Część ostatnią poniższego tryptyku dedykuję mojej Najlepszej Przyjaciółce, do której znów mam nie więcej niż dwadzieścia minut.
I
Pan
mecenas, całkiem przystojny mężczyzna koło trzydziestki, niestety nie w moim
typie, a w dodatku już zaobrączkowany, długo mi się przyglądał. W szarych wodnistych oczach odnajdywałam głównie niedowierzanie, ale głęboko zmarszczone
brwi świadczyły o tym, że w umyśle mojego wykładowcy toczy się poważna batalia.
Nie mogąc wytrzymać dłużej naporu umęczonego wzroku pana mecenasa, najpierw
utkwiłam własne spojrzenie w blacie, na którym spoczywały moje notatki.
Wyświechtane, wielokrotnie używane, noszące na sobie znamiona mojej męki w
postaci mnóstwa zakreśleń i pozaginanych rogów. Materiał próbowałam wykuć na
pamięć, ale zostałam zapytana o przykłady z życia wzięte. Związane, o zgrozo, z
prawem. Prawo na specjalizacji wydawniczej. Nie wiem, czy przypadkiem nie
wolałabym już matematyki…
Gabinet
pana mecenasa, w jego prywatnej kancelarii, był urządzony ze staromodnym
przepychem. Siedzieliśmy przy okrągłym mahoniowym stoliczku na dwóch fotelach
przypominających siedziska dla arystokracji wersalskiej. Pod oknem
przyozdobionym butelkowozielonymi storami zostało ulokowane zawaliste biurko
pasujące kolorem do stolika, szafki z mnóstwem maleńkich szufladek, komody z
rzeźbionymi uchwytami oraz drewnianej podłogi. Spojrzałam w górę, spodziewając
się ujrzeć kasetony na suficie, ale nie. Był gładki i biały, za to cudowny
żyrandol przypominał kandelabr, tyle że z żarówkami, a nie świecami, co było
całkiem zrozumiałe zważywszy, że mieliśmy przecież dwudziesty pierwszy wiek.
Kurczę,
prawnicy mają chyba dobrze. O ile ukończą długoletnie studia. Koszą tyle kasy,
i proszę! Nie dość, że stać takiego absolwenta na świetne umeblowanie gabinetu,
to jeszcze na stylowy krawat i koszulę od Hugo! A ja co? Jeśli uda mi się
prześlizgnąć, będę klepać dożywotnią biedę. Na wakacje wybiorę się do Puław, i
to raz na trzy lata, a dom będę urządzać z katalogiem Ikei, szukając tanich
okazji. O braku obrączki nie wspomnę, nie mam już większych nadziei na
spędzenie życia u boku mężczyzny, zresztą to wymaga zbyt wiele zachodu. Samej
ciężko mi uprać własne skarpetki, a co dopiero cudze? Po prostu przejdę przez życie
z podniesioną głową i udam, że nie obchodzą mnie te wszystkie ironiczne
uśmieszki znajomych. Będę jak Jenny Fields. Może wyjąwszy fragment o namiastce
seksu z rannym lotnikiem, w którym było mniej więcej tyle życia ile w
przeciętnej kalarepie.
Z
rozmyślań wyrwało mnie chrząknięcie pana mecenasa. Odwzajemniłam się
cichuteńkim westchnięciem i przepraszającym uśmiechem. Biedak, bardzo się
męczył. Poluzował ten bardzo ładny, jasnozielony krawat, znowu chrząknął,
kąciki szerokich ust podskoczyły mu ze dwa razy, potem podrapał się po nosie, a
wreszcie ściągnął okulary o prostokątnych szkłach i z powrotem je nałożył,
upewniwszy się, że są bez wątpienia perfekcyjnie czyste.
-
Pani Milo… - zwrócił się do mnie tonem męczennika. Później niezapowiedzianie
parsknął śmiechem. Dobrze go rozumiałam. – Naprawdę chciałbym dać pani
zaliczenie, ale… pani nie umie absolutnie nic!
-
No tak – przytaknęłam. Nie było sensu się kłócić. Zresztą o co?
-
Zrobimy tak… - Wstał i zniknął na chwilę za jednymi z dwóch par drzwi. Przez
jedne weszłam z kancelaryjnego korytarza do gabinetu. Co się kryło za drugimi?
– Zrobimy tak – podjął na nowo pan mecenas, gdy pojawił się znów w
pomieszczeniu. W rękach trzymał dosyć grubą książkę. Może tylko trochę cieńszą
od „Reginy libertas”. – Pani przeczyta i umówimy się za tydzień o tej samej
porze.
-
Tak jest! Dziękuję bardzo! – Przyjęłam podarunek i kolejną szansę z
wdzięcznością.
Zaczęłam
czytać dzień przed wyznaczonym terminem i zostało mi jeszcze jakieś
czterdzieści stron. Czekając na peronie, aż pociąg w końcu raczy przyjechać,
próbowałam gorączkowo przyswoić sobie jeszcze jakieś treści z podsuniętej przez
pana mecenasa lektury. Kurczaki, jakie to było nudne! Prawo autorskie jest dla
ludzi, którzy nie mają chyba co robić ze swoim życiem! Informacje, z jakimi się
zapoznałam do tej pory, w zastraszającym tempie ulatniały mi się z mózgu, jakby
ktoś robił międzyludzki transfer i wysysał wiedzę z mojej głowy. Ach, jakbym
wolała poczytać „Nową Fantastykę”! Albo „Wyborczą”! Albo, chociażby, „Na księżycu”
Juliusa Verne’a! W istocie „Na księżycu” powinnam przeczytać prawie pół roku
temu na jeden z fakultetów, ale upiekło mi się, jak zresztą w siedemdziesięciu
procentach przypadków. Ale tylko dlatego, że szczęściu trzeba pomagać.
Rozklekotany
pociąg nadjechał po ponad półgodzinie opóźnienia. Udało mi się wskoczyć do
niego na chwilę przed tym, jak rozpętała się okrutna ulewa, ale o czytaniu nie
było mowy. Nie wcisnęłam się do przedziału i musiałam dzielić niewielką
przestrzeń łącznika z chyba dwudziestoma innymi nieszczęśnikami. Nie miałam
nawet jak opuścić ręki, gdy wyciągnęłam ją spomiędzy własnego uda a boku
jakiejś farbowanej małolaty, żeby podrapać się po skroni. A kolejnych
podróżnych przybywało! W dodatku byli cali mokrzy i przeklinali, jakby całe życie
mieszkali w Nowej Hucie. Zdecydowanie nie były to wymarzone warunki do nauki.
Ale do rozmyślania o planie wyłgania się od odpowiedzialności? Perfekcyjne!
Kiedy
po dwa razy dłuższym niż normalnie czasie podróży, wysiadłam w Poznaniu na
Dworcu Głównym i spokojnie udałam się na przystanek tramwajowy. Podczas podróży
kolejnym pojazdem, znowu doszło do dziwnego kiksu. Ktoś przebiegał po torach i
szynowiec zatrzymał się dosłownie w ostatniej chwili. Kiedyś też prawie wpadłam
pod tramwaj, więc dla mnie normalka, ale złorzeczący tramwajarz przez chwilę
sparaliżował ruch, bo musiał zmierzyć sobie na gwałt ciśnienie. W dużym mieście
o choroby serca przecież nietrudno.
Wyskoczyłam
z wagonu o przystanek za wcześnie. Zrobiłam dziesięć przysiadów, rozpuściłam włosy
i trochę je poczochrałam, po czym zaczęłam szybkim chodem kierować się w stronę
kancelarii. Dzięki PKP byłam spóźniona ponad godzinę. Dzięki PKP miałam świetną
wymówkę i asa w rękawie, czyli całkiem niezłe kłamstwo.
-
Panie mecenasie, tak bardzo przepraszam za spóźnienie, ale te głupie pociągi,
pan wie, wczoraj ta okropna burza, a dzisiaj…
-
Tak, tak. Ale to nic, akurat dopiero za pół godziny mam następnego klienta,
więc mamy jeszcze sporo czasu na omówienie lektury.
Wsadziłam
szybko głowę do torby w poszukiwaniu książki. Przy okazji żgnęłam się palcem
prosto w oko i gdy znów podniosłam głowę, oddając panu mecenasowi pożyczoną
rzecz, wyłam jak bóbr.
-
No właśnie nie, panie mecenasie, przez to, że się spóźniłam, to znaczy… Ja mam
kolejny egzamin za piętnaście minut! Na Fredry! I nie wiem, zupełnie nie wiem,
moja biedna głowa… Co ja mam teraz robić?
Znowu
to spojrzenie.
-
Przeczytałam książkę od deski do deski – zapewniłam gorliwie. – Teraz już nawet
wiem, co się dzieje z właścicielami supermarketów, kiedy nie płacą tantiem za
puszczanie muzyki! Nawet aneks przeczytałam! I indeks! Ale ja wiem, że to nie
wystarcza, ja naprawdę przepraszam za to spóźnienie… Ale no nie moja wina,
rozumie pan mecenas… - Boże, moje oko, zaraz całe białko mi wypłynie! – Ja się
spieszyłam jak mogłam, ale pojmuję, że nie może mi pan wierzyć na słowo, więc
proszę, niech mi pan mecenas wstawi dwa, a ja we wrześniu się pojawię i
poprawię, bo to już nie będzie problem, skoro wszystko przeczytałam, tylko
sobie przypomnę dwie czy trzy rzeczy…
-
Pani Milo. – Wziął ode mnie książkę i odłożył ją na biurko, po czym odwrócił
się do mnie z uśmiechem na twarzy. – Przecież ja pani wierzę. Te pociągi… Sam
kiedyś dojeżdżałem, więc wiem, jak to jest. Takie rzeczy zdarzają się bardzo
często. Proszę pędzić na egzamin, może pani zdąży jeszcze. Zaraz pani wpiszę
piątkę do USOS-a.
Nie
spodziewałam się takiej hojności. Ze szczęścia pogubiłam się w kancelarii.
Uznałam sąsiednie drzwi za te wyjściowe i przerwałam innemu mecenasowi w
spotkaniu. Mój wykładowca wybuchł śmiechem, pomógł mi się wykaraskać z opresji,
a później wskazał właściwe wyjście i życzył szczęścia.
Jestem
jakaś nienormalna. Oszukałam (niestety nie pierwszy raz) całkiem dobrego
człowieka.
Biegłam jeszcze dwie ulice, bo później
dostałam kolki i ból między żebrami uświadomił mi, że właściwie nie mam się
dokąd spieszyć. Zapaliłam papierosa, po czym spacerkiem poszłam do
naleśnikarni, w której pracowała Moja Najlepsza Przyjaciółka, Julita.
Jestem
złym człowiekiem, myślałam, zaciągając się szlugiem.
Nie.
To nie moja wina, tylko PKP.
Hm.
W zasadzie znów dopisało mi cholerne szczęście i zaliczyłam. Na piątkę,
cholera. A Ci, którzy zdawali pisemnie w pierwszym terminie, ledwo wyrabiali na
czwórki…
Kocham
być studętę!
II
Jechali
pociągiem już trzecią godzinę. Daria spoglądała przez brudne okno przedziału na
rozległe pola wielkopolskich nizin. Żniwa trwały w najlepsze. Sama przecież,
dzięki Michałowi, mogła tydzień temu wziąć w nich udział! Nauczyła się nawet
prowadzić ciągnik. Chociaż nie było lekko, zwłaszcza, gdy na kierownicy usiadł
gigantyczny szerszeń (Michał jej nie wierzył, mówił, że to pewnie była zwykła
osa, ale co on tam wie), a dziewczyna wyskoczyła z pojazdu, który pojechał
dalej bez niej. Ale na szczęście szwagier Michała go dogonił, jakimś cudem
wspiął się na siodełko i unieruchomił traktor. Teraz natomiast widziała potężne
sylwetki kombajnów, poruszających się powoli po użytku. Kolory traciły na
intensywności, bo słońce dosłownie przed chwilą schowało się za widnokręgiem.
Ponieważ po chwili nawet kształty stawały się coraz mniej wyraźne, odwróciła
wzrok od szyby i zaczęła wodzić spojrzeniem po korytarzu, szukając jakiejś
rozrywki.
Tyłek
zaczynał ją boleć od siedzenia na walizce. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie
to, że w siedzenie wbijał jej się plastikowy uchwyt bagażu. I gdyby choć na
chwilę mogłaby wygiąć plecy, bo te były cały czas wyprostowane. Inaczej nie
utrzymałaby się na tej walizie. Matko, jakie te ściany pociągów są twarde!
Po
lewej stronie Darii siedziała dziewczyna, chyba nawet w tym samym wieku, z
którą od czasu do czasu narzekała na trudy podróży. I przy okazji na życie
osobiste. To znaczy ta druga narzekała, że dwa miesiące temu rzucił ją chłopak
i teraz ona jedzie nad morze, by poderwać dwa razy lepszego faceta. Daria
natomiast wskazała na Michała, z dumą mówiąc, że nie miałaby nic przeciwko,
gdyby ten oto mężczyzna został kiedyś jej mężem… Michał grzecznie powiedział,
że jak dojadą na miejsce, kupi jej w pierwszym lepszym automacie plastikowy pierścionek
za dwa złote, skoro Darii się tak spieszy.
-
Chryste, chyba waszej parki ludzie nienawidzą, co nie? – spytała dziewczyna.
-
Dlaczego? – zdziwiła się Daria.
-
Bo jesteście tacy piękni oboje, i tak się kochacie, i pewnie wam wszystko w
życiu wychodzi.
-
No… W zasadzie tak jest – zgodziła się. – Ale wszyscy nas lubią.
Od
tej pory nie zamieniły żadnego słowa. Wreszcie Michał, po dwóch godzinach
grania w gry na komórce, przeciągnął się i zapytał swoją dziewczynę, czy ma coś
przeciwko kanapce.
-
Okej! – Już od dłuższego czasu burczało jej w brzuchu.
-
Ale nie tu, w ubikacji… - powiedział znacząco.
Daria
westchnęła ciężko, zagarniając za ucho jeden z dłuższych kosmyków jasnych
włosów. Wygięła usta w smutną podkuwkę. Została jej się tylko jedna kanapka i
poprosiła już wcześniej Michała, by dał jej przyzwolenie na konsumpcję w
odpowiednim momencie. Sama, zawsze zbyt łakoma, pochłonęłaby ją natychmiast, a
kolejne cztery godziny podróży głodowała. No, ale palenie kanapki przynajmniej
było jakąś rozrywką. Uśmiechnęła się na powrót i poderwała z walizki, jakby
dostała skrzydeł.
Sprawa
z przechodzeniem korytarzem, gdy ten wypchany jest na całej długości zmęczonymi
pasażerami, dla których nie starczyło miejsc w wagonach, a których bagaże
zajmują osiemdziesiąt procent szerokości przejścia, nie jest łatwa. Dotarcie do
ubikacji zajęło parze ponad piętnaście minut. Najpierw do ubikacji wszedł
Michał, obiecawszy, że zostawi jej pół kanapki.
Oczywiście,
zapach bardzo szybko wydostał się spod drzwi mimo otwartego wewnątrz okna. By
zabić czas, Daria udała się na chwilę do innego wagonu. O dziwo, było w nim o
wiele puściej niż w tym ich! A inni o tym nie wiedzieli…
Wróciła
pod ubikację akurat, gdy wychodził z niej Michał. Powiedziała mu o swoim spostrzeżeniu,
po czym zadecydowali, że na następnej stacji wyniosą swoje bagaże na zewnątrz i
wejdą do innego wagonu, by nie przepychać się przez tłumy. Ucieszona Daria
zamknęła się w toalecie. Chwyciła pozostawioną przez chłopaka kanapkę i głęboko
się nią zaciągnęła. W trakcie piątego bucha ktoś zaczął dobijać się gwałtownie
do drzwi.
-
Michał, nie wygłupiaj się! – krzyknęła.
-
Kontrola, otwierać!
Serce
podeszło jej do gardła. Wyrzuciła resztę kanapki przez okno, poprawiła włosy,
rzuciła „już, już” w stronę wyjścia i szybko przemyła ręce. Otworzywszy drzwi,
spotkała się oko w oko z konduktorem, za którym stał trzęsący się ze śmiechu
Michał Daria natomiast miała łzy w oczach.
-
Proszę pani, tu nie wolno palić.. – powiedział groźnie wysoki mężczyzna w granatowym
stroju.
-
Tak, tak, przepraszam bardzo, to już się nie powtórzy. Miała już jednak
nadzieję, że nie rozpoznał zapachu.
-…
a zwłaszcza kanapek! – dodał groźnie.
Całe
życie przebiegło Darii przed oczami.
-
Żeby mi to było ostatni raz! A teraz proszę wracać na miejsca.
Kiedy
konduktor oddalił się w stronę lokomotywy, Daria padła w objęcia Michała.
Chłopak wyjął sobie pięść z ust i wybuchł gromkim śmiechem, natomiast Daria
otarła łzy strachu i nakrzyczała na niego.
-
Dlaczego zawsze masz takie głupie pomysły?!
-
A dlaczego zawsze musisz mnie słuchać?
Szczęśliwi
i lekcy wrócili po swoje bagaże. Na najbliższym postoju spokojnie wyszli z
pociągu. Michał ofiarnie niósł nie tylko swój plecak, ale ciągnął też walizkę
swojej dziewczyny. Na ramienia zwisała mu gitara. Niespiesznie ruszyli w stronę
następnego wagonu.
A
pociąg ruszył.
Spojrzeli
na siebie ze strachem. Michał po raz ostatni parsknął śmiechem.
Zerwali
się do biegu.
Daria,
kiedy jeszcze tańczyła w zespole freestyle’owym, miała świetną kondycję.
Potrafiła zrobić na raz pięćset brzuszków i przebiec truchtem osiem kilometrów
bez ani jednego postoju. Niestety, minęło kilka lat, przybyło parę kilogramów,
a po dwóch susach już chwyciła ją kolka.
Najgorsze
było jednak, że wszystkie drzwi pociągu znikły. Pojazd wydawał się być niczym
długa gąsienica. A przecież nie można wejść do gąsienicy! Gąsienice nie mają
drzwi i ten pociąg też nie miał! To jak z niego wysiedli? I co się stało, że
nie było już wejść? Czy drzwi poznikały na całym świecie, czy tylko w tym
pociągu? Jak wróci w takim razie do domu?
Darii
przypomniało się jednak o kanapce. Uderzyła się mocno w policzek, zamrugała
gwałtownie i drzwi wróciły na swoje miejsca. Co za ulga! Naprężyła mięśnie,
zmusiła się do biegu i jakoś udało jej się znaleźć w wagonie.
-
Och, Misiaczku… - westchnęła, obracając się, by przytulić do chłopaka. Ale jego
nie było w wagonie. – Michał! – wydarła się, tak jak tylko ona to potrafiła,
zwracając na nich uwagę większości pasażerów w pociągu.
Chłopak
biegł dalej po peronie, a jego ruchy były krępowane przez ciężar na plecach i
walizkę jego dziewczyny. Kółka sunęły ociężale po chodniku. Okna wagonów
pootwierały się. Wychyliwszy się przez drzwi, by zachęcić swoją połówkę do
przyspieszenia, Daria zobaczyła, że nie ona jedna mu kibicuje. Pasażerowie
wykrzykiwali dopingujące hasła.
Nigdy
więcej kanapek, pomyślała dziewczyna, i tak już wiedząc, że nie dotrzyma tego
postanowienia, ale co tam. Żeby tylko Michał zdążył! Już widziała się w
Dźwirzynie samotna, bez bagażu, bez ukochanego faceta, spacerująca brzegiem
morza i zastanawiająca, czy by się nie rzucić w bezdenną otchłań…
Wrzasnęła,
gdy jednej z jej stóp wylądowała jej własna walizka, a w ślad za nią do wagonu
wskoczył zdyszany Michał. Chłopak padł jak nieżywy na podłogę, a gryf gitary
uderzył w ścianę. Dramatyczna poza raczej mu nie wyszła, ponieważ z tyłu miał
plecak, który uniemożliwiał mu wygląd trupa, chyba że żółwiego. Daria zaczęła
się śmiać, płakać i złorzeczyć jednocześnie.
-
Michał, jak dobrze… Michał, moja noga… Misiaczku, tak cię kocham…!
W
głębi pociągu rozległy się głośne oklaski i wiwaty. Obok nich znowu pojawił się
konduktor, by zamknąć drzwi.
-
Młodość… - mruknął i westchnął ciężko. – Trzy dwa zero osiem dziewięć pięć,
jedziemy bez przeszkód.
III
Osiem
godzin. OSIEM GODZIN. Osiem godzin z Poznania do Katowic?! Kto to do jasnej
cholery wymyślił?!
-
Byłoby siedem, tylko że godzinę staliśmy w Sosnowcu…
Julita
zawsze wiedziała, o czym w danej chwili myślę. Zresztą, teraz nie było to wcale
trudne, gdy wierciłam się nieustannie na siedzeniu, próbując znaleźć
najdogodniejszą pozycję, co chwila wzdychałam głośno na przemian z ziewaniem i
rwałam sobie włosy z głowy. Osiem godzin, ja cież pierdzielę… Tymczasem Moja
Najlepsza Przyjaciółka ze stoickim spokojem siedziała wyprostowana, czytając
„Newsweeka”. Choć blade wysokie czoło zakryte było aksamitną grzywką koloru
lekkiej czekolady, byłam pewna, że nie ma na nim ani jednej zmarszczki, jaka
mogłaby świadczyć o zmęczeniu niewygodną OŚMIOGODZINNĄ podróżą. Stylowa
fioletowa koszulka z wielkim czarnym napisem „Born to be a star” prezentowała
się na jej chudej sylwetce z zaskakującą świeżością. Jakby z jednego wieszaka
została przewieszona na drugi, pomyślałam gorzko, starając się nie myśleć o
własnych oponkach. Wszystko mnie swędziało. Było mi źle. Zjadłabym coś, ale
wszystko już pochłonęłam dawno temu. Po burczeniu w żołądku wnioskowałam, że
chyba w epoce jurajskiej. Nie musiałam też patrzyć w lusterko, żeby wiedzieć,
że wyglądam okropnie. Najgorzej pewnie było z włosami. Musiały sterczeć we
wszystkie strony świata. Głupie kudły!
-
Okej, przypomnij mi, dlaczego to robimy – mruknęłam. – Dlaczego telepiemy się
tym piekielnym pojazdem przez pół Polski! I dlaczego zwiałam z HLP!
-
Ponieważ jesteśmy świetnymi laskami – odpowiedziała mi. – Ponieważ w ten sposób
okazujemy ciepłe uczucia, jakimi darzymy Sesię.
-
Kurde, coś mi się wydaje, że będzie to miała w dupie.
-
No, ja też.
Siedzący
przy oknie chłopak, na którego ramieniu spała bardzo ładna blondyna, parsknął
śmiechem i odwrócił od nas wzrok.
-
Osiem plus osiem… Wuchta, co nie? – Liczyłam na palcach.
-
Yhym, a dokładniej szesnaście – poinformowała mnie Julita, a ja wyczułam w jej
głosie nutkę irytacji.
-
A pociąg od Sesi mamy o… dziewiątej, tak?
-
Tak, z głównego w Kato.
-
A dojedziemy o w pół do dziesiątej, więc… Ja jebam, tej! Dłużej będziemy jechać
niż się bawić na tej całej osiemnastce!
-
Owszem.
Ręce
dosłownie mi opadły. Miałam zamiar już nigdy ich nie podnosić, tylko zamknąć
oczy i czekać na śmierć. Miałam dwadzieścia lat, ale czułam, że prędzej
zestarzeję się na tyle, by zwabić kostuchę, niż że moja stopa stanie na
śląskiej ziemi. Wtedy jednak zadzwonił mój telefon. Miałam bardzo wkurzający
dzwonek – śmiech dziecka. Żeby nie zirytować większości pasażerów w przedziale,
zdecydowałam się odebrać.
-
Halo – warknęłam do słuchawki.
-
Siema! Jedziecie? – głos Sesi był pełen entuzjazmu.
No
jasne, już piła.
-
Tak, jedziemy, ale mamy opóźnienie…
-
Spoko, spoko, jak będziecie się zbliżać, puśćcie cynka, to Ania po was wyjdzie!
Na razie, Nowaczka!
-
Cześć, Seśka…
-
Przepraszam, od jakiego imienia pochodzi zdrobnienie Sesia? – spytała
przysadzista kobieta, siedząca obok Julity z wiklinowym koszykiem między
girami.
-
Senbonzankura – odpowiedziałyśmy jednocześnie.
Kiedy
pociąg zatrzymał się na chwilę na ostatniej stacji przed Katowicami, razem z
Julitą wzięłyśmy nasze drobne bagaże i poszłyśmy w stronę drzwi. Miłym
zaskoczeniem było, że pamiętałam, jak się chodzi, ale kolana skrzypiały mi jak
dawno nieoliwione zawiasy. Ania co chwila dzwoniła, pytając, gdzie jesteśmy.
Wciąż przed Katowicami, odpowiadałam za pierwszymi czterema razami, a potem
podtykałam telefon Julicie pod usta, bo nie chciało mi się gadać. Gdy pociąg
ruszył, zaczął się toczyć wolno jak ślimak. Czas urozmaiciłyśmy sobie
wspominaniem zabawnych ślązackich odzywek.
-
Te, synek, przynieś wiadro sztrumu! – zawołała Julita, uśmiechnięta od ucha do
ucha.
-
Bo pizgne o zol! – odkrzyknęłam, zrywając boki ze śmiechu.
Zgodnie
z obietnicą, Ania, ubrana w śliczną cekinową sukienkę, poprowadziła nas do
katowickiej Kultowej. Przywitałyśmy Sesię oraz drugą jubilatkę, Nicolę, dałyśmy
prezent, pochłonęłyśmy tort i zaczęłyśmy pić.
Chwilę
potem znowu siedziałyśmy w pociągu.
-
Przypomnij mi – wydukała Julita, szukając w torebce proszków od bólu głowy. Jej
ruchy jawiły mi się jak w zwolnionym tempie. – Dlaczego… - Chyba chciała
dokończyć zdanie, ale skupiła się bardziej na tłumieniu odruchów wymiotnych.
-
Dlaczego zwiałaś z pisma i telepiemy się w do Poznania osiem godzin na kacu? Bo
jesteśmy nienormalne.
-
Ej… Ale nie zrobiłyśmy niczego głupiego, no nie?
Próbowałam
przeanalizować ostatnią noc, ale nie za wiele z niej pamiętałam. Wiem, że
chciałam pogadać z Pawłem, lecz siedział o dwa miejsca za daleko i łatwiej było
mi patrzeć na Anię, która zwinęła się na siedzeniu i chyba przysnęła.
Przypomniało mi się też, że gdy zobaczył to barman, to aż wyszedł zza swojego
kontuaru, żeby powiedzieć Ani: „Wstawaj, to nie przytułek, tu się nie śpi, tylko pije!”.
-
Chyba nie, weź tabsa i zjedz sobie pomidora. – Podałam mojej Najlepszej Przyjaciółce
pudełko pysznych koktajlowych pomidorków, w które wyposażyła nas z samego rana
Babcia Sesi. – Mamy też mnóstwo kanapek i świeżutki keks. Jeszcze ciepły! A
ponadto całe osiem godziny podróży przed nami, więc na pewno w pewnym momencie
poczujesz się na tyle dobrze, żeby to wszystko wszamać!
Julita
spojrzała na mnie z byka, a ja westchnęłam głośno.
Do
końca podróży zostało jeszcze mniej więcej OSIEM GODZIN. Tym razem nie byłam
przerażona.
-
Wiesz co, Dżuls? – spytałam po chwili zastanowienia. – Tak naprawdę droga do przyjaciela
nigdy nie jest za długa. Tak mi Jagódka chyba ostatnio mówiła.
Nieco się rozchmurzyła.
-
Ale jednak dobrze, że my przez większość naszego życia miałyśmy do siebie nie
więcej niż dwadzieścia minut – rzekła cicho.
Uśmiechnęłam
się.
Też
potrafiłam to docenić.