sobota, 27 października 2012

Dlaczego lubimy pociągi



Część ostatnią poniższego tryptyku dedykuję mojej Najlepszej Przyjaciółce, do której znów mam nie więcej niż dwadzieścia minut.


I
            Pan mecenas, całkiem przystojny mężczyzna koło trzydziestki, niestety nie w moim typie, a w dodatku już zaobrączkowany, długo mi się przyglądał. W szarych wodnistych oczach odnajdywałam głównie niedowierzanie, ale głęboko zmarszczone brwi świadczyły o tym, że w umyśle mojego wykładowcy toczy się poważna batalia. Nie mogąc wytrzymać dłużej naporu umęczonego wzroku pana mecenasa, najpierw utkwiłam własne spojrzenie w blacie, na którym spoczywały moje notatki. Wyświechtane, wielokrotnie używane, noszące na sobie znamiona mojej męki w postaci mnóstwa zakreśleń i pozaginanych rogów. Materiał próbowałam wykuć na pamięć, ale zostałam zapytana o przykłady z życia wzięte. Związane, o zgrozo, z prawem. Prawo na specjalizacji wydawniczej. Nie wiem, czy przypadkiem nie wolałabym już matematyki…
            Gabinet pana mecenasa, w jego prywatnej kancelarii, był urządzony ze staromodnym przepychem. Siedzieliśmy przy okrągłym mahoniowym stoliczku na dwóch fotelach przypominających siedziska dla arystokracji wersalskiej. Pod oknem przyozdobionym butelkowozielonymi storami zostało ulokowane zawaliste biurko pasujące kolorem do stolika, szafki z mnóstwem maleńkich szufladek, komody z rzeźbionymi uchwytami oraz drewnianej podłogi. Spojrzałam w górę, spodziewając się ujrzeć kasetony na suficie, ale nie. Był gładki i biały, za to cudowny żyrandol przypominał kandelabr, tyle że z żarówkami, a nie świecami, co było całkiem zrozumiałe zważywszy, że mieliśmy przecież dwudziesty pierwszy wiek.
            Kurczę, prawnicy mają chyba dobrze. O ile ukończą długoletnie studia. Koszą tyle kasy, i proszę! Nie dość, że stać takiego absolwenta na świetne umeblowanie gabinetu, to jeszcze na stylowy krawat i koszulę od Hugo! A ja co? Jeśli uda mi się prześlizgnąć, będę klepać dożywotnią biedę. Na wakacje wybiorę się do Puław, i to raz na trzy lata, a dom będę urządzać z katalogiem Ikei, szukając tanich okazji. O braku obrączki nie wspomnę, nie mam już większych nadziei na spędzenie życia u boku mężczyzny, zresztą to wymaga zbyt wiele zachodu. Samej ciężko mi uprać własne skarpetki, a co dopiero cudze? Po prostu przejdę przez życie z podniesioną głową i udam, że nie obchodzą mnie te wszystkie ironiczne uśmieszki znajomych. Będę jak Jenny Fields. Może wyjąwszy fragment o namiastce seksu z rannym lotnikiem, w którym było mniej więcej tyle życia ile w przeciętnej kalarepie.
            Z rozmyślań wyrwało mnie chrząknięcie pana mecenasa. Odwzajemniłam się cichuteńkim westchnięciem i przepraszającym uśmiechem. Biedak, bardzo się męczył. Poluzował ten bardzo ładny, jasnozielony krawat, znowu chrząknął, kąciki szerokich ust podskoczyły mu ze dwa razy, potem podrapał się po nosie, a wreszcie ściągnął okulary o prostokątnych szkłach i z powrotem je nałożył, upewniwszy się, że są bez wątpienia perfekcyjnie czyste.
            - Pani Milo… - zwrócił się do mnie tonem męczennika. Później niezapowiedzianie parsknął śmiechem. Dobrze go rozumiałam. – Naprawdę chciałbym dać pani zaliczenie, ale… pani nie umie absolutnie nic!
            - No tak – przytaknęłam. Nie było sensu się kłócić. Zresztą o co?
            - Zrobimy tak… - Wstał i zniknął na chwilę za jednymi z dwóch par drzwi. Przez jedne weszłam z kancelaryjnego korytarza do gabinetu. Co się kryło za drugimi? – Zrobimy tak – podjął na nowo pan mecenas, gdy pojawił się znów w pomieszczeniu. W rękach trzymał dosyć grubą książkę. Może tylko trochę cieńszą od „Reginy libertas”. – Pani przeczyta i umówimy się za tydzień o tej samej porze.
            - Tak jest! Dziękuję bardzo! – Przyjęłam podarunek i kolejną szansę z wdzięcznością.

            Zaczęłam czytać dzień przed wyznaczonym terminem i zostało mi jeszcze jakieś czterdzieści stron. Czekając na peronie, aż pociąg w końcu raczy przyjechać, próbowałam gorączkowo przyswoić sobie jeszcze jakieś treści z podsuniętej przez pana mecenasa lektury. Kurczaki, jakie to było nudne! Prawo autorskie jest dla ludzi, którzy nie mają chyba co robić ze swoim życiem! Informacje, z jakimi się zapoznałam do tej pory, w zastraszającym tempie ulatniały mi się z mózgu, jakby ktoś robił międzyludzki transfer i wysysał wiedzę z mojej głowy. Ach, jakbym wolała poczytać „Nową Fantastykę”! Albo „Wyborczą”! Albo, chociażby, „Na księżycu” Juliusa Verne’a! W istocie „Na księżycu” powinnam przeczytać prawie pół roku temu na jeden z fakultetów, ale upiekło mi się, jak zresztą w siedemdziesięciu procentach przypadków. Ale tylko dlatego, że szczęściu trzeba pomagać.
            Rozklekotany pociąg nadjechał po ponad półgodzinie opóźnienia. Udało mi się wskoczyć do niego na chwilę przed tym, jak rozpętała się okrutna ulewa, ale o czytaniu nie było mowy. Nie wcisnęłam się do przedziału i musiałam dzielić niewielką przestrzeń łącznika z chyba dwudziestoma innymi nieszczęśnikami. Nie miałam nawet jak opuścić ręki, gdy wyciągnęłam ją spomiędzy własnego uda a boku jakiejś farbowanej małolaty, żeby podrapać się po skroni. A kolejnych podróżnych przybywało! W dodatku byli cali mokrzy i przeklinali, jakby całe życie mieszkali w Nowej Hucie. Zdecydowanie nie były to wymarzone warunki do nauki. Ale do rozmyślania o planie wyłgania się od odpowiedzialności? Perfekcyjne!
            Kiedy po dwa razy dłuższym niż normalnie czasie podróży, wysiadłam w Poznaniu na Dworcu Głównym i spokojnie udałam się na przystanek tramwajowy. Podczas podróży kolejnym pojazdem, znowu doszło do dziwnego kiksu. Ktoś przebiegał po torach i szynowiec zatrzymał się dosłownie w ostatniej chwili. Kiedyś też prawie wpadłam pod tramwaj, więc dla mnie normalka, ale złorzeczący tramwajarz przez chwilę sparaliżował ruch, bo musiał zmierzyć sobie na gwałt ciśnienie. W dużym mieście o choroby serca przecież nietrudno.
            Wyskoczyłam z wagonu o przystanek za wcześnie. Zrobiłam dziesięć przysiadów, rozpuściłam włosy i trochę je poczochrałam, po czym zaczęłam szybkim chodem kierować się w stronę kancelarii. Dzięki PKP byłam spóźniona ponad godzinę. Dzięki PKP miałam świetną wymówkę i asa w rękawie, czyli całkiem niezłe kłamstwo.
            - Panie mecenasie, tak bardzo przepraszam za spóźnienie, ale te głupie pociągi, pan wie, wczoraj ta okropna burza, a dzisiaj…
            - Tak, tak. Ale to nic, akurat dopiero za pół godziny mam następnego klienta, więc mamy jeszcze sporo czasu na omówienie lektury.
            Wsadziłam szybko głowę do torby w poszukiwaniu książki. Przy okazji żgnęłam się palcem prosto w oko i gdy znów podniosłam głowę, oddając panu mecenasowi pożyczoną rzecz, wyłam jak bóbr.
            - No właśnie nie, panie mecenasie, przez to, że się spóźniłam, to znaczy… Ja mam kolejny egzamin za piętnaście minut! Na Fredry! I nie wiem, zupełnie nie wiem, moja biedna głowa… Co ja mam teraz robić?
            Znowu to spojrzenie.
            - Przeczytałam książkę od deski do deski – zapewniłam gorliwie. – Teraz już nawet wiem, co się dzieje z właścicielami supermarketów, kiedy nie płacą tantiem za puszczanie muzyki! Nawet aneks przeczytałam! I indeks! Ale ja wiem, że to nie wystarcza, ja naprawdę przepraszam za to spóźnienie… Ale no nie moja wina, rozumie pan mecenas… - Boże, moje oko, zaraz całe białko mi wypłynie! – Ja się spieszyłam jak mogłam, ale pojmuję, że nie może mi pan wierzyć na słowo, więc proszę, niech mi pan mecenas wstawi dwa, a ja we wrześniu się pojawię i poprawię, bo to już nie będzie problem, skoro wszystko przeczytałam, tylko sobie przypomnę dwie czy trzy rzeczy…
            - Pani Milo. – Wziął ode mnie książkę i odłożył ją na biurko, po czym odwrócił się do mnie z uśmiechem na twarzy. – Przecież ja pani wierzę. Te pociągi… Sam kiedyś dojeżdżałem, więc wiem, jak to jest. Takie rzeczy zdarzają się bardzo często. Proszę pędzić na egzamin, może pani zdąży jeszcze. Zaraz pani wpiszę piątkę do USOS-a.
            Nie spodziewałam się takiej hojności. Ze szczęścia pogubiłam się w kancelarii. Uznałam sąsiednie drzwi za te wyjściowe i przerwałam innemu mecenasowi w spotkaniu. Mój wykładowca wybuchł śmiechem, pomógł mi się wykaraskać z opresji, a później wskazał właściwe wyjście i życzył szczęścia.
            Jestem jakaś nienormalna. Oszukałam (niestety nie pierwszy raz) całkiem dobrego człowieka.
Biegłam jeszcze dwie ulice, bo później dostałam kolki i ból między żebrami uświadomił mi, że właściwie nie mam się dokąd spieszyć. Zapaliłam papierosa, po czym spacerkiem poszłam do naleśnikarni, w której pracowała Moja Najlepsza Przyjaciółka, Julita.
            Jestem złym człowiekiem, myślałam, zaciągając się szlugiem.
            Nie. To nie moja wina, tylko PKP.
            Hm. W zasadzie znów dopisało mi cholerne szczęście i zaliczyłam. Na piątkę, cholera. A Ci, którzy zdawali pisemnie w pierwszym terminie, ledwo wyrabiali na czwórki…
            Kocham być studętę!

II
            Jechali pociągiem już trzecią godzinę. Daria spoglądała przez brudne okno przedziału na rozległe pola wielkopolskich nizin. Żniwa trwały w najlepsze. Sama przecież, dzięki Michałowi, mogła tydzień temu wziąć w nich udział! Nauczyła się nawet prowadzić ciągnik. Chociaż nie było lekko, zwłaszcza, gdy na kierownicy usiadł gigantyczny szerszeń (Michał jej nie wierzył, mówił, że to pewnie była zwykła osa, ale co on tam wie), a dziewczyna wyskoczyła z pojazdu, który pojechał dalej bez niej. Ale na szczęście szwagier Michała go dogonił, jakimś cudem wspiął się na siodełko i unieruchomił traktor. Teraz natomiast widziała potężne sylwetki kombajnów, poruszających się powoli po użytku. Kolory traciły na intensywności, bo słońce dosłownie przed chwilą schowało się za widnokręgiem. Ponieważ po chwili nawet kształty stawały się coraz mniej wyraźne, odwróciła wzrok od szyby i zaczęła wodzić spojrzeniem po korytarzu, szukając jakiejś rozrywki.
            Tyłek zaczynał ją boleć od siedzenia na walizce. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że w siedzenie wbijał jej się plastikowy uchwyt bagażu. I gdyby choć na chwilę mogłaby wygiąć plecy, bo te były cały czas wyprostowane. Inaczej nie utrzymałaby się na tej walizie. Matko, jakie te ściany pociągów są twarde!
            Po lewej stronie Darii siedziała dziewczyna, chyba nawet w tym samym wieku, z którą od czasu do czasu narzekała na trudy podróży. I przy okazji na życie osobiste. To znaczy ta druga narzekała, że dwa miesiące temu rzucił ją chłopak i teraz ona jedzie nad morze, by poderwać dwa razy lepszego faceta. Daria natomiast wskazała na Michała, z dumą mówiąc, że nie miałaby nic przeciwko, gdyby ten oto mężczyzna został kiedyś jej mężem… Michał grzecznie powiedział, że jak dojadą na miejsce, kupi jej w pierwszym lepszym automacie plastikowy pierścionek za dwa złote, skoro Darii się tak spieszy.
            - Chryste, chyba waszej parki ludzie nienawidzą, co nie? – spytała dziewczyna.
            - Dlaczego? – zdziwiła się Daria.
            - Bo jesteście tacy piękni oboje, i tak się kochacie, i pewnie wam wszystko w życiu wychodzi.
            - No… W zasadzie tak jest – zgodziła się. – Ale wszyscy nas lubią.
            Od tej pory nie zamieniły żadnego słowa. Wreszcie Michał, po dwóch godzinach grania w gry na komórce, przeciągnął się i zapytał swoją dziewczynę, czy ma coś przeciwko kanapce.
            - Okej! – Już od dłuższego czasu burczało jej w brzuchu.
            - Ale nie tu, w ubikacji… - powiedział znacząco.
            Daria westchnęła ciężko, zagarniając za ucho jeden z dłuższych kosmyków jasnych włosów. Wygięła usta w smutną podkuwkę. Została jej się tylko jedna kanapka i poprosiła już wcześniej Michała, by dał jej przyzwolenie na konsumpcję w odpowiednim momencie. Sama, zawsze zbyt łakoma, pochłonęłaby ją natychmiast, a kolejne cztery godziny podróży głodowała. No, ale palenie kanapki przynajmniej było jakąś rozrywką. Uśmiechnęła się na powrót i poderwała z walizki, jakby dostała skrzydeł.
            Sprawa z przechodzeniem korytarzem, gdy ten wypchany jest na całej długości zmęczonymi pasażerami, dla których nie starczyło miejsc w wagonach, a których bagaże zajmują osiemdziesiąt procent szerokości przejścia, nie jest łatwa. Dotarcie do ubikacji zajęło parze ponad piętnaście minut. Najpierw do ubikacji wszedł Michał, obiecawszy, że zostawi jej pół kanapki.
            Oczywiście, zapach bardzo szybko wydostał się spod drzwi mimo otwartego wewnątrz okna. By zabić czas, Daria udała się na chwilę do innego wagonu. O dziwo, było w nim o wiele puściej niż w tym ich! A inni o tym nie wiedzieli…
            Wróciła pod ubikację akurat, gdy wychodził z niej Michał. Powiedziała mu o swoim spostrzeżeniu, po czym zadecydowali, że na następnej stacji wyniosą swoje bagaże na zewnątrz i wejdą do innego wagonu, by nie przepychać się przez tłumy. Ucieszona Daria zamknęła się w toalecie. Chwyciła pozostawioną przez chłopaka kanapkę i głęboko się nią zaciągnęła. W trakcie piątego bucha ktoś zaczął dobijać się gwałtownie do drzwi.
            - Michał, nie wygłupiaj się! – krzyknęła.
            - Kontrola, otwierać!
            Serce podeszło jej do gardła. Wyrzuciła resztę kanapki przez okno, poprawiła włosy, rzuciła „już, już” w stronę wyjścia i szybko przemyła ręce. Otworzywszy drzwi, spotkała się oko w oko z konduktorem, za którym stał trzęsący się ze śmiechu Michał Daria natomiast miała łzy w oczach.
            - Proszę pani, tu nie wolno palić.. – powiedział groźnie wysoki mężczyzna w granatowym stroju.
            - Tak, tak, przepraszam bardzo, to już się nie powtórzy. Miała już jednak nadzieję, że nie rozpoznał zapachu.
            -… a zwłaszcza kanapek! – dodał groźnie.
            Całe życie przebiegło Darii przed oczami.
            - Żeby mi to było ostatni raz! A teraz proszę wracać na miejsca.
            Kiedy konduktor oddalił się w stronę lokomotywy, Daria padła w objęcia Michała. Chłopak wyjął sobie pięść z ust i wybuchł gromkim śmiechem, natomiast Daria otarła łzy strachu i nakrzyczała na niego.
            - Dlaczego zawsze masz takie głupie pomysły?!
            - A dlaczego zawsze musisz mnie słuchać?
            Szczęśliwi i lekcy wrócili po swoje bagaże. Na najbliższym postoju spokojnie wyszli z pociągu. Michał ofiarnie niósł nie tylko swój plecak, ale ciągnął też walizkę swojej dziewczyny. Na ramienia zwisała mu gitara. Niespiesznie ruszyli w stronę następnego wagonu.
            A pociąg ruszył.
            Spojrzeli na siebie ze strachem. Michał po raz ostatni parsknął śmiechem.
            Zerwali się do biegu.
            Daria, kiedy jeszcze tańczyła w zespole freestyle’owym, miała świetną kondycję. Potrafiła zrobić na raz pięćset brzuszków i przebiec truchtem osiem kilometrów bez ani jednego postoju. Niestety, minęło kilka lat, przybyło parę kilogramów, a po dwóch susach już chwyciła ją kolka.
            Najgorsze było jednak, że wszystkie drzwi pociągu znikły. Pojazd wydawał się być niczym długa gąsienica. A przecież nie można wejść do gąsienicy! Gąsienice nie mają drzwi i ten pociąg też nie miał! To jak z niego wysiedli? I co się stało, że nie było już wejść? Czy drzwi poznikały na całym świecie, czy tylko w tym pociągu? Jak wróci w takim razie do domu?
            Darii przypomniało się jednak o kanapce. Uderzyła się mocno w policzek, zamrugała gwałtownie i drzwi wróciły na swoje miejsca. Co za ulga! Naprężyła mięśnie, zmusiła się do biegu i jakoś udało jej się znaleźć w wagonie.
            - Och, Misiaczku… - westchnęła, obracając się, by przytulić do chłopaka. Ale jego nie było w wagonie. – Michał! – wydarła się, tak jak tylko ona to potrafiła, zwracając na nich uwagę większości pasażerów w pociągu.
            Chłopak biegł dalej po peronie, a jego ruchy były krępowane przez ciężar na plecach i walizkę jego dziewczyny. Kółka sunęły ociężale po chodniku. Okna wagonów pootwierały się. Wychyliwszy się przez drzwi, by zachęcić swoją połówkę do przyspieszenia, Daria zobaczyła, że nie ona jedna mu kibicuje. Pasażerowie wykrzykiwali dopingujące hasła.
            Nigdy więcej kanapek, pomyślała dziewczyna, i tak już wiedząc, że nie dotrzyma tego postanowienia, ale co tam. Żeby tylko Michał zdążył! Już widziała się w Dźwirzynie samotna, bez bagażu, bez ukochanego faceta, spacerująca brzegiem morza i zastanawiająca, czy by się nie rzucić w bezdenną otchłań…
            Wrzasnęła, gdy jednej z jej stóp wylądowała jej własna walizka, a w ślad za nią do wagonu wskoczył zdyszany Michał. Chłopak padł jak nieżywy na podłogę, a gryf gitary uderzył w ścianę. Dramatyczna poza raczej mu nie wyszła, ponieważ z tyłu miał plecak, który uniemożliwiał mu wygląd trupa, chyba że żółwiego. Daria zaczęła się śmiać, płakać i złorzeczyć jednocześnie.
            - Michał, jak dobrze… Michał, moja noga… Misiaczku, tak cię kocham…!
            W głębi pociągu rozległy się głośne oklaski i wiwaty. Obok nich znowu pojawił się konduktor, by zamknąć drzwi.
            - Młodość… - mruknął i westchnął ciężko. – Trzy dwa zero osiem dziewięć pięć, jedziemy bez przeszkód.

III
            Osiem godzin. OSIEM GODZIN. Osiem godzin z Poznania do Katowic?! Kto to do jasnej cholery wymyślił?!
            - Byłoby siedem, tylko że godzinę staliśmy w Sosnowcu…
            Julita zawsze wiedziała, o czym w danej chwili myślę. Zresztą, teraz nie było to wcale trudne, gdy wierciłam się nieustannie na siedzeniu, próbując znaleźć najdogodniejszą pozycję, co chwila wzdychałam głośno na przemian z ziewaniem i rwałam sobie włosy z głowy. Osiem godzin, ja cież pierdzielę… Tymczasem Moja Najlepsza Przyjaciółka ze stoickim spokojem siedziała wyprostowana, czytając „Newsweeka”. Choć blade wysokie czoło zakryte było aksamitną grzywką koloru lekkiej czekolady, byłam pewna, że nie ma na nim ani jednej zmarszczki, jaka mogłaby świadczyć o zmęczeniu niewygodną OŚMIOGODZINNĄ podróżą. Stylowa fioletowa koszulka z wielkim czarnym napisem „Born to be a star” prezentowała się na jej chudej sylwetce z zaskakującą świeżością. Jakby z jednego wieszaka została przewieszona na drugi, pomyślałam gorzko, starając się nie myśleć o własnych oponkach. Wszystko mnie swędziało. Było mi źle. Zjadłabym coś, ale wszystko już pochłonęłam dawno temu. Po burczeniu w żołądku wnioskowałam, że chyba w epoce jurajskiej. Nie musiałam też patrzyć w lusterko, żeby wiedzieć, że wyglądam okropnie. Najgorzej pewnie było z włosami. Musiały sterczeć we wszystkie strony świata. Głupie kudły!
            - Okej, przypomnij mi, dlaczego to robimy – mruknęłam. – Dlaczego telepiemy się tym piekielnym pojazdem przez pół Polski! I dlaczego zwiałam z HLP!
            - Ponieważ jesteśmy świetnymi laskami – odpowiedziała mi. – Ponieważ w ten sposób okazujemy ciepłe uczucia, jakimi darzymy Sesię.
            - Kurde, coś mi się wydaje, że będzie to miała w dupie.
            - No, ja też.
            Siedzący przy oknie chłopak, na którego ramieniu spała bardzo ładna blondyna, parsknął śmiechem i odwrócił od nas wzrok.
            - Osiem plus osiem… Wuchta, co nie? – Liczyłam na palcach.
            - Yhym, a dokładniej szesnaście – poinformowała mnie Julita, a ja wyczułam w jej głosie nutkę irytacji.
            - A pociąg od Sesi mamy o… dziewiątej, tak?
            - Tak, z głównego w Kato.
            - A dojedziemy o w pół do dziesiątej, więc… Ja jebam, tej! Dłużej będziemy jechać niż się bawić na tej całej osiemnastce!
            - Owszem.
            Ręce dosłownie mi opadły. Miałam zamiar już nigdy ich nie podnosić, tylko zamknąć oczy i czekać na śmierć. Miałam dwadzieścia lat, ale czułam, że prędzej zestarzeję się na tyle, by zwabić kostuchę, niż że moja stopa stanie na śląskiej ziemi. Wtedy jednak zadzwonił mój telefon. Miałam bardzo wkurzający dzwonek – śmiech dziecka. Żeby nie zirytować większości pasażerów w przedziale, zdecydowałam się odebrać.
            - Halo – warknęłam do słuchawki.
            - Siema! Jedziecie? – głos Sesi był pełen entuzjazmu.
            No jasne, już piła.
            - Tak, jedziemy, ale mamy opóźnienie…
            - Spoko, spoko, jak będziecie się zbliżać, puśćcie cynka, to Ania po was wyjdzie! Na razie, Nowaczka!
            - Cześć, Seśka…
            - Przepraszam, od jakiego imienia pochodzi zdrobnienie Sesia? – spytała przysadzista kobieta, siedząca obok Julity z wiklinowym koszykiem między girami.
            - Senbonzankura – odpowiedziałyśmy jednocześnie.
            Kiedy pociąg zatrzymał się na chwilę na ostatniej stacji przed Katowicami, razem z Julitą wzięłyśmy nasze drobne bagaże i poszłyśmy w stronę drzwi. Miłym zaskoczeniem było, że pamiętałam, jak się chodzi, ale kolana skrzypiały mi jak dawno nieoliwione zawiasy. Ania co chwila dzwoniła, pytając, gdzie jesteśmy. Wciąż przed Katowicami, odpowiadałam za pierwszymi czterema razami, a potem podtykałam telefon Julicie pod usta, bo nie chciało mi się gadać. Gdy pociąg ruszył, zaczął się toczyć wolno jak ślimak. Czas urozmaiciłyśmy sobie wspominaniem zabawnych ślązackich odzywek.
            - Te, synek, przynieś wiadro sztrumu! – zawołała Julita, uśmiechnięta od ucha do ucha.
            - Bo pizgne o zol! – odkrzyknęłam, zrywając boki ze śmiechu.
           
            Zgodnie z obietnicą, Ania, ubrana w śliczną cekinową sukienkę, poprowadziła nas do katowickiej Kultowej. Przywitałyśmy Sesię oraz drugą jubilatkę, Nicolę, dałyśmy prezent, pochłonęłyśmy tort i zaczęłyśmy pić.

            Chwilę potem znowu siedziałyśmy w pociągu.
            - Przypomnij mi – wydukała Julita, szukając w torebce proszków od bólu głowy. Jej ruchy jawiły mi się jak w zwolnionym tempie. – Dlaczego… - Chyba chciała dokończyć zdanie, ale skupiła się bardziej na tłumieniu odruchów wymiotnych.
            - Dlaczego zwiałaś z pisma i telepiemy się w do Poznania osiem godzin na kacu? Bo jesteśmy nienormalne.
            - Ej… Ale nie zrobiłyśmy niczego głupiego, no nie?
            Próbowałam przeanalizować ostatnią noc, ale nie za wiele z niej pamiętałam. Wiem, że chciałam pogadać z Pawłem, lecz siedział o dwa miejsca za daleko i łatwiej było mi patrzeć na Anię, która zwinęła się na siedzeniu i chyba przysnęła. Przypomniało mi się też, że gdy zobaczył to barman, to aż wyszedł zza swojego kontuaru, żeby powiedzieć Ani: „Wstawaj, to nie przytułek, tu się nie śpi,  tylko pije!”.
            - Chyba nie, weź tabsa i zjedz sobie pomidora. – Podałam mojej Najlepszej Przyjaciółce pudełko pysznych koktajlowych pomidorków, w które wyposażyła nas z samego rana Babcia Sesi. – Mamy też mnóstwo kanapek i świeżutki keks. Jeszcze ciepły! A ponadto całe osiem godziny podróży przed nami, więc na pewno w pewnym momencie poczujesz się na tyle dobrze, żeby to wszystko wszamać!
            Julita spojrzała na mnie z byka, a ja westchnęłam głośno.
            Do końca podróży zostało jeszcze mniej więcej OSIEM GODZIN. Tym razem nie byłam przerażona.
            - Wiesz co, Dżuls? – spytałam po chwili zastanowienia. – Tak naprawdę droga do przyjaciela nigdy nie jest za długa. Tak mi Jagódka chyba ostatnio mówiła.
            Nieco się rozchmurzyła.
            - Ale jednak dobrze, że my przez większość naszego życia miałyśmy do siebie nie więcej niż dwadzieścia minut – rzekła cicho.
            Uśmiechnęłam się.
            Też potrafiłam to docenić.