poniedziałek, 12 maja 2014

Temat: Lekcja organizacyjna

Kolejne opowiadanie utworzone na konkurs Otwartym Tekstem. Gdyby ktoś nie wiedział, jaki jest temat opowiadania, to podpowiem, że o dorastaniu.

Temat: Lekcja organizacyjna
            To będzie chyba już ósma godzina, kiedy siedzę tak, zawieszona w nierzeczywistości internetowej, próbując umieścić obojętnie jakie słowo na pustej stronie edytora tekstu. Ledwo widzę. Przenoszę wzrok na blat na którym piętrzy się stos specjalistycznych książek związanych z literaturą oświecenia. Mam te swoje wymarzone studia magisterskie, myślę z przekąsem i powracam spojrzeniem do laptopa, skąd rozlega się dźwięk połączenia.
            Odbieram, a na monitorze ukazuje mi się niewyraźny obraz tyłka Oli. Tylko wstawię wodę na kawę, krzyczy i już jej nie ma.
            Tam, w Kioto, w apartamencie pana Hideki, do którego wprowadziła się kilka miesięcy temu, niebawem będzie pół do siódmej. Miejsca pracy w dawnej stolicy pewnie już zapełniają się azjatyckimi mróweczkami, a setki turystów zaczynają swoją wędrówkę pod tysiącem bram tori w drodze do chramu Inari.
Tu, w Poznaniu, na moim i Róży poddaszu, zaraz wybije północ. Stare pyry śpią już snem sprawiedliwych, a przynajmniej tak im się wydaje: że są sprawiedliwi i nieomylni. Młodzi ludzie zaś robią wszystko, by nie spać w nocy, bo od tego jest dzień.
Ola zasiada przed swoim komputerem z gigantycznym kubkiem w chudych dłoniach. Skarży się na Japonię. Że to nie w jej stylu, żeby za wszystko dziękować piętnaście razy, że to szalone. Sama od razu przechodzi do sedna sprawy.
– Ile napisałaś? Powieści albo magisterki?
Wyłączam ten cholerny laptop, ale ona, z czystej dobroci serca, czyli chęci wpędzenia mnie do grobu, dzwoni na komórkę. Wypomni mi po powrocie do Polski nie raz, ile sobie przeze mnie włosów z głowy narwała i ile kasy wyrzuciła w błoto.
– Zero – odpowiadam niechętnie, odebrawszy telefon.
– Zero czego?!
Niczego. Nie mam czasu. Miasto, które miało na swojej piersi wyhodować poczytną, rozmiłowaną w prozie artystkę, tuczy mnie pustymi kaloriami nierozsądnej miłości, nieodpowiednich przyjaźni i supertłustych  marzeń o tym, że w końcu będzie lepiej.

Jadę zatłoczonym autobusem do biblioteki na drugim końcu miasta. Róża pomaga mi dźwigać opasłe tomy. Zawsze bo zapłaceniu tragicznie wielkiej kary za przetrzymywanie książek osuwam się w czeluści depresji lub histeryzuję, póki nie naćpam się fastfoodem, do którego ktoś musi mnie poprowadzić. Ostatnim, co widzę, to moje pieniądze, później tylko pustka w portfelu i już daję się zalewać fali tsunami. Oczywiście nie umiem pływać, więc bez pomocy do dziesiątego nie dopłynę.
            Uwielbiam biblioteki. Te ze strzelistymi kolumnami na zewnątrz i kolosalnymi marmurowymi posągami w środku, ale i te z półkami ze sklejki, uginającymi się od ciężaru papieru, w których nieustannie zawiesza się system katalogowy. Bo wszystko jest od A do Z, najpierw Abgarowicz, potem Varga i Żytomirski. Porządek i cisza, za którymi tak tęsknię, ale pośród których tak naprawdę nie mogłabym żyć.
            Cień grozy pada na wiewiórczą twarz bibliotekarki, gdy sprawdza mój dług.
            – Ja tyle lat w bibliotece pracuję, a pierwsze widzę, żeby tyle pieniędzy na książki przepieprzyć!
Róża pęka ze śmiechu, potem ciągnie mnie do gniazda szatana na frytki. Znów podróż parnym wehikułem. Róża rozwesela mnie rozmową o prostytucji. Wspomina, jak kiedyś rozważałyśmy sprzedaż dziewictwa, żeby mieć za co studiować w wielkim mieście, ale plany nie zostały zrealizowane, bo poszłyśmy na tamtą imprezę. Obie pamiętamy (lepiej lub gorzej), co tam się wyrabiało.
W autobusie wszyscy kaszlą lub narzekają na życie, bo to oczywiście wina Tuska. Nie mam nic wspólnego z polityką, ale kobiecina koło pięćdziesiątki dwa krzesełka dalej przyczepia się właśnie do mnie.
            – Co to tak drze japę tak głośno jak jakaś kobeła u płota?! – Opryskuje śliną ludzi wokół. Większość marzyła właśnie o prysznicu, więc ich marzenia po części się spełniły. – Ze wsi przyjechoła i myśli, że wszystko jej wolno!
            – Przepraszam, pani do mnie?
            – Ano, miasta wcześniej nie widzioła, a se pozwala, tej!
            Kiedy autobus się zatrzymuje na naszym przystanku, staję przed kobietą razem z Różą, która patrzy na zaistniałą scenę przez palce.
            – Że niby ja jestem ze wsi?! Przepraszam bardzo! Konsumpcjonizm! Globalizacja! Instagram! – wrzeszczę na odchodne.
            Lato minęło jak z bicza strzelił, czyli jak zwykle. Bezpłodny czerwiec przemienił się w groteskowy lipiec, ten w wypełniony strachem typu: nie zdążę i co teraz? sierpień, no i wreszcie bardzo płodny wrzesień. Ostatnie poprawki naniosłam na tydzień przed deadlinem, a obrona miała być dwudziestego trzeciego. Zapomniałam tylko nanieść poprawkę na swoje życie. W ten właśnie sposób, o dziewiątej pięćdziesiąt siedzę o dwa piętra za nisko w budynku uczelni.
Dziewczyna, z którą czekam na audiencję u dziekana, powiedziała przed chwilą, że okropnie się denerwuje. Wzdycham współczująco. Boję się, że jeśli tylko otworzę usta szerzej niż na dwa centymetry, zwymiotuję na marmurową posadzkę. A dziewczyna wciąż gada.
            – Wiesz, chodzi o to, że nie zdążyłam jeszcze przedłużyć sesji. Tak, wiem, co pomyślisz, że spadłam z księżyca, albo gorzej! Ale ja nie jestem taka jak ci inni studenci, na przykład, pożal się Boże, polonistyki. Jestem z teatrologii! A wniosku nie złożyłam w terminie, bo pracowałam, wiesz, w teatrze w Londynie.
            Tym razem kiwam głową. Nazwy kierunków – polonistyki i teatrologii – wymówiła z dokładnie odwrotnym ładunkiem emocjonalnym, z jakim wymówiłabym je ja, studentka polonistyki, za dziewięć minut niedoszła magister. Nie pytam o to, co robiła w londyńskim teatrze. Jej twarz jest pozbawiona wyrazu. Dlatego zakładam, że jeśli występowała na deskach, to tylko po to, by uraczyć je mopem.
            A propos bycia niedoszłą. Dzwoni mama, by życzyć powodzenia. Mam jej dać znać, jak skończy się obrona.
            – Dam ci znać, jak wszystko się skończy – mruczę i rozłączam się.
            Studentka podsłuchiwała.
            – Masz za chwilę obronę?! – wykrzykuje. Z przesadnym patosem. – To co ty tu robisz? W takim stroju?
            Jej jazgot prowokuje chyba dziekana do pospieszenia się. Za drzwiami rozbrzmiewa znajomy głos profesora i podekscytowany ton ostatniego z interesantów. Teatrolożka błyskawicznie zadaje kolejne pytanie. Za kilka sekund według planu ma wejść do gabinetu, ale tego dnia nic nie jest według planu.
            – Powiedz mi tylko, czy wiesz, czy dziekan mnie wyleje.
            – Nie wiem. Ale dziekan to dobry człowiek. – Mam taką nadzieję.
            Drzwi się otwierają. Dziewczyna zrywa się na równe nogi. Spojrzenie dziekana pada jednak na mnie.
            – Jak ty wyglądasz? – pyta zszokowany.
            O co im wszystkim chodzi? Wcześniej ludzie się zabijali o dżinsy z Peweksu, a teraz wzdrygają na widok poczciwych rurek.
            – Źle się czuję – burczę płaczliwie.
            – Pani zaczeka – poleca dziekan teatrolożce. – Chodź tu. – Próbuje się uśmiechać pomimo konsternacji, jaka odbija się na jego twarzy.
             Za drzwiami gabinetu, w którym działy się takie rzeczy, że hej, przytulam go z całej siły. Odwzajemnia uścisk, spróbowałby nie, jest wszystkim mężczyzną, z powodu którego nie podeszłam do obrony pracy magisterskiej. Próbuję mu wyjaśnić, co i jak, ale nie bardzo kapuje, a podobno taki mądry. Wreszcie wygrzebuję z torebki test ciążowy z dwoma kreskami, a on telefonuje na trzecie piętro. Trzeba przełożyć obronę pani Bukowskiej, właśnie zadzwoniła do dziekanatu, że ma grypę żołądkową.
USG i wszystko jasne. Test sfiksował. Idziemy na parking przed szpitalem. Opieramy się o bok jego mitsubishi i palimy. Muszę go poczęstować, bo przecież on oficjalnie niepalący, w idealnym związku małżeńskim i perfekcyjny pan dziekan.
            – Byliśmy razem od trzech lat. Trzeba z tym skończyć zanim ci się znudzi, żebyśmy oboje mieli dobre wspomnienia.
            – Ale mi się nie nudzi – mówię. Zaraz padnę mu do stóp i zacznę całować jego skarpetki w rąby, byle tylko mnie nie opuszczał. – Jak to? Właśnie teraz, kiedy wreszcie możemy być naprawdę razem?
            Chyba w tym sęk, że pan dziekan nie chce być ze mną tak naprawdę. W końcu tak często fikcja jest o wiele lepsza od prozy życia.
            – I tak byłem twoim kołem zapasowym.
            – A już nie jesteś?
            Tak, jestem złym człowiekiem, ale jakimś cudem jeszcze żyję, to co, nie należy mi się taki fajny facet, z oczami jak u szczeniaka i wysokim tytułem?
            – Wszyscy wiedzieli, że latasz od początku za Garlińskim, ale on nigdy na ciebie nie spojrzał, a że ja tak… – Rozkłada ręce w geście bezradności.
            Chwila. Gdybyście, moje drogie panie, miały do wyboru profesora zajmującego się beznadziejną beznadzieją dekadentów i profesora zgłębiającego sekrety ociekających zajebistością Sarmatów, kogo byście wybrały? Pytanie retoryczne!
            To koniec, pytam, żebyśmy wiedzieli, na czym stoimy, on kiwa głową, całuje mnie na pożegnanie, tyle. Nie bronię magisterki i rzuca mnie facet. Za to przynajmniej nie jestem z nim w ciąży. Oznacza to, że moje nieszczęście nie jest bezkresne, dlatego zamiast pod autobus miejski, rzucam się pod jadące niespełna trzydzieści kilometrów na godzinę cinquecento.

             – Możesz mi jeszcze raz wyjaśnić, dlaczego nie dotarłaś na obronę? – pyta mama, z nieufnością spoglądając na mnie zza ogromnego kawałka sernika. Mnie nalała tylko herbaty, sama nie sięgnę do tacy, tak cholernie mnie wszystko boli. Mści się na mnie, ja wiem. – No?
            – Wpadłam pod samochód.
Zaczynam się bać, że zrobiła śledztwo, zadzwoniła na uczelnię i tam usłyszała od tych erynii z dziekanatu coś o rzekomej grypie żołądkowej. Tymczasem okazuje się, że dzwoniła, owszem, ale do podstawówki. Akurat pani Borkowska dostała zawału, co za szczęście, córciu, etat się zwolnił.
            Biorę kule i kuśtykam do wyjścia. Trzy minuty później już jestem w parku, siedem minut i już siedzę na ławce pod ratuszem. W Poznaniu nie dotarłabym jeszcze z domu na przystanek.
Przez rynek przelatują gołębie, srają na symetrycznie rozsadzone po placu fioletowe i żółte bratki, do fontanny, na nieczynny kiosk. W moim rodzinnym mieście nie ma nawet kina, tylko dwie podstawówki i zoo z zagłodzonymi lamami, bo niedźwiedzie już dawno po eksmisji, a lwy pewnie i po ekstradycji.
            Ktoś się do mnie dosiada. Siwiutki, chudziutki, pan burmistrz we własnej osobie. Podaje mi rękę, wyrzucam peta i przyduszam go zagipsowaną piętą. Mówi, że dawno mnie nie widział, córka Bukowskich, jak pięknie. Cieszy się, że wróciłam do naszego maleńkiego raju na ziemi i zasilę go moją wiedzą. Bo inni to wyjeżdżają i nie wracają, oj, niedobrzy ludzie.
Niesamowite uczucie, podejmować pracę w szkole, do jakiej się chodziło. Prawie tak, jakby przez te wszystkie lata wcale nie upłynęły. Znowu jesteś w punkcie wyjścia.
            Co mam powiedzieć o moich podopiecznych? Są w miarę rozgarnięci, czytają Mickiewicza, nawet jeśli nie stoję nad nimi w mundurze gestapo, a ideału dopełnia fakt, że zdecydowanie nie przejawiają tendencji do uganiania się za kadrą. Czyni ich to o wiele lepiej rokującymi na przyszłość niż mnie, bo ja już w ich wieku uganiałam się za starszymi. Zaczęłam od  nauczyciela matematyki.
            Udawanie pani od polaka jest męczące. Trzy lekcje i padam na twarz. Kuśtykam do kibla dla personelu, żeby przykurzyć. Jakież jest moje zdziwienie, kiedy jakiś facet proponuje mi ogień, trzyma dżentelmeńsko zapalniczkę, a później parska śmiechem. Uważniej mu się przypatruję. Jacek Nowak. Matematyk! A on wygląda, jakby oczom nie wierzył, ale pamięta, oczywiście, że tak.
            W ciągu następnych dwóch tygodni kilka razy trącam go nogą, gdy siedzimy obok siebie w pokoju nauczycielskim. Niby przypadkiem mi mówi, że przeze mnie prawie go zawiesili, bo to był jego pierwszy rok w szkole, a pedagog mu powiedział, że zachowywał się dwuznacznie w stosunku do małej Bukowskiej. Pedofil, śmieję się głośno, usłyszawszy takie zwierzenie. Ale rozumiem. Niektórzy chłopcy, trzynastolatki, czternastolatki czasem, niby podstawówka, ale to jednak nie do końca dzieci…
            Pieprzymy się z Jackiem w klitce, w której stoi tylko kserokopiarka. Nieco później, kiedy w tym naszym miasteczku naprawdę czuć jesień, a konkretnie zgnite liście oraz paloną gumę, zaczynamy chodzić ze sobą na spacery. Pyta o tę przemądrzałą Olę. Niedługo wraca z Japonii, mówię, tęsknię za nią. To moje sumienie.
            – No tak, trudno żyć, kiedy twoje sumienie jest oddalone od ciebie dziesięć tysięcy kilometrów.
            Z Różą popadłyśmy w tarapaty. Nie płaczę czynszu za nasze mieszkanie na poddaszu, z którego jeszcze nie zrezygnowałam, a Róża ma tylko swoje pół, bo umowa jest na jedną osobę, to znaczy na mnie. Właściciel podobno zaczyna już coś podejrzewać, a jeśli zrozumie, że przez całe dwa lata mieszkałyśmy tam we dwie, będzie kazał zwrócić pieniądze za drugą osobę.
            Normalnie zrobiłabym smutną minkę i pan dziekan wyłożyłby za mnie kasę. Normalnie nie mieszkałabym od trzech miesięcy w mieście, w którym przyszłam na świat i nie musiała ukrywać przed samą sobą, że coraz bardziej mi się w nim podoba. I że lubię utylitarystyczny charakter mojej pracy. I że mam wreszcie czas. Nie tylko wolny, ale i dobry.

            Co ty, kurwa, odpierdalasz, Jadźka?, pytają z troską zielone i dobre oczy Oli. Moja przyjaciółka właśnie wróciła do miasteczka. Z robotem zabawką, jaką Stary Świat zobaczyłby w innych okolicznościach dopiero za sto lat, a nasza poradziecka Polska za jakieś dwieście pięćdziesiąt (dla siostrzeńca), z wagonem chińskich fajek (dla mnie) i z panem Hidekim (dla niej samej). Jest jeszcze chudsza niż przed wyjazdem, tym pierwszym, na zrywanie kapusty, a co dopiero tym drugim, by pracować jako boy hotelowy, i tym trzecim, magisterskim.
            Opowiadam jej, że mam chłopaka, wyleczyłam nogę, może nawet głowę. Nie, tutaj się nie zgadza, cieszy się, ale wie, że kłamię. Pyta mi się, co jej powiedziałam dwa lata temu, gdy tak bardzo bała się wyjechać na drugi koniec świata. Kazałam jej walczyć. Zmusić Japonię, by pokochała ją tak samo jak Polska. By Ola była tak samo wspaniała, jak jest teraz, tyle że nad brzegiem rzeki Katsura. I Ola zrobiła dokładnie to, co jej powiedziałam, więc powinnam się odwdzięczyć tym samym.
            – Wracaj do dużego miasta – mówi dalej. Obie mamy w oczach łzy. – Możesz zawojować cały świat. Nie wiem, czemu tego nie robisz. Z lenistwa? Ze strachu przed porażką? Marnujesz swoje talenty. Dlatego się wściekam. Chcę, by wszyscy wiedzieli, jaka jesteś wielka, nie muszę być wybrańcem, który dostrzega to, co ukryte przed innymi. To ciężkie brzemię do niesienia.
            My preciousss, chcę rzec, ale nie jestem w stanie. Ola dorosła, a ja wciąż jestem na etapie uczennicy z podstawówki.

            Przyglądam się z czułością Jackowi. Jest taki wysoki, taki poważny w tej czarnej koszuli i szarej marynarce. Na skroniach zaczynają pojawiać mu się srebrzyste niteczki wśród czarnej gęstwiny reszty włosów. Po za tym prawie się nie zmienił przez te ponad dziesięć lat. Wciąż jest nawet tak samo zadufany w sobie.
            – Cieszę się, że jedziesz na tę konferencję – mówię, gdy jedziemy już samochodem do Poznania.
            To tylko jedna konferencja, mruczy, nie ma z czego się cieszyć, ale przeczuwam, że na jednej się nie skończy. Że jeszcze kilka odczytów i rozpocznie studia doktoranckie, których nie udało mu się zrobić z podobnych powodów, z jakich ja nie podeszłam do magisterki. (Nie, nie był w urojonej ciąży ze swoim dziekanem, ani może nawet nie porobiło mu się z głową, tylko po prostu – tak wyszło). Razem jedziemy na campus, a tam wsiadam w tramwaj i jadę do centrum na swój wydział.
            I zgadnijcie, na kogo trafiam.
            Ruda kobieta, która ponad sześć miesięcy temu nazwała mnie kobełą ze wsi, uśmiecha się przemiło, kiedy zajmuję miejsce obok. Poznaję ją po szparze między jedynkami, w którą można wetknąć papierosa. Mówię, że bardzo mroźny ten styczeń i mam nadzieję, że ta kurtka, którą ma na sobie, dobrze grzeje. Odpowiada, że tak, kochanieńka, a i w domu nowy chłopak pewnie już czeka z gorącą herbatą. Taką dobrą, z kwiatem hibiskusa, ostatnio w biedronce kupił jej na imieniny. Odwzajemniam uśmiech.
            Wchodzę na uczelnię. Obcasy stukają o marmurową posadzkę. Serce jeszcze głośniej tłucze się w piersi. Kolejka interesantów pod drzwiami dziekanatu. Już nie jestem taka ważna jak kiedyś. Mój tajemny romans nie da mi żadnych profitów, bo go zwyczajnie nie ma. Uśmieszki znajomych z czwartego roku, mówią mi, że może nie był taki tajemny. A może chodzi o to, że mój dziekan już nie jest dziekanem? Drzwi otwierają się i ukazuje się w nich nie kto inny, jak profesor Garliński.
            W myśli wypowiadam wszystkie znane mi wulgaryzmy. To człowiek, w którym szaleńczo kochałam się przez pierwsze dwa lata moich studiów. Ciarki przechodziły mi po plecach, gdy omawialiśmy moje niezdane kolokwia (oblewałam z premedytacją, by zdawać po raz drugi i szósty na konsultacjach, trwających do dwudziestej trzeciej).
            – Przepraszam, jakim cudem został pan dziekanem? – pytam w już w gabinecie. – Przecież pan profesor zawsze był najmniej odpowiedzialną osobą na całej uczelni.
            W tamtym pokoju na uczelni wreszcie dorosłam. Gdybym była taka, jak kiedyś, pewnie nie zignorowałabym nogi Garlińskiego, która lekko przydepnęła pod biurkiem moją stopę. Pewnie trzy minuty później siedziałabym na nim okrakiem, ale tak się nie stało. I pewnie dlatego nie chciał zwołać grona profesorskiego, bym tym razem mogła obronić pracę magisterską. Przystałam jednak na to, że powtórzę ostatni rok magisterki w trybie niestacjonarnym, a wtedy zobaczymy.
            Teraz biegnę do mieszkania na poddaszu. Mróz szczypie w uszy i nos, później trochę szczypią dłonie, kiedy muszę z portfela wydobyć wreszcie ciężko zarobione pieniądze, by zapłacić właścicielowi za mieszkanie. Przepraszam go, że to tak długo trwało. Mówię też właścicielowi, że potrzebne jest kilka napraw, i że powinien obniżyć cenę, bo przeprowadziłam śledztwo i podobne mieszkania są około trzydzieści procent tańsze. Wreszcie spisujemy umowę na Różę.
            We dwie idziemy do kawiarni. Dołącza do nas Jacek oraz Ola z panem Hidekim. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie mam z tyłu głowy ciężaru tego wszystkiego, co jest jeszcze do zrobienia.
            – Ile napisałaś? – Ola od razu atakuje.
            – Do końca dwa rozdziały – odpowiadam spokojnie. – Ale obie wiemy, że nie znajdzie się wydawnictwo, które przyjmie maszynopis.
            – Ale to już nie jest twoja broszka. Wszystko, co masz zrobić, to tylko skończyć. Róża się ze mną zgodzi, prawda?
            Róża nic nie mówi, tylko uśmiecha się do mnie oczami niebieskimi jak lapis lazuli.


Emilia Teofila Nowak

Dom mysich szeptów

Opowiadanie zostało przeze mnie napisane w zeszłym roku na konkurs Otwartym Tekstem. Przeszło bez echa, ale mnie się tam podoba. 

Dom mysich szeptów
Od trzech dni leżałam całkiem wygodnie na kanapie w salonie i zastanawiałam się, czy to, co widzę, nie jest przypadkiem halucynacją. Myszy brykające po szarej wykładzinie nie były jednak białe, a szare i brązowe. Nie dość, że obrzydliwe same w sobie, to również obrzydliwie bezczelne. Nic nie robiły sobie z mojej obecności w pokoju, czasem tylko podnosiły wzrok, gdy wybiegały ze swojego gniazda w przedwojennym grundigu po pleśniejące resztki do kuchni.
            Ociężale sięgnęłam do kieszeni swetra z gryzącej wełny i wyjęłam pudełko z bromokryptyną. Sweter odziedziczyłam po matce. Nie tylko sweter zresztą, bo i dom, i ogród, i chorobę. Nie, nie depresję, choć wmawiałam sobie jako nastolatka, że na pewno cierpię na jakieś apatie i inne nerwozy, bo chciałam być artystką, a kto widział prawdziwego zdrowego na umyśle artystę? Nie sprzątałam dlatego, że byłam leniwa, ale już dosyć.
            Wstałam, zakręciło mi się w głowie, upadłam na podłogę. Ścierpła mi noga. Zapaliłam. Trochę było trudno, bo lek jeszcze nie zaczął działać, więc trzęsły mi się ręce, cholera, miałam zrezygnować z zapalniczek z kółeczkiem. E, tam, pomyślałam, gdy już się głęboko zaciągnęłam. Nic mi nie jest, po prostu nie zjadłam śniadania. Ani obiadu, ani kolacji. To dobrze dla mojego tyłka.
            Kuchnię trzeba było wywietrzyć.
Początek września, za oknem piękna słoneczna pogoda, mama by mnie zabiła, gdyby zobaczyła, co zrobiłam z jej ogrodem. Kula z bukszpanu nie przypominała już kuli, klomb zarósł zielskiem, kot sąsiadów szczał właśnie na uschnięte pelargonie, a czapkę gipsowego krasnala osrały gołębie. Nigdy nie lubiłam pracy z roślinami, bo to wiązało się z częstymi spotkaniami z ropuchami i obślizgłymi dżdżownicami. Wolałam już te szalone myszy.
W ogóle z mamą niewiele mnie łączyło, może przez tę różnicę wieku. Urodziła mnie trochę po czterdziestce, po ponad dziesięcioletnich staraniach. Ale obie uwielbiałyśmy tabletki. Zolpidem, kodeina, flunarizyna, tiorydazyna… To była nasza zabawa. Ona brała, ale nie wszystkie, zawsze zostawiała mi jedną albo dwie na końcu listka. Potem zakradałam się do szafki i prowadziłam na sobie eksperymenty, a kilka dni później mama wyrzucała puste opakowania do kosza na śmieci. Pytała z uśmiechem, jak się czuję. Mówiłam, że dobrze, odwzajemniając uśmiech. I ona też mówiła, że już jest lepiej, a później był piflutiksol i perazyna. Gra zaczynała się od nowa.
            Koło szesnastej dałam sobie radę z naczyniami. Włożyłam wszystkie do wanny, żeby je odmoczyć. Przypomniało mi się, że ostatni raz zmywałam w dzień śmierci ojca. Odkurzyłam podłogę, poukładałam przyprawy, umyłam kuchenkę. Zjadłam suche płatki kukurydziane, potem kawka i kolejna fajka. I tak zastali mnie Marta i Karol.
            Pomogli, tak jak oni zawsze pomagają. To moi przyjaciele, od zawsze miałam tak naprawdę tylko ich. Rodzice, tak dużo ode mnie starsi, mogący być w zasadzie nawet moimi dziadkami, nie mogli się ze mną dogadać. Twardo stąpali po ziemi, a ja bujałam w obłokach. Raz im nawet powiedziałam, że chcę zostać pisarką, ale spojrzeli się na mnie jak na stukniętą, bo mama czytała tylko poradniki lekarskie, a tata przeważnie kosił trawę albo oglądał „Jednego z dziesięciu”. Chcieli, bym była dentystką, jak wszyscy rodzice, lecz wiedzieli, że ścisłowiec ze mnie żaden, więc jakoś przełknęli te studia dziennikarskie. Zaoczne, no bo ktoś musiał zawieźć mamę do lekarza, gdy jeszcze mogła chodzić. Tata dawno zapomniał, jak się prowadzi. Zresztą sama szybko poszłam po rozum do głowy. U mnie w życiu nie było żadnej najmniejszej traumy, więc niby o czym miałabym pisać? O moim pierwszym razie w zoo za wybiegiem dla niedźwiedzi? O aferze korupcyjnej w pobliskim ośrodku zdrowia?
            – Napisz o nas – zaproponowała kiedyś Marta, kiedy zwierzyłam jej się z mojego chwilowego marzenia, ale później się zreflektowała, bo wiedziała, że wtedy objadę jej dupę, aż będzie czerwona jak ZSRR.
            Jako dziennikarka w naszej małomiasteczkowej gazecie objeżdżałam dupy, ale rednacz wskazywał mi palcem, którego z ważnych urzędasów mam tym razem obmalować. Co prawda pisałam dłuższe sprostowania niż właściwe artykuły, ale hajs się zgadzał, więc nie miałam prawa do narzekania.
            – Kobieto, ile ty palisz? – spytał Karol, pocałowawszy mnie na powitanie w przetłuszczone włosy.
            – Dużo. Wiesz, że palenie tytoniu zmniejsza zachorowalność na Parkinsona? – zapytałam wesoło.
            Bardzo się cieszyłam, że ich widzę. Moi przyjaciele z piaskownicy, Grubasek i Mała, chociaż Karolkowi bardzo się schudło ostatnio, a Marta w gimnazjum tak wystrzeliła, że tylko przezwisko zostało, bo nagle zrobiła się najwyższa w klasie. Moi wierni kompani w obalaniu jabola po piątkowych lekcjach w ogólniaku, mój Atos i Aramis, moja najdroższa pani mecenas i doktor kulturoznawstwa, aktualnie jeden ze sławniejszych blogerów w kraju. Podziwiałam ich, byłam z nich dumna. I zazdrościłam im, ale tylko na początku.
            Swego czasu nie tylko oni, ale wszyscy moi znajomi opuścili nasze małe miasteczko. Wyjechali w poszukiwaniu lepszego wykształcenia. Wrócili tylko ci, którzy osiągnęli wszystko, co sobie założyli. Czyli Marta i Karol. Ona otworzyła swoją kancelarię w centrum miasteczka i wielcy klienci musieli się fatygować, żeby skorzystać z jej porady. A Karol? Stwierdził, że nie będzie się użerać z tymi pachołkami, zwącymi się studentami („To już nie są studenci, nie tacy jak my kiedyś, teraz tylko by chodzili na wystawy papieru toaletowego albo muszli klozetowych, bo to niby sztuka, litości”) i swojego bloga pisał w domu. A gdy ktoś go zapraszał na imprezę z ważnymi osobistościami, brał Martę, upychał w samochód, jechał te sto pięćdziesiąt kilometrów do Warszawy i wracał jeszcze tej samej doby. Obmierzły mu już duże miasta ze swoim udawanym szacunkiem do tradycji oraz hasłem: stawiamy na młodych.
            – Bo oni wszystko wiedzą lepiej, ci młodzi, pieprzę to, a od kogo mają się uczyć, jak nie od starych? – irytował się zawsze, gdy rozmowa schodziła na niebezpieczne tory, a ja mówiłam, żeby się uspokoił, bo zdania nie zaczyna się od „bo” i wszystkich tymi swoimi wybuchami oraz błędami językowymi niesamowicie drażni.
            – No tak – rzekła teraz Marta. Zamiast powitania poczęstowała się szlugiem. Obserwowałam z respektem, jak sprawnie odpala sobie papierosa. Zawsze miała paznokietki jak u tej małej, niewidzialnej dziewczynki, którą kiedyś była, trochę poobgryzane, trochę krzywe, ale za to palce tak ruchliwe i pełne kontrolowanego życia, że przed chwilę wydawało mi się, iż nareszcie się rozpłaczę. – Ale ty już masz swojego Parkinsona, więc ewentualnie możesz sobie tylko skrócić cierpienia.
            – Za pozytywne aspekty palenia! – Wzniosłam toast fajką i namówiłam Karola, żeby zapalił z nami mentolowego marlbeka.
            Karol zajął się porządkowaniem salonu, a Marta mnie wykąpała i umyła mi włosy. Poczułam intensywny smak przyszłości, nadchodzącej wielkimi krokami. Szorowała mi plecy twardszą stroną gąbki, a ja wciąż paliłam i sypałam sobie popiół na kościste kolana. Duży palec lewej stopy podrygiwał w rytm wydobywającej się z adaptera muzyki. Nie wiem, czy do końca chciałam, żeby tak podrygiwał i nie wiem, skąd Karol wydobył płytę Marvina Gaya. Byłam jednak zadowolona, że on i Marta nie zapomnieli o mnie tak jak ja o starym winylu.
            Ściemniło się. Ponieważ większość żarówek w domu była od dawna przepalona, usiedliśmy na środku odkurzonego dywanu w salonie, by zjeść pizzę przy zapalonych świeczkach. Karol wylewał swe żale dotyczące jakiejś firmy odzieżowej, bo co to, szafiarkę chcą z niego zrobić czy jak? Marta mówiła, że jeśli nie będzie chciał się ubierać w oferowane przez nich ciuchy, to sama zacznie w nich chodzić, a ja śmiałam się z ich problemów i tego, że to Marta jako pierwsza ubrudziła swoje dżinsy ketchupem, a dopiero potem ja. Myszy trzymały się z daleka, choć słyszałam ich delikatne skrobanie w pianinie, ale wszystko było naprawdę wspaniale, póki nie zobaczyłam ciemnej sylwetki stojącej u progu salonu. Przez chwilę pomyślałam, że to duch ojca, chcący mnie skarcić za zbyt głośne wybuchy śmiechu, ale potem postać stanęła w kręgu migotliwego światła z butelką wina w prawej ręce.
            – Kurde, myślałem, że jesteś sama.
            Karol i Marta szybko spojrzeli na niespodziewanego gościa. Typowe powitanie dla kogoś, kto pojawia się po pół roku niedawania znaku życia. Oczywiście, jeśli było się człowiekiem tak zajętym imprezowaniem i robieniem kasy jak Aluś.
            Poza muzyką nigdy o niczym nie wiedział, więc Marta poczuła się w obowiązku, żeby go uświadomić. Jak zwykle w jej przypadku, dosyć bezpardonowo.
            – Iwa pochowała ojca przedwczoraj, a ty się zjawiasz jak gwiazda wieczoru i myślisz, że jeszcze będziemy pytali, jak twoja idiotyczna trasa koncertowa? Kurwa. Daj to wino. – Wyrwała mu butelkę i udała się do kuchni w poszukiwaniu korkociągu, skąd kontynuowała swój monolog. – To jest skrajnie niedojrzałe, Aluś, ile ty masz lat, trzynaście?
            – Trzydzieści – wychrypiał nagle, wpatrując się we mnie, cieszącą jak małe dziecko, bo udawało mi się tasować karty. – Jezu, Iwonka…
            – Nie przejmuj się. – Machnęłam ręką. – Grasz w makao?
            Przybycie Alka uświadomiło mi, że wcale nie było tak jak kiedyś. Że nie mogę milczeć. Narastające z czasem napięcie i nieklejąca się rozmowa wytrąciła mnie zupełnie z równowagi. A może to wino i leki wspomagające wytwarzanie dopaminy, albo fakt, że Karol specjalnie ze mną przegrywał. Nie wiem.
            – Dobra, mam dość, jest mi cholernie smutno, bo zostałam nagle sierotą, ale zawsze nią byłam. – Zaśmiałam się. Lubiłam czarny humor. – Teraz po prostu wszystko jest sformalizowane. Problem z głowy, no nie? Zajmę się koszeniem trawy w ogródku, nie mam większych kłopotów.
            Ale w nocy, kiedy leżałam pod Alkiem i właśnie skończyliśmy się kochać, stwierdziłam, że wolałabym leżeć głęboko pod ziemią. On nie wiedział ani o mojej chorobie, ani o tym, dlaczego mój tata umarł, ani tak naprawdę nie chciał wiedzieć. Wracał do miasta, które go wychowało, do dziewczyny, która zawsze go kochała, wtedy, kiedy szampan z najwyższej półki przestawał smakować, a fanki pod sceną darły się zbyt głośno.
            – Zastanawiam się, dlaczego w ogóle przyszłam na świat – rzekłam, wyczołgując się spod niego. Jego ciało było zbyt gorące, a nasze ruchy wcześniej tak dziwnie skoordynowane, iż wydawało mi się, że seks był tylko snem, w dodatku wyśnionym dziesięć lat temu. – Czy moi rodzice chcieli mieć dziecko, czy opiekunkę na stare lata?
            – Oni nie oczekiwali, że przy nich zostaniesz, Iwonko. – Zawsze zdrabniał moje imię. Byliśmy rówieśnikami, a Alek i tak traktował mnie jak małą dziewczynkę, nie wiedzącą nic o świecie, bo nie podróżowałam tyle, co on, nie chodziłam na koncerty tyle, co on i w szkole też nie byłam tak popularna, jak on. – Mogłaś zawojować świat, gdybyś tylko chciała. Zawsze byłaś tego typu dziewczyną. Ale jeszcze nie jest za późno. Jedź ze mną do Warszawy. Spodoba ci się, zobaczysz. Teraz już nic cię nie hamuje.
            Wstyd mi było prosić, by to on został, więc kazałam mu jak najszybciej się wynosić. Popadłam w histerię, przez przypadek uderzyłam go łokciem w oko, wreszcie ubrał gacie i uciekł.
            Ranek zaczęłam całkiem zdrowo od kanapki, kawy i papierosa. Wyszłam na balkon, nigdy nie skończony przez ojca. Kilka dni przedtem tata zrobił to samo, tylko zapomniał, że barierka jest obluzowana. A ja, trzy godziny wcześniej, po podlaniu ostatnich kwiatów zasadzonych przez mamę, różowych petunii, zapomniałam wyjąć klamki z drzwi. Myślałam, że tata i tak już przecież nie ma siły wejść po schodach na piętro.
            Mieliśmy piękny dom, ojciec zbudował go na długo przed moim urodzeniem gołymi rękami, stawiając powoli cegłę na cegle. Murował, zakładał elektrykę, szpachlował, a później zostawił mi całkiem pokaźny spadek. Sam nawet zrobił schody. Wymagały konserwacji, bo w nocy skrzypiały niemożliwie i przez to nie mogłam zasnąć. Pod koniec mama bez końca narzekała na te uciążliwe odgłosy. I suchość w gardle, i na jego obrzęk. Na to, że nie mogła przełykać, więc przeważnie trzeba ją było karmić przez rurkę. Trzy lata temu myślałam, że straciłam ją na dobre, bo przestała się odzywać, ale po roku odzyskała mowę. Obrzęk zniknął, mogła siedzieć, poznawała mnie. I poprosiła, żebym na wieczór zostawiła jej kilka tabletek więcej. Zawsze słuchałam mamy w kwestii lekarstw, bo znała się na rzeczy.
            Straciłam ją w wieku dwudziestu ośmiu lat, ojca pochowałam dwa lata później. Przez minione dziesięć zajmowałam się opieką nad nimi. Dopiero teraz zaczynało się moje życie, a ja nie potrafiłam za dobrze w nim funkcjonować. Nikt mnie nie nauczył zbyt wiele o świecie. Chyba, że chodziło o świat NFZ–u, rejestracji u lekarza, rehabilitacji i tym podobnych. Dzięki temu nie bałam się nadchodzącej starości. Już ją przeżyłam. Przeżyłam też dzieciństwo, nie mówię, że nie. Pod tą rosnącą tuż przy balkonie jabłonią biegałam z Alkiem, Martą i Karolem pewnego upalnego dnia, prawie tak upalnego jak dziś, tylko wtedy mieliśmy po sześć lat. Biegaliśmy bez majtek, a później chwytaliśmy za pięty w sporym basenie na tyłach domu.
            Cały dzień próbowałam dalej sprzątać, ale to była ciężka robota, bo wiedziałam, że robię to już tylko dla siebie. I że wszystko, co jeszcze kiedykolwiek zrobię, będę robić tylko i wyłącznie dla siebie. Dla siebie zagrałam na rozstrojonym pianinie „Sunrise Sunset” i dla siebie z całej siły cisnęłam grundigiem w podłogę, by zabić jedną z myszy. I mysz, i zabytkowe radio rozpadły się na kawałeczki.
            Wieczorem poszłam do Karola i Marty, ale przerwałam ich w romantycznej kolacji przy świecach. W dodatku, czego nie zauważyłam od razu, bo zdążyłam się lekko wstawić, Karol był ubrany w białą koszulę i marynarkę, a na stole w wazonie prezentował się pięknie bukiet czerwonych róż. Pewnie przerwałam coś ważnego, ale od tego byłam ich przyjaciółką. Żeby im przerywać, pchać się z butami w ich życie, szukać wsparcia i dawać się pocieszać.
            – Alek wczoraj powiedział, że mam jechać z nim do Warszawy. Lata czekałam, aż mi coś takiego zaproponuje, ale przecież nie wytrzymam z nim tam! Będę musiała chodzić na imprezy, premiery, spotkania, koncerty, być jego dziewczyną i martwić się o to, jaką sukienkę na siebie włożyć, i pewnie trzeba będzie zacząć chodzić do kosmetyczki. Będę musiała codziennie oglądać jego nieogoloną mordę, skundlone kłaki i wysłuchiwać, jak bluzga na swojego dietetyka…
            Urwałam, bo ktoś zadzwonił do drzwi. Z dołu usłyszałam wkurzony ton głosu Alka. Wskoczyłam za kanapę i nakazałam niezadowolonemu Karolowi milczenie, podczas gdy Marta wprowadziła do salonu gościa.
            – Wyrzuciła mnie z łóżka, wykopała z domu i pobiła – mówił ze wzburzeniem. – Jak mam jej pomóc, jeśli ona tak agresywnie reaguje za każdym razem, gdy wyciągam do niej dłoń? Co za idiotka, myśli sobie, że będzie mi lekko żyć z taką zołzą?
            – Alek, ona się boi, że będzie ci ciężko żyć z jej Parkinsonem – powiedziała Marta, prosząc gestem Karola, by nalał jej do kieliszka jeszcze odrobinę szampana.
            Zakryłam dłonią usta, by nie wydrzeć się na nią i nie zostać zdemaskowaną.
            – Jej też nigdy w życiu nie było lekko, ale wytrwała, więc czemu ja nie mam? Zawsze uważała mnie za gorszego od siebie, bo nigdy nie miałem dobrych ocen, bo wolałem łazić na imprezy zamiast szukać sobie dodatkowej pracy na weekendy, kurwa, szlag mnie trafiał. Ale wiedziałem od zawsze, że ją kocham i że kiedyś za nią wyjdę, i że będziemy mieli stado dzieci, i że będziemy się kłócić ze sobą, i się kochać, i znowu się kłócić, i wiecie… Nie patrzcie się na mnie, jak na ciotę, dobrze? Jestem romantykiem, nie gejem. To o to chodzi? Ona uważa, że jestem dla niej zbyt mało męski?
            – Wiesz, jak to załatwić? – spytał Karol. Spojrzał na mnie, kiedy wycierałam łzy z policzków, a później przesadnie teatralnym gestem wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki małe puzderko. Klęknął przed Martą, która zakrztusiła się szampanem, ale gdy tylko ochłonęła, chwycił ją za rękę z rozbrajającym uśmiechem. – Kocham cię. Będziesz moją żoną?
            – Spoko.
             Potem się nas pozbyli. Najpierw wyciągnęli mnie zza kanapy, a później razem z Alkiem zostaliśmy wyrzuceni na chodnik. Wieczór był o wiele chłodniejszy niż dzień. Alek narzucił mi na ramiona swoją koszulę w kratę i powolutku udaliśmy się w kierunku mojego domu.
            – Nigdy mi nawet nie powiedziałeś, że mnie kochasz – mruknęłam, zaczerwieniona ze wstydu, złości, wzruszenia i z powodu wypitego alkoholu.
            – Czy pozwalałbym ci się bić, gdybym cię nie kochał? – burknął.
            Złapał mnie za rękę. Mijaliśmy małe domki, wyglądające jak pudełka po serkach homogenizowanych oraz zadbane trawniki, zbrązowiałe od suszy. Powietrze smakowało świeżością, jakiej już dawno nie czułam. Wreszcie oddychałam na tyle swobodnie, że mogłam mu wytłumaczyć to, czego zawsze się bałam. Zrozumiałam to właśnie w tamtym momencie. To nie on nie chciał słuchać, to ja nie chciałam mówić.
            – Nie będę mogła sama się wysikać, zapomnę o naszej wycieczce do zoo. Będę na ciebie krzyczeć, gdy upuszczę kolejny kubek. Zwyzywam cię od najgorszych i wmówię, że to twoja wina, bo źle się mną opiekujesz, a wszystko jest ważniejsze ode mnie. Wypomnę ci każdą rzecz, która mi się nie spodoba, a nade wszystko nie pozwolę, byśmy mieli dzieci, bo też będą albo chore, albo nienormalne…
            Wysłuchał mnie do końca. Okazało się, że jest cierpliwy, bo mój monolog trwał jeszcze przez całą kolację. A on patrzył na mnie, kiwał głową, wreszcie zabrał mnie do salonu, a później włączył „Skrzypka na dachu”. Dobrze wiedział, co mnie uspokoi.
            – Wiesz, mogę się przenieść do Warszawy, ale dom zatrzymam, bo może będziemy wracać z dziećmi tutaj na wakacje, co? Trzeba będzie wynająć ogrodnika i poprosić sąsiadów o doglądanie…
            – Wcześniej mówiłaś, że nie będziemy mieć… – zaczął. Później zmarszczył brwi i machnął ręką.
            – Co?
            – Nic, nieważne.
            Przedwczoraj go ze mną nie było, teraz siedział tuż obok, oferował mi swoje ramię, na którym mogłam oprzeć głowę i dawał stałość, jakiej nigdy wcześniej nie czułam. Denerwujące pykanie, jakie wydobywało się z jego ust, kiedy wysuwał z nich papierosa, stało się nagle całkiem zabawne. Wzięłam po raz ostatni tabletkę, po czym uznałam, że jestem kobietą spełnioną.
Emilia Teofila Nowak