Opowiadanie zostało przeze mnie napisane w zeszłym roku na konkurs Otwartym Tekstem. Przeszło bez echa, ale mnie się tam podoba.
Dom mysich szeptów
Od
trzech dni leżałam całkiem wygodnie na kanapie w salonie i zastanawiałam się,
czy to, co widzę, nie jest przypadkiem halucynacją. Myszy brykające po szarej
wykładzinie nie były jednak białe, a szare i brązowe. Nie dość, że obrzydliwe
same w sobie, to również obrzydliwie bezczelne. Nic nie robiły sobie z mojej
obecności w pokoju, czasem tylko podnosiły wzrok, gdy wybiegały ze swojego
gniazda w przedwojennym grundigu po pleśniejące resztki do kuchni.
Ociężale sięgnęłam do kieszeni
swetra z gryzącej wełny i wyjęłam pudełko z bromokryptyną. Sweter
odziedziczyłam po matce. Nie tylko sweter zresztą, bo i dom, i ogród, i
chorobę. Nie, nie depresję, choć wmawiałam sobie jako nastolatka, że na pewno
cierpię na jakieś apatie i inne nerwozy, bo chciałam być artystką, a kto
widział prawdziwego zdrowego na umyśle artystę? Nie sprzątałam dlatego, że
byłam leniwa, ale już dosyć.
Wstałam, zakręciło mi się w głowie,
upadłam na podłogę. Ścierpła mi noga. Zapaliłam. Trochę było trudno, bo lek
jeszcze nie zaczął działać, więc trzęsły mi się ręce, cholera, miałam
zrezygnować z zapalniczek z kółeczkiem. E, tam, pomyślałam, gdy już się głęboko
zaciągnęłam. Nic mi nie jest, po prostu nie zjadłam śniadania. Ani obiadu, ani
kolacji. To dobrze dla mojego tyłka.
Kuchnię trzeba było wywietrzyć.
Początek
września, za oknem piękna słoneczna pogoda, mama by mnie zabiła, gdyby zobaczyła,
co zrobiłam z jej ogrodem. Kula z bukszpanu nie przypominała już kuli, klomb
zarósł zielskiem, kot sąsiadów szczał właśnie na uschnięte pelargonie, a czapkę
gipsowego krasnala osrały gołębie. Nigdy nie lubiłam pracy z roślinami, bo to
wiązało się z częstymi spotkaniami z ropuchami i obślizgłymi dżdżownicami.
Wolałam już te szalone myszy.
W
ogóle z mamą niewiele mnie łączyło, może przez tę różnicę wieku. Urodziła mnie
trochę po czterdziestce, po ponad dziesięcioletnich staraniach. Ale obie
uwielbiałyśmy tabletki. Zolpidem, kodeina, flunarizyna, tiorydazyna… To była
nasza zabawa. Ona brała, ale nie wszystkie, zawsze zostawiała mi jedną albo
dwie na końcu listka. Potem zakradałam się do szafki i prowadziłam na sobie
eksperymenty, a kilka dni później mama wyrzucała puste opakowania do kosza na
śmieci. Pytała z uśmiechem, jak się czuję. Mówiłam, że dobrze, odwzajemniając
uśmiech. I ona też mówiła, że już jest lepiej, a później był piflutiksol i perazyna.
Gra zaczynała się od nowa.
Koło szesnastej dałam sobie radę z
naczyniami. Włożyłam wszystkie do wanny, żeby je odmoczyć. Przypomniało mi się,
że ostatni raz zmywałam w dzień śmierci ojca. Odkurzyłam podłogę, poukładałam
przyprawy, umyłam kuchenkę. Zjadłam suche płatki kukurydziane, potem kawka i
kolejna fajka. I tak zastali mnie Marta i Karol.
Pomogli, tak jak oni zawsze
pomagają. To moi przyjaciele, od zawsze miałam tak naprawdę tylko ich. Rodzice,
tak dużo ode mnie starsi, mogący być w zasadzie nawet moimi dziadkami, nie
mogli się ze mną dogadać. Twardo stąpali po ziemi, a ja bujałam w obłokach. Raz
im nawet powiedziałam, że chcę zostać pisarką, ale spojrzeli się na mnie jak na
stukniętą, bo mama czytała tylko poradniki lekarskie, a tata przeważnie kosił
trawę albo oglądał „Jednego z dziesięciu”. Chcieli, bym była dentystką, jak
wszyscy rodzice, lecz wiedzieli, że ścisłowiec ze mnie żaden, więc jakoś przełknęli
te studia dziennikarskie. Zaoczne, no bo ktoś musiał zawieźć mamę do lekarza,
gdy jeszcze mogła chodzić. Tata dawno zapomniał, jak się prowadzi. Zresztą sama
szybko poszłam po rozum do głowy. U mnie w życiu nie było żadnej najmniejszej
traumy, więc niby o czym miałabym pisać? O moim pierwszym razie w zoo za
wybiegiem dla niedźwiedzi? O aferze korupcyjnej w pobliskim ośrodku zdrowia?
– Napisz o nas – zaproponowała
kiedyś Marta, kiedy zwierzyłam jej się z mojego chwilowego marzenia, ale
później się zreflektowała, bo wiedziała, że wtedy objadę jej dupę, aż będzie czerwona
jak ZSRR.
Jako dziennikarka w naszej
małomiasteczkowej gazecie objeżdżałam dupy, ale rednacz wskazywał mi palcem,
którego z ważnych urzędasów mam tym razem obmalować. Co prawda pisałam dłuższe
sprostowania niż właściwe artykuły, ale hajs się zgadzał, więc nie miałam prawa
do narzekania.
– Kobieto, ile ty palisz? – spytał
Karol, pocałowawszy mnie na powitanie w przetłuszczone włosy.
– Dużo. Wiesz, że palenie tytoniu
zmniejsza zachorowalność na Parkinsona? – zapytałam wesoło.
Bardzo się cieszyłam, że ich widzę.
Moi przyjaciele z piaskownicy, Grubasek i Mała, chociaż Karolkowi bardzo się
schudło ostatnio, a Marta w gimnazjum tak wystrzeliła, że tylko przezwisko
zostało, bo nagle zrobiła się najwyższa w klasie. Moi wierni kompani w obalaniu
jabola po piątkowych lekcjach w ogólniaku, mój Atos i Aramis, moja najdroższa
pani mecenas i doktor kulturoznawstwa, aktualnie jeden ze sławniejszych
blogerów w kraju. Podziwiałam ich, byłam z nich dumna. I zazdrościłam im, ale
tylko na początku.
Swego czasu nie tylko oni, ale
wszyscy moi znajomi opuścili nasze małe miasteczko. Wyjechali w poszukiwaniu
lepszego wykształcenia. Wrócili tylko ci, którzy osiągnęli wszystko, co sobie
założyli. Czyli Marta i Karol. Ona otworzyła swoją kancelarię w centrum
miasteczka i wielcy klienci musieli się fatygować, żeby skorzystać z jej
porady. A Karol? Stwierdził, że nie będzie się użerać z tymi pachołkami,
zwącymi się studentami („To już nie są studenci, nie tacy jak my kiedyś, teraz
tylko by chodzili na wystawy papieru toaletowego albo muszli klozetowych, bo to
niby sztuka, litości”) i swojego bloga pisał w domu. A gdy ktoś go zapraszał na
imprezę z ważnymi osobistościami, brał Martę, upychał w samochód, jechał te sto
pięćdziesiąt kilometrów do Warszawy i wracał jeszcze tej samej doby. Obmierzły
mu już duże miasta ze swoim udawanym szacunkiem do tradycji oraz hasłem:
stawiamy na młodych.
– Bo oni wszystko wiedzą lepiej, ci
młodzi, pieprzę to, a od kogo mają się uczyć, jak nie od starych? – irytował
się zawsze, gdy rozmowa schodziła na niebezpieczne tory, a ja mówiłam, żeby się
uspokoił, bo zdania nie zaczyna się od „bo” i wszystkich tymi swoimi wybuchami
oraz błędami językowymi niesamowicie drażni.
– No tak – rzekła teraz Marta.
Zamiast powitania poczęstowała się szlugiem. Obserwowałam z respektem, jak
sprawnie odpala sobie papierosa. Zawsze miała paznokietki jak u tej małej,
niewidzialnej dziewczynki, którą kiedyś była, trochę poobgryzane, trochę
krzywe, ale za to palce tak ruchliwe i pełne kontrolowanego życia, że przed
chwilę wydawało mi się, iż nareszcie się rozpłaczę. – Ale ty już masz swojego
Parkinsona, więc ewentualnie możesz sobie tylko skrócić cierpienia.
– Za pozytywne aspekty palenia! – Wzniosłam
toast fajką i namówiłam Karola, żeby zapalił z nami mentolowego marlbeka.
Karol zajął się porządkowaniem
salonu, a Marta mnie wykąpała i umyła mi włosy. Poczułam intensywny smak
przyszłości, nadchodzącej wielkimi krokami. Szorowała mi plecy twardszą stroną
gąbki, a ja wciąż paliłam i sypałam sobie popiół na kościste kolana. Duży palec
lewej stopy podrygiwał w rytm wydobywającej się z adaptera muzyki. Nie wiem,
czy do końca chciałam, żeby tak podrygiwał i nie wiem, skąd Karol wydobył płytę
Marvina Gaya. Byłam jednak zadowolona, że on i Marta nie zapomnieli o mnie tak
jak ja o starym winylu.
Ściemniło się. Ponieważ większość
żarówek w domu była od dawna przepalona, usiedliśmy na środku odkurzonego
dywanu w salonie, by zjeść pizzę przy zapalonych świeczkach. Karol wylewał swe
żale dotyczące jakiejś firmy odzieżowej, bo co to, szafiarkę chcą z niego
zrobić czy jak? Marta mówiła, że jeśli nie będzie chciał się ubierać w
oferowane przez nich ciuchy, to sama zacznie w nich chodzić, a ja śmiałam się z
ich problemów i tego, że to Marta jako pierwsza ubrudziła swoje dżinsy
ketchupem, a dopiero potem ja. Myszy trzymały się z daleka, choć słyszałam ich
delikatne skrobanie w pianinie, ale wszystko było naprawdę wspaniale, póki nie
zobaczyłam ciemnej sylwetki stojącej u progu salonu. Przez chwilę pomyślałam,
że to duch ojca, chcący mnie skarcić za zbyt głośne wybuchy śmiechu, ale potem
postać stanęła w kręgu migotliwego światła z butelką wina w prawej ręce.
– Kurde, myślałem, że jesteś sama.
Karol i Marta szybko spojrzeli na
niespodziewanego gościa. Typowe powitanie dla kogoś, kto pojawia się po pół
roku niedawania znaku życia. Oczywiście, jeśli było się człowiekiem tak zajętym
imprezowaniem i robieniem kasy jak Aluś.
Poza muzyką nigdy o niczym nie
wiedział, więc Marta poczuła się w obowiązku, żeby go uświadomić. Jak zwykle w
jej przypadku, dosyć bezpardonowo.
– Iwa pochowała ojca przedwczoraj, a
ty się zjawiasz jak gwiazda wieczoru i myślisz, że jeszcze będziemy pytali, jak
twoja idiotyczna trasa koncertowa? Kurwa. Daj to wino. – Wyrwała mu butelkę i
udała się do kuchni w poszukiwaniu korkociągu, skąd kontynuowała swój monolog.
– To jest skrajnie niedojrzałe, Aluś, ile ty masz lat, trzynaście?
– Trzydzieści – wychrypiał nagle,
wpatrując się we mnie, cieszącą jak małe dziecko, bo udawało mi się tasować
karty. – Jezu, Iwonka…
– Nie przejmuj się. – Machnęłam
ręką. – Grasz w makao?
Przybycie Alka uświadomiło mi, że
wcale nie było tak jak kiedyś. Że nie mogę milczeć. Narastające z czasem napięcie
i nieklejąca się rozmowa wytrąciła mnie zupełnie z równowagi. A może to wino i
leki wspomagające wytwarzanie dopaminy, albo fakt, że Karol specjalnie ze mną
przegrywał. Nie wiem.
– Dobra, mam dość, jest mi cholernie
smutno, bo zostałam nagle sierotą, ale zawsze nią byłam. – Zaśmiałam się. Lubiłam
czarny humor. – Teraz po prostu wszystko jest sformalizowane. Problem z głowy,
no nie? Zajmę się koszeniem trawy w ogródku, nie mam większych kłopotów.
Ale w nocy, kiedy leżałam pod Alkiem
i właśnie skończyliśmy się kochać, stwierdziłam, że wolałabym leżeć głęboko pod
ziemią. On nie wiedział ani o mojej chorobie, ani o tym, dlaczego mój tata
umarł, ani tak naprawdę nie chciał wiedzieć. Wracał do miasta, które go
wychowało, do dziewczyny, która zawsze go kochała, wtedy, kiedy szampan z
najwyższej półki przestawał smakować, a fanki pod sceną darły się zbyt głośno.
– Zastanawiam się, dlaczego w ogóle
przyszłam na świat – rzekłam, wyczołgując się spod niego. Jego ciało było zbyt
gorące, a nasze ruchy wcześniej tak dziwnie skoordynowane, iż wydawało mi się,
że seks był tylko snem, w dodatku wyśnionym dziesięć lat temu. – Czy moi
rodzice chcieli mieć dziecko, czy opiekunkę na stare lata?
– Oni nie oczekiwali, że przy nich
zostaniesz, Iwonko. – Zawsze zdrabniał moje imię. Byliśmy rówieśnikami, a Alek
i tak traktował mnie jak małą dziewczynkę, nie wiedzącą nic o świecie, bo nie
podróżowałam tyle, co on, nie chodziłam na koncerty tyle, co on i w szkole też
nie byłam tak popularna, jak on. – Mogłaś zawojować świat, gdybyś tylko
chciała. Zawsze byłaś tego typu dziewczyną. Ale jeszcze nie jest za późno. Jedź
ze mną do Warszawy. Spodoba ci się, zobaczysz. Teraz już nic cię nie hamuje.
Wstyd mi było prosić, by to on
został, więc kazałam mu jak najszybciej się wynosić. Popadłam w histerię, przez
przypadek uderzyłam go łokciem w oko, wreszcie ubrał gacie i uciekł.
Ranek zaczęłam całkiem zdrowo od
kanapki, kawy i papierosa. Wyszłam na balkon, nigdy nie skończony przez ojca.
Kilka dni przedtem tata zrobił to samo, tylko zapomniał, że barierka jest
obluzowana. A ja, trzy godziny wcześniej, po podlaniu ostatnich kwiatów
zasadzonych przez mamę, różowych petunii, zapomniałam wyjąć klamki z drzwi. Myślałam,
że tata i tak już przecież nie ma siły wejść po schodach na piętro.
Mieliśmy piękny dom, ojciec zbudował
go na długo przed moim urodzeniem gołymi rękami, stawiając powoli cegłę na
cegle. Murował, zakładał elektrykę, szpachlował, a później zostawił mi całkiem
pokaźny spadek. Sam nawet zrobił schody. Wymagały konserwacji, bo w nocy
skrzypiały niemożliwie i przez to nie mogłam zasnąć. Pod koniec mama bez końca
narzekała na te uciążliwe odgłosy. I suchość w gardle, i na jego obrzęk. Na to,
że nie mogła przełykać, więc przeważnie trzeba ją było karmić przez rurkę. Trzy
lata temu myślałam, że straciłam ją na dobre, bo przestała się odzywać, ale po
roku odzyskała mowę. Obrzęk zniknął, mogła siedzieć, poznawała mnie. I
poprosiła, żebym na wieczór zostawiła jej kilka tabletek więcej. Zawsze
słuchałam mamy w kwestii lekarstw, bo znała się na rzeczy.
Straciłam ją w wieku dwudziestu
ośmiu lat, ojca pochowałam dwa lata później. Przez minione dziesięć zajmowałam
się opieką nad nimi. Dopiero teraz zaczynało się moje życie, a ja nie
potrafiłam za dobrze w nim funkcjonować. Nikt mnie nie nauczył zbyt wiele o
świecie. Chyba, że chodziło o świat NFZ–u, rejestracji u lekarza, rehabilitacji
i tym podobnych. Dzięki temu nie bałam się nadchodzącej starości. Już ją przeżyłam.
Przeżyłam też dzieciństwo, nie mówię, że nie. Pod tą rosnącą tuż przy balkonie
jabłonią biegałam z Alkiem, Martą i Karolem pewnego upalnego dnia, prawie tak
upalnego jak dziś, tylko wtedy mieliśmy po sześć lat. Biegaliśmy bez majtek, a
później chwytaliśmy za pięty w sporym basenie na tyłach domu.
Cały dzień próbowałam dalej
sprzątać, ale to była ciężka robota, bo wiedziałam, że robię to już tylko dla
siebie. I że wszystko, co jeszcze kiedykolwiek zrobię, będę robić tylko i
wyłącznie dla siebie. Dla siebie zagrałam na rozstrojonym pianinie „Sunrise
Sunset” i dla siebie z całej siły cisnęłam grundigiem w podłogę, by zabić jedną
z myszy. I mysz, i zabytkowe radio rozpadły się na kawałeczki.
Wieczorem poszłam do Karola i Marty,
ale przerwałam ich w romantycznej kolacji przy świecach. W dodatku, czego nie
zauważyłam od razu, bo zdążyłam się lekko wstawić, Karol był ubrany w białą
koszulę i marynarkę, a na stole w wazonie prezentował się pięknie bukiet
czerwonych róż. Pewnie przerwałam coś ważnego, ale od tego byłam ich
przyjaciółką. Żeby im przerywać, pchać się z butami w ich życie, szukać
wsparcia i dawać się pocieszać.
– Alek wczoraj powiedział, że mam
jechać z nim do Warszawy. Lata czekałam, aż mi coś takiego zaproponuje, ale
przecież nie wytrzymam z nim tam! Będę musiała chodzić na imprezy, premiery,
spotkania, koncerty, być jego dziewczyną i martwić się o to, jaką sukienkę na
siebie włożyć, i pewnie trzeba będzie zacząć chodzić do kosmetyczki. Będę
musiała codziennie oglądać jego nieogoloną mordę, skundlone kłaki i
wysłuchiwać, jak bluzga na swojego dietetyka…
Urwałam, bo ktoś zadzwonił do drzwi.
Z dołu usłyszałam wkurzony ton głosu Alka. Wskoczyłam za kanapę i nakazałam
niezadowolonemu Karolowi milczenie, podczas gdy Marta wprowadziła do salonu
gościa.
– Wyrzuciła mnie z łóżka, wykopała z
domu i pobiła – mówił ze wzburzeniem. – Jak mam jej pomóc, jeśli ona tak
agresywnie reaguje za każdym razem, gdy wyciągam do niej dłoń? Co za idiotka,
myśli sobie, że będzie mi lekko żyć z taką zołzą?
– Alek, ona się boi, że będzie ci
ciężko żyć z jej Parkinsonem – powiedziała Marta, prosząc gestem Karola, by
nalał jej do kieliszka jeszcze odrobinę szampana.
Zakryłam dłonią usta, by nie wydrzeć
się na nią i nie zostać zdemaskowaną.
– Jej też nigdy w życiu nie było
lekko, ale wytrwała, więc czemu ja nie mam? Zawsze uważała mnie za gorszego od
siebie, bo nigdy nie miałem dobrych ocen, bo wolałem łazić na imprezy zamiast
szukać sobie dodatkowej pracy na weekendy, kurwa, szlag mnie trafiał. Ale
wiedziałem od zawsze, że ją kocham i że kiedyś za nią wyjdę, i że będziemy
mieli stado dzieci, i że będziemy się kłócić ze sobą, i się kochać, i znowu się
kłócić, i wiecie… Nie patrzcie się na mnie, jak na ciotę, dobrze? Jestem
romantykiem, nie gejem. To o to chodzi? Ona uważa, że jestem dla niej zbyt mało
męski?
– Wiesz, jak to załatwić? – spytał
Karol. Spojrzał na mnie, kiedy wycierałam łzy z policzków, a później przesadnie
teatralnym gestem wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki małe puzderko.
Klęknął przed Martą, która zakrztusiła się szampanem, ale gdy tylko ochłonęła,
chwycił ją za rękę z rozbrajającym uśmiechem. – Kocham cię. Będziesz moją żoną?
– Spoko.
Potem się nas pozbyli. Najpierw wyciągnęli
mnie zza kanapy, a później razem z Alkiem zostaliśmy wyrzuceni na chodnik.
Wieczór był o wiele chłodniejszy niż dzień. Alek narzucił mi na ramiona swoją
koszulę w kratę i powolutku udaliśmy się w kierunku mojego domu.
– Nigdy mi nawet nie powiedziałeś,
że mnie kochasz – mruknęłam, zaczerwieniona ze wstydu, złości, wzruszenia i z
powodu wypitego alkoholu.
– Czy pozwalałbym ci się bić, gdybym
cię nie kochał? – burknął.
Złapał mnie za rękę. Mijaliśmy małe
domki, wyglądające jak pudełka po serkach homogenizowanych oraz zadbane
trawniki, zbrązowiałe od suszy. Powietrze smakowało świeżością, jakiej już
dawno nie czułam. Wreszcie oddychałam na tyle swobodnie, że mogłam mu
wytłumaczyć to, czego zawsze się bałam. Zrozumiałam to właśnie w tamtym
momencie. To nie on nie chciał słuchać, to ja nie chciałam mówić.
– Nie będę mogła sama się wysikać, zapomnę
o naszej wycieczce do zoo. Będę na ciebie krzyczeć, gdy upuszczę kolejny kubek.
Zwyzywam cię od najgorszych i wmówię, że to twoja wina, bo źle się mną
opiekujesz, a wszystko jest ważniejsze ode mnie. Wypomnę ci każdą rzecz, która
mi się nie spodoba, a nade wszystko nie pozwolę, byśmy mieli dzieci, bo też
będą albo chore, albo nienormalne…
Wysłuchał mnie do końca. Okazało się,
że jest cierpliwy, bo mój monolog trwał jeszcze przez całą kolację. A on
patrzył na mnie, kiwał głową, wreszcie zabrał mnie do salonu, a później włączył
„Skrzypka na dachu”. Dobrze wiedział, co mnie uspokoi.
– Wiesz, mogę się przenieść do
Warszawy, ale dom zatrzymam, bo może będziemy wracać z dziećmi tutaj na
wakacje, co? Trzeba będzie wynająć ogrodnika i poprosić sąsiadów o doglądanie…
– Wcześniej mówiłaś, że nie będziemy
mieć… – zaczął. Później zmarszczył brwi i machnął ręką.
– Co?
– Nic, nieważne.
Przedwczoraj go ze mną nie było,
teraz siedział tuż obok, oferował mi swoje ramię, na którym mogłam oprzeć głowę
i dawał stałość, jakiej nigdy wcześniej nie czułam. Denerwujące pykanie, jakie
wydobywało się z jego ust, kiedy wysuwał z nich papierosa, stało się nagle
całkiem zabawne. Wzięłam po raz ostatni tabletkę, po czym uznałam, że jestem
kobietą spełnioną.
Emilia
Teofila Nowak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz