Kolejne opowiadanie utworzone na konkurs Otwartym Tekstem. Gdyby ktoś nie wiedział, jaki jest temat opowiadania, to podpowiem, że o dorastaniu.
Temat: Lekcja organizacyjna
To będzie chyba już ósma godzina,
kiedy siedzę tak, zawieszona w nierzeczywistości internetowej, próbując
umieścić obojętnie jakie słowo na pustej stronie edytora tekstu. Ledwo widzę. Przenoszę
wzrok na blat na którym piętrzy się stos specjalistycznych książek związanych z
literaturą oświecenia. Mam te swoje wymarzone studia magisterskie, myślę z
przekąsem i powracam spojrzeniem do laptopa, skąd rozlega się dźwięk
połączenia.
Odbieram, a na monitorze ukazuje mi
się niewyraźny obraz tyłka Oli. Tylko wstawię wodę na kawę, krzyczy i już jej
nie ma.
Tam, w Kioto, w apartamencie pana Hideki,
do którego wprowadziła się kilka miesięcy temu, niebawem będzie pół do siódmej.
Miejsca pracy w dawnej stolicy pewnie już zapełniają się azjatyckimi
mróweczkami, a setki turystów zaczynają swoją wędrówkę pod tysiącem bram tori w
drodze do chramu Inari.
Tu,
w Poznaniu, na moim i Róży poddaszu, zaraz wybije północ. Stare pyry śpią już
snem sprawiedliwych, a przynajmniej tak im się wydaje: że są sprawiedliwi i
nieomylni. Młodzi ludzie zaś robią wszystko, by nie spać w nocy, bo od tego
jest dzień.
Ola
zasiada przed swoim komputerem z gigantycznym kubkiem w chudych dłoniach.
Skarży się na Japonię. Że to nie w jej stylu, żeby za wszystko dziękować piętnaście
razy, że to szalone. Sama od razu przechodzi do sedna sprawy.
–
Ile napisałaś? Powieści albo magisterki?
Wyłączam
ten cholerny laptop, ale ona, z czystej dobroci serca, czyli chęci wpędzenia
mnie do grobu, dzwoni na komórkę. Wypomni mi po powrocie do Polski nie raz, ile
sobie przeze mnie włosów z głowy narwała i ile kasy wyrzuciła w błoto.
–
Zero – odpowiadam niechętnie, odebrawszy telefon.
–
Zero czego?!
Niczego.
Nie mam czasu. Miasto, które miało na swojej piersi wyhodować poczytną,
rozmiłowaną w prozie artystkę, tuczy mnie pustymi kaloriami nierozsądnej
miłości, nieodpowiednich przyjaźni i supertłustych marzeń o tym, że w końcu będzie lepiej.
Jadę
zatłoczonym autobusem do biblioteki na drugim końcu miasta. Róża pomaga mi
dźwigać opasłe tomy. Zawsze bo zapłaceniu tragicznie wielkiej kary za
przetrzymywanie książek osuwam się w czeluści depresji lub histeryzuję, póki
nie naćpam się fastfoodem, do którego ktoś musi mnie poprowadzić. Ostatnim, co
widzę, to moje pieniądze, później tylko pustka w portfelu i już daję się
zalewać fali tsunami. Oczywiście nie umiem pływać, więc bez pomocy do
dziesiątego nie dopłynę.
Uwielbiam biblioteki. Te ze
strzelistymi kolumnami na zewnątrz i kolosalnymi marmurowymi posągami w środku,
ale i te z półkami ze sklejki, uginającymi się od ciężaru papieru, w których
nieustannie zawiesza się system katalogowy. Bo wszystko jest od A do Z,
najpierw Abgarowicz, potem Varga i Żytomirski. Porządek i cisza, za którymi tak
tęsknię, ale pośród których tak naprawdę nie mogłabym żyć.
Cień grozy pada na wiewiórczą twarz
bibliotekarki, gdy sprawdza mój dług.
– Ja tyle lat w bibliotece pracuję, a pierwsze widzę, żeby tyle pieniędzy na książki
przepieprzyć!
Róża
pęka ze śmiechu, potem ciągnie mnie do gniazda szatana na frytki. Znów podróż parnym
wehikułem. Róża rozwesela mnie rozmową o prostytucji. Wspomina, jak kiedyś rozważałyśmy
sprzedaż dziewictwa, żeby mieć za co studiować w wielkim mieście, ale plany nie
zostały zrealizowane, bo poszłyśmy na tamtą imprezę. Obie pamiętamy (lepiej lub
gorzej), co tam się wyrabiało.
W
autobusie wszyscy kaszlą lub narzekają na życie, bo to oczywiście wina Tuska.
Nie mam nic wspólnego z polityką, ale kobiecina koło pięćdziesiątki dwa
krzesełka dalej przyczepia się właśnie do mnie.
– Co to tak drze japę tak głośno jak
jakaś kobeła u płota?! – Opryskuje śliną ludzi wokół. Większość marzyła właśnie
o prysznicu, więc ich marzenia po części się spełniły. – Ze wsi przyjechoła i
myśli, że wszystko jej wolno!
– Przepraszam, pani do mnie?
– Ano, miasta wcześniej nie
widzioła, a se pozwala, tej!
Kiedy autobus się zatrzymuje na
naszym przystanku, staję przed kobietą razem z Różą, która patrzy na zaistniałą
scenę przez palce.
– Że niby ja jestem ze wsi?! Przepraszam
bardzo! Konsumpcjonizm! Globalizacja! Instagram! – wrzeszczę na odchodne.
Lato minęło jak z bicza strzelił,
czyli jak zwykle. Bezpłodny czerwiec przemienił się w groteskowy lipiec, ten w
wypełniony strachem typu: nie zdążę i co teraz? sierpień, no i wreszcie bardzo
płodny wrzesień. Ostatnie poprawki naniosłam na tydzień przed deadlinem, a
obrona miała być dwudziestego trzeciego. Zapomniałam tylko nanieść poprawkę na
swoje życie. W ten właśnie sposób, o dziewiątej pięćdziesiąt siedzę o dwa
piętra za nisko w budynku uczelni.
Dziewczyna,
z którą czekam na audiencję u dziekana, powiedziała przed chwilą, że okropnie
się denerwuje. Wzdycham współczująco. Boję się, że jeśli tylko otworzę usta
szerzej niż na dwa centymetry, zwymiotuję na marmurową posadzkę. A dziewczyna
wciąż gada.
– Wiesz, chodzi o to, że nie zdążyłam
jeszcze przedłużyć sesji. Tak, wiem, co pomyślisz, że spadłam z księżyca, albo
gorzej! Ale ja nie jestem taka jak ci inni studenci, na przykład, pożal się
Boże, polonistyki. Jestem z teatrologii! A wniosku nie złożyłam w terminie, bo
pracowałam, wiesz, w teatrze w Londynie.
Tym razem kiwam głową. Nazwy
kierunków – polonistyki i teatrologii – wymówiła z dokładnie odwrotnym
ładunkiem emocjonalnym, z jakim wymówiłabym je ja, studentka polonistyki, za
dziewięć minut niedoszła magister. Nie pytam o to, co robiła w londyńskim
teatrze. Jej twarz jest pozbawiona wyrazu. Dlatego zakładam, że jeśli
występowała na deskach, to tylko po to, by uraczyć je mopem.
A propos bycia niedoszłą. Dzwoni
mama, by życzyć powodzenia. Mam jej dać znać, jak skończy się obrona.
– Dam ci znać, jak wszystko się
skończy – mruczę i rozłączam się.
Studentka podsłuchiwała.
– Masz za chwilę obronę?! – wykrzykuje.
Z przesadnym patosem. – To co ty tu robisz? W takim stroju?
Jej jazgot prowokuje chyba dziekana
do pospieszenia się. Za drzwiami rozbrzmiewa znajomy głos profesora i
podekscytowany ton ostatniego z interesantów. Teatrolożka błyskawicznie zadaje
kolejne pytanie. Za kilka sekund według planu ma wejść do gabinetu, ale tego
dnia nic nie jest według planu.
– Powiedz mi tylko, czy wiesz, czy
dziekan mnie wyleje.
– Nie wiem. Ale dziekan to dobry
człowiek. – Mam taką nadzieję.
Drzwi się otwierają. Dziewczyna zrywa
się na równe nogi. Spojrzenie dziekana pada jednak na mnie.
– Jak ty wyglądasz? – pyta
zszokowany.
O co im wszystkim chodzi? Wcześniej ludzie
się zabijali o dżinsy z Peweksu, a teraz wzdrygają na widok poczciwych rurek.
– Źle się czuję – burczę płaczliwie.
– Pani zaczeka – poleca dziekan teatrolożce.
– Chodź tu. – Próbuje się uśmiechać pomimo konsternacji, jaka odbija się na
jego twarzy.
Za drzwiami gabinetu, w którym działy się
takie rzeczy, że hej, przytulam go z całej siły. Odwzajemnia uścisk,
spróbowałby nie, jest wszystkim mężczyzną, z powodu którego nie podeszłam do
obrony pracy magisterskiej. Próbuję mu wyjaśnić, co i jak, ale nie bardzo kapuje,
a podobno taki mądry. Wreszcie wygrzebuję z torebki test ciążowy z dwoma
kreskami, a on telefonuje na trzecie piętro. Trzeba przełożyć obronę pani
Bukowskiej, właśnie zadzwoniła do dziekanatu, że ma grypę żołądkową.
USG
i wszystko jasne. Test sfiksował. Idziemy na parking przed szpitalem. Opieramy
się o bok jego mitsubishi i palimy. Muszę go poczęstować, bo przecież on
oficjalnie niepalący, w idealnym związku małżeńskim i perfekcyjny pan dziekan.
– Byliśmy razem od trzech lat. Trzeba
z tym skończyć zanim ci się znudzi, żebyśmy oboje mieli dobre wspomnienia.
– Ale mi się nie nudzi – mówię. Zaraz
padnę mu do stóp i zacznę całować jego skarpetki w rąby, byle tylko mnie nie
opuszczał. – Jak to? Właśnie teraz, kiedy wreszcie możemy być naprawdę razem?
Chyba w tym sęk, że pan dziekan nie
chce być ze mną tak naprawdę. W końcu tak często fikcja jest o wiele lepsza od
prozy życia.
– I tak byłem twoim kołem zapasowym.
– A już nie jesteś?
Tak, jestem złym człowiekiem, ale
jakimś cudem jeszcze żyję, to co, nie należy mi się taki fajny facet, z oczami
jak u szczeniaka i wysokim tytułem?
– Wszyscy wiedzieli, że latasz od początku
za Garlińskim, ale on nigdy na ciebie nie spojrzał, a że ja tak… – Rozkłada
ręce w geście bezradności.
Chwila. Gdybyście, moje drogie
panie, miały do wyboru profesora zajmującego się beznadziejną beznadzieją
dekadentów i profesora zgłębiającego sekrety ociekających zajebistością
Sarmatów, kogo byście wybrały? Pytanie retoryczne!
To koniec, pytam, żebyśmy wiedzieli,
na czym stoimy, on kiwa głową, całuje mnie na pożegnanie, tyle. Nie bronię
magisterki i rzuca mnie facet. Za to przynajmniej nie jestem z nim w ciąży.
Oznacza to, że moje nieszczęście nie jest bezkresne, dlatego zamiast pod
autobus miejski, rzucam się pod jadące niespełna trzydzieści kilometrów na
godzinę cinquecento.
– Możesz mi jeszcze raz wyjaśnić, dlaczego nie
dotarłaś na obronę? – pyta mama, z nieufnością spoglądając na mnie zza
ogromnego kawałka sernika. Mnie nalała tylko herbaty, sama nie sięgnę do tacy,
tak cholernie mnie wszystko boli. Mści się na mnie, ja wiem. – No?
– Wpadłam pod samochód.
Zaczynam
się bać, że zrobiła śledztwo, zadzwoniła na uczelnię i tam usłyszała od tych
erynii z dziekanatu coś o rzekomej grypie żołądkowej. Tymczasem okazuje się, że
dzwoniła, owszem, ale do podstawówki. Akurat pani Borkowska dostała zawału, co
za szczęście, córciu, etat się zwolnił.
Biorę kule i kuśtykam do wyjścia. Trzy
minuty później już jestem w parku, siedem minut i już siedzę na ławce pod
ratuszem. W Poznaniu nie dotarłabym jeszcze z domu na przystanek.
Przez
rynek przelatują gołębie, srają na symetrycznie rozsadzone po placu fioletowe i
żółte bratki, do fontanny, na nieczynny kiosk. W moim rodzinnym mieście nie ma
nawet kina, tylko dwie podstawówki i zoo z zagłodzonymi lamami, bo niedźwiedzie
już dawno po eksmisji, a lwy pewnie i po ekstradycji.
Ktoś się do mnie dosiada. Siwiutki,
chudziutki, pan burmistrz we własnej osobie. Podaje mi rękę, wyrzucam peta i
przyduszam go zagipsowaną piętą. Mówi, że dawno mnie nie widział, córka
Bukowskich, jak pięknie. Cieszy się, że wróciłam do naszego maleńkiego raju na
ziemi i zasilę go moją wiedzą. Bo inni to wyjeżdżają i nie wracają, oj, niedobrzy
ludzie.
Niesamowite
uczucie, podejmować pracę w szkole, do jakiej się chodziło. Prawie tak, jakby
przez te wszystkie lata wcale nie upłynęły. Znowu jesteś w punkcie wyjścia.
Co mam powiedzieć o moich
podopiecznych? Są w miarę rozgarnięci, czytają Mickiewicza, nawet jeśli nie
stoję nad nimi w mundurze gestapo, a ideału dopełnia fakt, że zdecydowanie nie
przejawiają tendencji do uganiania się za kadrą. Czyni ich to o wiele lepiej
rokującymi na przyszłość niż mnie, bo ja już w ich wieku uganiałam się za
starszymi. Zaczęłam od nauczyciela
matematyki.
Udawanie pani od polaka jest męczące.
Trzy lekcje i padam na twarz. Kuśtykam do kibla dla personelu, żeby przykurzyć.
Jakież jest moje zdziwienie, kiedy jakiś facet proponuje mi ogień, trzyma
dżentelmeńsko zapalniczkę, a później parska śmiechem. Uważniej mu się
przypatruję. Jacek Nowak. Matematyk! A on wygląda, jakby oczom nie wierzył, ale
pamięta, oczywiście, że tak.
W ciągu następnych dwóch tygodni
kilka razy trącam go nogą, gdy siedzimy obok siebie w pokoju nauczycielskim.
Niby przypadkiem mi mówi, że przeze mnie prawie go zawiesili, bo to był jego
pierwszy rok w szkole, a pedagog mu powiedział, że zachowywał się dwuznacznie w
stosunku do małej Bukowskiej. Pedofil, śmieję się głośno, usłyszawszy takie
zwierzenie. Ale rozumiem. Niektórzy chłopcy, trzynastolatki, czternastolatki
czasem, niby podstawówka, ale to jednak nie do końca dzieci…
Pieprzymy się z Jackiem w klitce, w
której stoi tylko kserokopiarka. Nieco później, kiedy w tym naszym miasteczku
naprawdę czuć jesień, a konkretnie zgnite liście oraz paloną gumę, zaczynamy
chodzić ze sobą na spacery. Pyta o tę przemądrzałą Olę. Niedługo wraca z
Japonii, mówię, tęsknię za nią. To moje sumienie.
– No tak, trudno żyć, kiedy twoje
sumienie jest oddalone od ciebie dziesięć tysięcy kilometrów.
Z Różą popadłyśmy w tarapaty. Nie
płaczę czynszu za nasze mieszkanie na poddaszu, z którego jeszcze nie
zrezygnowałam, a Róża ma tylko swoje pół, bo umowa jest na jedną osobę, to
znaczy na mnie. Właściciel podobno zaczyna już coś podejrzewać, a jeśli
zrozumie, że przez całe dwa lata mieszkałyśmy tam we dwie, będzie kazał zwrócić
pieniądze za drugą osobę.
Normalnie zrobiłabym smutną minkę i
pan dziekan wyłożyłby za mnie kasę. Normalnie nie mieszkałabym od trzech
miesięcy w mieście, w którym przyszłam na świat i nie musiała ukrywać przed
samą sobą, że coraz bardziej mi się w nim podoba. I że lubię utylitarystyczny
charakter mojej pracy. I że mam wreszcie czas. Nie tylko wolny, ale i dobry.
Co ty, kurwa, odpierdalasz, Jadźka?,
pytają z troską zielone i dobre oczy Oli. Moja przyjaciółka właśnie wróciła do
miasteczka. Z robotem zabawką, jaką Stary Świat zobaczyłby w innych
okolicznościach dopiero za sto lat, a nasza poradziecka Polska za jakieś
dwieście pięćdziesiąt (dla siostrzeńca), z wagonem chińskich fajek (dla mnie) i
z panem Hidekim (dla niej samej). Jest jeszcze chudsza niż przed wyjazdem, tym
pierwszym, na zrywanie kapusty, a co dopiero tym drugim, by pracować jako boy
hotelowy, i tym trzecim, magisterskim.
Opowiadam jej, że mam chłopaka,
wyleczyłam nogę, może nawet głowę. Nie, tutaj się nie zgadza, cieszy się, ale
wie, że kłamię. Pyta mi się, co jej powiedziałam dwa lata temu, gdy tak bardzo
bała się wyjechać na drugi koniec świata. Kazałam jej walczyć. Zmusić Japonię,
by pokochała ją tak samo jak Polska. By Ola była tak samo wspaniała, jak jest
teraz, tyle że nad brzegiem rzeki Katsura. I Ola zrobiła dokładnie to, co jej
powiedziałam, więc powinnam się odwdzięczyć tym samym.
– Wracaj do dużego miasta – mówi
dalej. Obie mamy w oczach łzy. – Możesz zawojować cały świat. Nie wiem, czemu
tego nie robisz. Z lenistwa? Ze strachu przed porażką? Marnujesz swoje talenty.
Dlatego się wściekam. Chcę, by wszyscy wiedzieli, jaka jesteś wielka, nie muszę
być wybrańcem, który dostrzega to, co ukryte przed innymi. To ciężkie brzemię
do niesienia.
My
preciousss, chcę rzec, ale nie jestem w stanie. Ola dorosła, a ja wciąż
jestem na etapie uczennicy z podstawówki.
Przyglądam się z czułością Jackowi. Jest
taki wysoki, taki poważny w tej czarnej koszuli i szarej marynarce. Na
skroniach zaczynają pojawiać mu się srebrzyste niteczki wśród czarnej gęstwiny
reszty włosów. Po za tym prawie się nie zmienił przez te ponad dziesięć lat.
Wciąż jest nawet tak samo zadufany w sobie.
– Cieszę się, że jedziesz na tę
konferencję – mówię, gdy jedziemy już samochodem do Poznania.
To tylko jedna konferencja, mruczy,
nie ma z czego się cieszyć, ale przeczuwam, że na jednej się nie skończy. Że
jeszcze kilka odczytów i rozpocznie studia doktoranckie, których nie udało mu
się zrobić z podobnych powodów, z jakich ja nie podeszłam do magisterki. (Nie,
nie był w urojonej ciąży ze swoim dziekanem, ani może nawet nie porobiło mu się
z głową, tylko po prostu – tak wyszło). Razem jedziemy na campus, a tam wsiadam
w tramwaj i jadę do centrum na swój wydział.
I zgadnijcie, na kogo trafiam.
Ruda kobieta, która ponad sześć
miesięcy temu nazwała mnie kobełą ze wsi, uśmiecha się przemiło, kiedy zajmuję miejsce
obok. Poznaję ją po szparze między jedynkami, w którą można wetknąć papierosa.
Mówię, że bardzo mroźny ten styczeń i mam nadzieję, że ta kurtka, którą ma na
sobie, dobrze grzeje. Odpowiada, że tak, kochanieńka, a i w domu nowy chłopak
pewnie już czeka z gorącą herbatą. Taką dobrą, z kwiatem hibiskusa, ostatnio w
biedronce kupił jej na imieniny. Odwzajemniam uśmiech.
Wchodzę na uczelnię. Obcasy stukają
o marmurową posadzkę. Serce jeszcze głośniej tłucze się w piersi. Kolejka
interesantów pod drzwiami dziekanatu. Już nie jestem taka ważna jak kiedyś. Mój
tajemny romans nie da mi żadnych profitów, bo go zwyczajnie nie ma. Uśmieszki znajomych
z czwartego roku, mówią mi, że może nie był taki tajemny. A może chodzi o to,
że mój dziekan już nie jest dziekanem? Drzwi otwierają się i ukazuje się w nich
nie kto inny, jak profesor Garliński.
W myśli wypowiadam wszystkie znane
mi wulgaryzmy. To człowiek, w którym szaleńczo kochałam się przez pierwsze dwa
lata moich studiów. Ciarki przechodziły mi po plecach, gdy omawialiśmy moje
niezdane kolokwia (oblewałam z premedytacją, by zdawać po raz drugi i szósty na
konsultacjach, trwających do dwudziestej trzeciej).
– Przepraszam, jakim cudem został
pan dziekanem? – pytam w już w gabinecie. – Przecież pan profesor zawsze był
najmniej odpowiedzialną osobą na całej uczelni.
W tamtym pokoju na uczelni wreszcie
dorosłam. Gdybym była taka, jak kiedyś, pewnie nie zignorowałabym nogi
Garlińskiego, która lekko przydepnęła pod biurkiem moją stopę. Pewnie trzy
minuty później siedziałabym na nim okrakiem, ale tak się nie stało. I pewnie
dlatego nie chciał zwołać grona profesorskiego, bym tym razem mogła obronić
pracę magisterską. Przystałam jednak na to, że powtórzę ostatni rok magisterki
w trybie niestacjonarnym, a wtedy zobaczymy.
Teraz biegnę do mieszkania na
poddaszu. Mróz szczypie w uszy i nos, później trochę szczypią dłonie, kiedy
muszę z portfela wydobyć wreszcie ciężko zarobione pieniądze, by zapłacić
właścicielowi za mieszkanie. Przepraszam go, że to tak długo trwało. Mówię też właścicielowi,
że potrzebne jest kilka napraw, i że powinien obniżyć cenę, bo przeprowadziłam
śledztwo i podobne mieszkania są około trzydzieści procent tańsze. Wreszcie
spisujemy umowę na Różę.
We dwie idziemy do kawiarni. Dołącza
do nas Jacek oraz Ola z panem Hidekim. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie mam
z tyłu głowy ciężaru tego wszystkiego, co jest jeszcze do zrobienia.
– Ile napisałaś? – Ola od razu
atakuje.
– Do końca dwa rozdziały – odpowiadam
spokojnie. – Ale obie wiemy, że nie znajdzie się wydawnictwo, które przyjmie
maszynopis.
– Ale to już nie jest twoja broszka.
Wszystko, co masz zrobić, to tylko skończyć. Róża się ze mną zgodzi, prawda?
Róża nic nie mówi, tylko uśmiecha
się do mnie oczami niebieskimi jak lapis lazuli.
Emilia
Teofila Nowak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz