poniedziałek, 12 maja 2014

Temat: Lekcja organizacyjna

Kolejne opowiadanie utworzone na konkurs Otwartym Tekstem. Gdyby ktoś nie wiedział, jaki jest temat opowiadania, to podpowiem, że o dorastaniu.

Temat: Lekcja organizacyjna
            To będzie chyba już ósma godzina, kiedy siedzę tak, zawieszona w nierzeczywistości internetowej, próbując umieścić obojętnie jakie słowo na pustej stronie edytora tekstu. Ledwo widzę. Przenoszę wzrok na blat na którym piętrzy się stos specjalistycznych książek związanych z literaturą oświecenia. Mam te swoje wymarzone studia magisterskie, myślę z przekąsem i powracam spojrzeniem do laptopa, skąd rozlega się dźwięk połączenia.
            Odbieram, a na monitorze ukazuje mi się niewyraźny obraz tyłka Oli. Tylko wstawię wodę na kawę, krzyczy i już jej nie ma.
            Tam, w Kioto, w apartamencie pana Hideki, do którego wprowadziła się kilka miesięcy temu, niebawem będzie pół do siódmej. Miejsca pracy w dawnej stolicy pewnie już zapełniają się azjatyckimi mróweczkami, a setki turystów zaczynają swoją wędrówkę pod tysiącem bram tori w drodze do chramu Inari.
Tu, w Poznaniu, na moim i Róży poddaszu, zaraz wybije północ. Stare pyry śpią już snem sprawiedliwych, a przynajmniej tak im się wydaje: że są sprawiedliwi i nieomylni. Młodzi ludzie zaś robią wszystko, by nie spać w nocy, bo od tego jest dzień.
Ola zasiada przed swoim komputerem z gigantycznym kubkiem w chudych dłoniach. Skarży się na Japonię. Że to nie w jej stylu, żeby za wszystko dziękować piętnaście razy, że to szalone. Sama od razu przechodzi do sedna sprawy.
– Ile napisałaś? Powieści albo magisterki?
Wyłączam ten cholerny laptop, ale ona, z czystej dobroci serca, czyli chęci wpędzenia mnie do grobu, dzwoni na komórkę. Wypomni mi po powrocie do Polski nie raz, ile sobie przeze mnie włosów z głowy narwała i ile kasy wyrzuciła w błoto.
– Zero – odpowiadam niechętnie, odebrawszy telefon.
– Zero czego?!
Niczego. Nie mam czasu. Miasto, które miało na swojej piersi wyhodować poczytną, rozmiłowaną w prozie artystkę, tuczy mnie pustymi kaloriami nierozsądnej miłości, nieodpowiednich przyjaźni i supertłustych  marzeń o tym, że w końcu będzie lepiej.

Jadę zatłoczonym autobusem do biblioteki na drugim końcu miasta. Róża pomaga mi dźwigać opasłe tomy. Zawsze bo zapłaceniu tragicznie wielkiej kary za przetrzymywanie książek osuwam się w czeluści depresji lub histeryzuję, póki nie naćpam się fastfoodem, do którego ktoś musi mnie poprowadzić. Ostatnim, co widzę, to moje pieniądze, później tylko pustka w portfelu i już daję się zalewać fali tsunami. Oczywiście nie umiem pływać, więc bez pomocy do dziesiątego nie dopłynę.
            Uwielbiam biblioteki. Te ze strzelistymi kolumnami na zewnątrz i kolosalnymi marmurowymi posągami w środku, ale i te z półkami ze sklejki, uginającymi się od ciężaru papieru, w których nieustannie zawiesza się system katalogowy. Bo wszystko jest od A do Z, najpierw Abgarowicz, potem Varga i Żytomirski. Porządek i cisza, za którymi tak tęsknię, ale pośród których tak naprawdę nie mogłabym żyć.
            Cień grozy pada na wiewiórczą twarz bibliotekarki, gdy sprawdza mój dług.
            – Ja tyle lat w bibliotece pracuję, a pierwsze widzę, żeby tyle pieniędzy na książki przepieprzyć!
Róża pęka ze śmiechu, potem ciągnie mnie do gniazda szatana na frytki. Znów podróż parnym wehikułem. Róża rozwesela mnie rozmową o prostytucji. Wspomina, jak kiedyś rozważałyśmy sprzedaż dziewictwa, żeby mieć za co studiować w wielkim mieście, ale plany nie zostały zrealizowane, bo poszłyśmy na tamtą imprezę. Obie pamiętamy (lepiej lub gorzej), co tam się wyrabiało.
W autobusie wszyscy kaszlą lub narzekają na życie, bo to oczywiście wina Tuska. Nie mam nic wspólnego z polityką, ale kobiecina koło pięćdziesiątki dwa krzesełka dalej przyczepia się właśnie do mnie.
            – Co to tak drze japę tak głośno jak jakaś kobeła u płota?! – Opryskuje śliną ludzi wokół. Większość marzyła właśnie o prysznicu, więc ich marzenia po części się spełniły. – Ze wsi przyjechoła i myśli, że wszystko jej wolno!
            – Przepraszam, pani do mnie?
            – Ano, miasta wcześniej nie widzioła, a se pozwala, tej!
            Kiedy autobus się zatrzymuje na naszym przystanku, staję przed kobietą razem z Różą, która patrzy na zaistniałą scenę przez palce.
            – Że niby ja jestem ze wsi?! Przepraszam bardzo! Konsumpcjonizm! Globalizacja! Instagram! – wrzeszczę na odchodne.
            Lato minęło jak z bicza strzelił, czyli jak zwykle. Bezpłodny czerwiec przemienił się w groteskowy lipiec, ten w wypełniony strachem typu: nie zdążę i co teraz? sierpień, no i wreszcie bardzo płodny wrzesień. Ostatnie poprawki naniosłam na tydzień przed deadlinem, a obrona miała być dwudziestego trzeciego. Zapomniałam tylko nanieść poprawkę na swoje życie. W ten właśnie sposób, o dziewiątej pięćdziesiąt siedzę o dwa piętra za nisko w budynku uczelni.
Dziewczyna, z którą czekam na audiencję u dziekana, powiedziała przed chwilą, że okropnie się denerwuje. Wzdycham współczująco. Boję się, że jeśli tylko otworzę usta szerzej niż na dwa centymetry, zwymiotuję na marmurową posadzkę. A dziewczyna wciąż gada.
            – Wiesz, chodzi o to, że nie zdążyłam jeszcze przedłużyć sesji. Tak, wiem, co pomyślisz, że spadłam z księżyca, albo gorzej! Ale ja nie jestem taka jak ci inni studenci, na przykład, pożal się Boże, polonistyki. Jestem z teatrologii! A wniosku nie złożyłam w terminie, bo pracowałam, wiesz, w teatrze w Londynie.
            Tym razem kiwam głową. Nazwy kierunków – polonistyki i teatrologii – wymówiła z dokładnie odwrotnym ładunkiem emocjonalnym, z jakim wymówiłabym je ja, studentka polonistyki, za dziewięć minut niedoszła magister. Nie pytam o to, co robiła w londyńskim teatrze. Jej twarz jest pozbawiona wyrazu. Dlatego zakładam, że jeśli występowała na deskach, to tylko po to, by uraczyć je mopem.
            A propos bycia niedoszłą. Dzwoni mama, by życzyć powodzenia. Mam jej dać znać, jak skończy się obrona.
            – Dam ci znać, jak wszystko się skończy – mruczę i rozłączam się.
            Studentka podsłuchiwała.
            – Masz za chwilę obronę?! – wykrzykuje. Z przesadnym patosem. – To co ty tu robisz? W takim stroju?
            Jej jazgot prowokuje chyba dziekana do pospieszenia się. Za drzwiami rozbrzmiewa znajomy głos profesora i podekscytowany ton ostatniego z interesantów. Teatrolożka błyskawicznie zadaje kolejne pytanie. Za kilka sekund według planu ma wejść do gabinetu, ale tego dnia nic nie jest według planu.
            – Powiedz mi tylko, czy wiesz, czy dziekan mnie wyleje.
            – Nie wiem. Ale dziekan to dobry człowiek. – Mam taką nadzieję.
            Drzwi się otwierają. Dziewczyna zrywa się na równe nogi. Spojrzenie dziekana pada jednak na mnie.
            – Jak ty wyglądasz? – pyta zszokowany.
            O co im wszystkim chodzi? Wcześniej ludzie się zabijali o dżinsy z Peweksu, a teraz wzdrygają na widok poczciwych rurek.
            – Źle się czuję – burczę płaczliwie.
            – Pani zaczeka – poleca dziekan teatrolożce. – Chodź tu. – Próbuje się uśmiechać pomimo konsternacji, jaka odbija się na jego twarzy.
             Za drzwiami gabinetu, w którym działy się takie rzeczy, że hej, przytulam go z całej siły. Odwzajemnia uścisk, spróbowałby nie, jest wszystkim mężczyzną, z powodu którego nie podeszłam do obrony pracy magisterskiej. Próbuję mu wyjaśnić, co i jak, ale nie bardzo kapuje, a podobno taki mądry. Wreszcie wygrzebuję z torebki test ciążowy z dwoma kreskami, a on telefonuje na trzecie piętro. Trzeba przełożyć obronę pani Bukowskiej, właśnie zadzwoniła do dziekanatu, że ma grypę żołądkową.
USG i wszystko jasne. Test sfiksował. Idziemy na parking przed szpitalem. Opieramy się o bok jego mitsubishi i palimy. Muszę go poczęstować, bo przecież on oficjalnie niepalący, w idealnym związku małżeńskim i perfekcyjny pan dziekan.
            – Byliśmy razem od trzech lat. Trzeba z tym skończyć zanim ci się znudzi, żebyśmy oboje mieli dobre wspomnienia.
            – Ale mi się nie nudzi – mówię. Zaraz padnę mu do stóp i zacznę całować jego skarpetki w rąby, byle tylko mnie nie opuszczał. – Jak to? Właśnie teraz, kiedy wreszcie możemy być naprawdę razem?
            Chyba w tym sęk, że pan dziekan nie chce być ze mną tak naprawdę. W końcu tak często fikcja jest o wiele lepsza od prozy życia.
            – I tak byłem twoim kołem zapasowym.
            – A już nie jesteś?
            Tak, jestem złym człowiekiem, ale jakimś cudem jeszcze żyję, to co, nie należy mi się taki fajny facet, z oczami jak u szczeniaka i wysokim tytułem?
            – Wszyscy wiedzieli, że latasz od początku za Garlińskim, ale on nigdy na ciebie nie spojrzał, a że ja tak… – Rozkłada ręce w geście bezradności.
            Chwila. Gdybyście, moje drogie panie, miały do wyboru profesora zajmującego się beznadziejną beznadzieją dekadentów i profesora zgłębiającego sekrety ociekających zajebistością Sarmatów, kogo byście wybrały? Pytanie retoryczne!
            To koniec, pytam, żebyśmy wiedzieli, na czym stoimy, on kiwa głową, całuje mnie na pożegnanie, tyle. Nie bronię magisterki i rzuca mnie facet. Za to przynajmniej nie jestem z nim w ciąży. Oznacza to, że moje nieszczęście nie jest bezkresne, dlatego zamiast pod autobus miejski, rzucam się pod jadące niespełna trzydzieści kilometrów na godzinę cinquecento.

             – Możesz mi jeszcze raz wyjaśnić, dlaczego nie dotarłaś na obronę? – pyta mama, z nieufnością spoglądając na mnie zza ogromnego kawałka sernika. Mnie nalała tylko herbaty, sama nie sięgnę do tacy, tak cholernie mnie wszystko boli. Mści się na mnie, ja wiem. – No?
            – Wpadłam pod samochód.
Zaczynam się bać, że zrobiła śledztwo, zadzwoniła na uczelnię i tam usłyszała od tych erynii z dziekanatu coś o rzekomej grypie żołądkowej. Tymczasem okazuje się, że dzwoniła, owszem, ale do podstawówki. Akurat pani Borkowska dostała zawału, co za szczęście, córciu, etat się zwolnił.
            Biorę kule i kuśtykam do wyjścia. Trzy minuty później już jestem w parku, siedem minut i już siedzę na ławce pod ratuszem. W Poznaniu nie dotarłabym jeszcze z domu na przystanek.
Przez rynek przelatują gołębie, srają na symetrycznie rozsadzone po placu fioletowe i żółte bratki, do fontanny, na nieczynny kiosk. W moim rodzinnym mieście nie ma nawet kina, tylko dwie podstawówki i zoo z zagłodzonymi lamami, bo niedźwiedzie już dawno po eksmisji, a lwy pewnie i po ekstradycji.
            Ktoś się do mnie dosiada. Siwiutki, chudziutki, pan burmistrz we własnej osobie. Podaje mi rękę, wyrzucam peta i przyduszam go zagipsowaną piętą. Mówi, że dawno mnie nie widział, córka Bukowskich, jak pięknie. Cieszy się, że wróciłam do naszego maleńkiego raju na ziemi i zasilę go moją wiedzą. Bo inni to wyjeżdżają i nie wracają, oj, niedobrzy ludzie.
Niesamowite uczucie, podejmować pracę w szkole, do jakiej się chodziło. Prawie tak, jakby przez te wszystkie lata wcale nie upłynęły. Znowu jesteś w punkcie wyjścia.
            Co mam powiedzieć o moich podopiecznych? Są w miarę rozgarnięci, czytają Mickiewicza, nawet jeśli nie stoję nad nimi w mundurze gestapo, a ideału dopełnia fakt, że zdecydowanie nie przejawiają tendencji do uganiania się za kadrą. Czyni ich to o wiele lepiej rokującymi na przyszłość niż mnie, bo ja już w ich wieku uganiałam się za starszymi. Zaczęłam od  nauczyciela matematyki.
            Udawanie pani od polaka jest męczące. Trzy lekcje i padam na twarz. Kuśtykam do kibla dla personelu, żeby przykurzyć. Jakież jest moje zdziwienie, kiedy jakiś facet proponuje mi ogień, trzyma dżentelmeńsko zapalniczkę, a później parska śmiechem. Uważniej mu się przypatruję. Jacek Nowak. Matematyk! A on wygląda, jakby oczom nie wierzył, ale pamięta, oczywiście, że tak.
            W ciągu następnych dwóch tygodni kilka razy trącam go nogą, gdy siedzimy obok siebie w pokoju nauczycielskim. Niby przypadkiem mi mówi, że przeze mnie prawie go zawiesili, bo to był jego pierwszy rok w szkole, a pedagog mu powiedział, że zachowywał się dwuznacznie w stosunku do małej Bukowskiej. Pedofil, śmieję się głośno, usłyszawszy takie zwierzenie. Ale rozumiem. Niektórzy chłopcy, trzynastolatki, czternastolatki czasem, niby podstawówka, ale to jednak nie do końca dzieci…
            Pieprzymy się z Jackiem w klitce, w której stoi tylko kserokopiarka. Nieco później, kiedy w tym naszym miasteczku naprawdę czuć jesień, a konkretnie zgnite liście oraz paloną gumę, zaczynamy chodzić ze sobą na spacery. Pyta o tę przemądrzałą Olę. Niedługo wraca z Japonii, mówię, tęsknię za nią. To moje sumienie.
            – No tak, trudno żyć, kiedy twoje sumienie jest oddalone od ciebie dziesięć tysięcy kilometrów.
            Z Różą popadłyśmy w tarapaty. Nie płaczę czynszu za nasze mieszkanie na poddaszu, z którego jeszcze nie zrezygnowałam, a Róża ma tylko swoje pół, bo umowa jest na jedną osobę, to znaczy na mnie. Właściciel podobno zaczyna już coś podejrzewać, a jeśli zrozumie, że przez całe dwa lata mieszkałyśmy tam we dwie, będzie kazał zwrócić pieniądze za drugą osobę.
            Normalnie zrobiłabym smutną minkę i pan dziekan wyłożyłby za mnie kasę. Normalnie nie mieszkałabym od trzech miesięcy w mieście, w którym przyszłam na świat i nie musiała ukrywać przed samą sobą, że coraz bardziej mi się w nim podoba. I że lubię utylitarystyczny charakter mojej pracy. I że mam wreszcie czas. Nie tylko wolny, ale i dobry.

            Co ty, kurwa, odpierdalasz, Jadźka?, pytają z troską zielone i dobre oczy Oli. Moja przyjaciółka właśnie wróciła do miasteczka. Z robotem zabawką, jaką Stary Świat zobaczyłby w innych okolicznościach dopiero za sto lat, a nasza poradziecka Polska za jakieś dwieście pięćdziesiąt (dla siostrzeńca), z wagonem chińskich fajek (dla mnie) i z panem Hidekim (dla niej samej). Jest jeszcze chudsza niż przed wyjazdem, tym pierwszym, na zrywanie kapusty, a co dopiero tym drugim, by pracować jako boy hotelowy, i tym trzecim, magisterskim.
            Opowiadam jej, że mam chłopaka, wyleczyłam nogę, może nawet głowę. Nie, tutaj się nie zgadza, cieszy się, ale wie, że kłamię. Pyta mi się, co jej powiedziałam dwa lata temu, gdy tak bardzo bała się wyjechać na drugi koniec świata. Kazałam jej walczyć. Zmusić Japonię, by pokochała ją tak samo jak Polska. By Ola była tak samo wspaniała, jak jest teraz, tyle że nad brzegiem rzeki Katsura. I Ola zrobiła dokładnie to, co jej powiedziałam, więc powinnam się odwdzięczyć tym samym.
            – Wracaj do dużego miasta – mówi dalej. Obie mamy w oczach łzy. – Możesz zawojować cały świat. Nie wiem, czemu tego nie robisz. Z lenistwa? Ze strachu przed porażką? Marnujesz swoje talenty. Dlatego się wściekam. Chcę, by wszyscy wiedzieli, jaka jesteś wielka, nie muszę być wybrańcem, który dostrzega to, co ukryte przed innymi. To ciężkie brzemię do niesienia.
            My preciousss, chcę rzec, ale nie jestem w stanie. Ola dorosła, a ja wciąż jestem na etapie uczennicy z podstawówki.

            Przyglądam się z czułością Jackowi. Jest taki wysoki, taki poważny w tej czarnej koszuli i szarej marynarce. Na skroniach zaczynają pojawiać mu się srebrzyste niteczki wśród czarnej gęstwiny reszty włosów. Po za tym prawie się nie zmienił przez te ponad dziesięć lat. Wciąż jest nawet tak samo zadufany w sobie.
            – Cieszę się, że jedziesz na tę konferencję – mówię, gdy jedziemy już samochodem do Poznania.
            To tylko jedna konferencja, mruczy, nie ma z czego się cieszyć, ale przeczuwam, że na jednej się nie skończy. Że jeszcze kilka odczytów i rozpocznie studia doktoranckie, których nie udało mu się zrobić z podobnych powodów, z jakich ja nie podeszłam do magisterki. (Nie, nie był w urojonej ciąży ze swoim dziekanem, ani może nawet nie porobiło mu się z głową, tylko po prostu – tak wyszło). Razem jedziemy na campus, a tam wsiadam w tramwaj i jadę do centrum na swój wydział.
            I zgadnijcie, na kogo trafiam.
            Ruda kobieta, która ponad sześć miesięcy temu nazwała mnie kobełą ze wsi, uśmiecha się przemiło, kiedy zajmuję miejsce obok. Poznaję ją po szparze między jedynkami, w którą można wetknąć papierosa. Mówię, że bardzo mroźny ten styczeń i mam nadzieję, że ta kurtka, którą ma na sobie, dobrze grzeje. Odpowiada, że tak, kochanieńka, a i w domu nowy chłopak pewnie już czeka z gorącą herbatą. Taką dobrą, z kwiatem hibiskusa, ostatnio w biedronce kupił jej na imieniny. Odwzajemniam uśmiech.
            Wchodzę na uczelnię. Obcasy stukają o marmurową posadzkę. Serce jeszcze głośniej tłucze się w piersi. Kolejka interesantów pod drzwiami dziekanatu. Już nie jestem taka ważna jak kiedyś. Mój tajemny romans nie da mi żadnych profitów, bo go zwyczajnie nie ma. Uśmieszki znajomych z czwartego roku, mówią mi, że może nie był taki tajemny. A może chodzi o to, że mój dziekan już nie jest dziekanem? Drzwi otwierają się i ukazuje się w nich nie kto inny, jak profesor Garliński.
            W myśli wypowiadam wszystkie znane mi wulgaryzmy. To człowiek, w którym szaleńczo kochałam się przez pierwsze dwa lata moich studiów. Ciarki przechodziły mi po plecach, gdy omawialiśmy moje niezdane kolokwia (oblewałam z premedytacją, by zdawać po raz drugi i szósty na konsultacjach, trwających do dwudziestej trzeciej).
            – Przepraszam, jakim cudem został pan dziekanem? – pytam w już w gabinecie. – Przecież pan profesor zawsze był najmniej odpowiedzialną osobą na całej uczelni.
            W tamtym pokoju na uczelni wreszcie dorosłam. Gdybym była taka, jak kiedyś, pewnie nie zignorowałabym nogi Garlińskiego, która lekko przydepnęła pod biurkiem moją stopę. Pewnie trzy minuty później siedziałabym na nim okrakiem, ale tak się nie stało. I pewnie dlatego nie chciał zwołać grona profesorskiego, bym tym razem mogła obronić pracę magisterską. Przystałam jednak na to, że powtórzę ostatni rok magisterki w trybie niestacjonarnym, a wtedy zobaczymy.
            Teraz biegnę do mieszkania na poddaszu. Mróz szczypie w uszy i nos, później trochę szczypią dłonie, kiedy muszę z portfela wydobyć wreszcie ciężko zarobione pieniądze, by zapłacić właścicielowi za mieszkanie. Przepraszam go, że to tak długo trwało. Mówię też właścicielowi, że potrzebne jest kilka napraw, i że powinien obniżyć cenę, bo przeprowadziłam śledztwo i podobne mieszkania są około trzydzieści procent tańsze. Wreszcie spisujemy umowę na Różę.
            We dwie idziemy do kawiarni. Dołącza do nas Jacek oraz Ola z panem Hidekim. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie mam z tyłu głowy ciężaru tego wszystkiego, co jest jeszcze do zrobienia.
            – Ile napisałaś? – Ola od razu atakuje.
            – Do końca dwa rozdziały – odpowiadam spokojnie. – Ale obie wiemy, że nie znajdzie się wydawnictwo, które przyjmie maszynopis.
            – Ale to już nie jest twoja broszka. Wszystko, co masz zrobić, to tylko skończyć. Róża się ze mną zgodzi, prawda?
            Róża nic nie mówi, tylko uśmiecha się do mnie oczami niebieskimi jak lapis lazuli.


Emilia Teofila Nowak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz