niedziela, 26 sierpnia 2012

Wszystko będzie dobrze


Michałowi.

            Trzeba było Euro, żeby wyremontowali nam przystanek przed uczelnią. Poszerzono chodnik, poustawiano nowe kosze na śmieci, ulokowano kilka ładnych, żeliwno-drewnianych ławek. Usiadłyśmy z Darią na środkowej i odchyliłyśmy do tyłu. Gdy nasze plecy wygodnie spotkały się z oparciem, westchnęłyśmy ciężko. Dokładnie tak się czułyśmy: ciężkie. Na krótkim nosie Darii spoczywały ciemne okulary, a ja nieustannie mrużyłam oczy, gdy wpatrywałyśmy się w wysoki, półokrągły budynek poznańskiego Collegium Maius.
            - Chcę – wydukała Daria, a ja zaczęłam szukać po kieszeniach wymiętej paczki papierosów. – Naprawdę chcę.
            - Ja też – odmruknęłam.
            Po sześciogodzinnej imprezie i dwóch godzinach snu, zwlekłyśmy się z łóżka i przyjechałyśmy na pieprzone zajęcia, których nie było.
            - Gorzej, że częściej nam się nie chce – powiedziałam dopiero, gdy obie zaciągnęłyśmy się kilkakrotnie. – A wtedy doktor Te zawsze jest.
            - On i jego pulower – dodała Daria.
            - Ciężko. – Westchnęłam i ucięłam sobie trzyminutową drzemkę. Ze snu wyrwało mnie jednak mocne szturchnięcie w bok. – Co? – warknęłam, wpatrując się w obity łokieć przyjaciółki, który jeszcze przed chwilą mościł się między moimi żebrami.
            - Zobacz. – Wskazała palcami, między którymi trzymała papierosa, na pobliską latarnię. Widniała na niej niewielka karteczka. Czarno-białe zdjęcie i drobny tekst. Wada wzroku nie pozwoliła mi na odczytanie niczego poza nagłówkiem: Z A G I N Ą Ł. – Jak to się dzieje, że ludzie giną? Nie rozumiem tego. To takie straszne, że nagle są, a potem znikają…
            - Nie wiem. – Wzruszyłam ramionami. – Może są porywani i sprzedawani do rosyjskich burdeli. Może mordowani i składowani w jakiejś piwnicy. A może mają wszystkiego dość, rzucają to w cholerę i spieprzają? Gdzieś daleko, byle nie być wciąż w tym samym miejscu. Ja bym wyjechała na Alaskę. Ale nie teraz. Teraz chcę się nawpieprzać. Czuję, że nadchodzi wielka gastro.
            - Spaghetti?
            - Mhm.

            Na weekendy zwykłam wracać do domu. W końcu i tak imprezowałam cały tydzień, a piątek, sobota i niedziela pozwalały mi doładować akumulatory przy domowym stole, jedząc przygotowany przez mamę rosół i pyszne ciasta. Wyrzucałam sobie też nieustannie lenistwo, spoglądałam z narastającym bólem na rosnący stos książek, których nie czytałam, a kara w bibliotece dochodziła do niebotycznego pułapu. Cholerna polonistyka, myślałam, jednocześnie wiedząc, że moje miejsce jest właśnie wśród filologów, którzy do snu kładą się z wydaniami Biblioteki Narodowej, a gdyby ich obudzić w środku nocy, bez zastanowienia wyrecytują psalm VII Wespazjana Kochowskiego.
            Wyciągałam się właśnie na łóżku, oglądając mecz tenisa, gdy zadzwoniła Daria. Jej ton, zwykle nieco ochrypnięty, teraz był przesiąknięty absolutną rozpaczą.
            - Michał dostał się na Erasmusa. Wyjeżdża do Francji. We wrześniu.
            - Dobra, na ile? Trzy miesiące?
            - Na rok.
            - …
            - Mamy kwiecień, zdążycie się sobą jeszcze nacieszyć…
            - Ale to już będzie koniec. Przecież on tam pozna jakąś Francuzkę i…
            - Nie pozna! A jak pozna, to przyjedziesz i wystrzelasz je wszystkie!
            - Racja. Racja.
            - Przyjeżdżam wcześniej. W niedzielę. Pogadamy.
            - Dobra. Dobra…
            - Tylko się nie sraj, będzie dobrze!

            Stojąc na nowotomyskim peronie, próbowałam udawać, że jestem niewidzialna. Nie lubiłam rozmawiać ze starymi znajomymi, zwłaszcza w postaci starych koleżanek z klasy. Te lubiły opowiadać mi całą drogę, która liczyła dokładnie pięćdziesiąt siedem minut, o swoim chłopaku, który jest absolutnie wspaniały i że świetnie się z nim mieszka. O studiach psychologii, na których rysują obrazki i uczą się fajnych piosenek. O tym, że pewnie niedługo się zaręczą. A ja o czym mówiłam? O wymagającym Doktorze, przez którego nie śpię po nocach, bo nic innego w moim życiu się nie działo. Zerwałam ze swoim chłopakiem, ponieważ był dla mnie za dobry. W Poznaniu dzieliłam pokój z obrzydliwie grubą współlokatorką, która słuchała k-popu do czwartej nad ranem i przez nią straciłam wszelką sympatię dla Koreańczyków. Na pierścionki zaręczynowe pewnie będę patrzyła do końca życia w perspektywie przechodnia, który zagląda przez wystawę do sklepów jubilerskich, bo jako nauczycielka ojczystego języka nie będę miała żadnych perspektyw na wejście do środka.
            Jedyne, co mi wyszło ostatnimi czasy, to Daria i Michał. Moja nowa przyjaciółka i stary kumpel z liceum. Razem. Chociaż na początku było ciężko…
            - Słuchaj, Ross, chyba poznam cię z Michem, z tego co wiem, nie ma żadnej dziewczyny. Zobaczysz, jest fantastyczny – powiedziałam pewnego razu. Do tej pory nie wiem, jak na to wpadłam, że Daria i Michał będą do siebie tak świetnie pasować. – Zadzwonię do niego i zrobimy mały spędzik w pubie.
            Ale Daria, zazwyczaj bardzo ochocza do takich konspiracji, otwarta i odważna, gdy przyszło co do czego, zachowała się jak kompletna dupa. Trzęsła się jak galareta, gdy Michu zaproponował jej masaż karku, czerwieniła się, jakby miała przynajmniej czterdzieści stopni Celsjusza i nigdy wcześniej nie widziałam jej tak bardzo skrępowanej.
            Zawiedzona, ukartowałam kolejne spotkanie na imprezie w akademiku. Siedzieliśmy z Michem na schodach, rozmawiając o wszystkim i niczym. Pochwaliliśmy się sobie naszymi imprezowymi zestawami – w jego przypadku była to ćwiartka gorzkiej miętówki i puszka energetyku, ja zaś miałam markowy kubek termiczny, w którym zmieszałam piwo z sokiem malinowym. Daria wyglądała na rozdartą. Co chwilę podchodziła do nas, ale wokół kręciło się też sporo innych dziewczyn. Kilka z nich nabrałam, że Michał to mój brat-Żyd. Chyba to nas głównie łączyło.
            Duże, quasi-żydowskie nosy.
            Zdenerwowana tym wielkim niewypałem, wychodząc, powiedziałam Michałowi prosto z mostu:
            - Wyrwij Darię.
            Do trzech razy sztuka, tak? Gdy w końcu zrobiłam u siebie małą posiadówkę z okazji wyjazdu współlokatorki, a później pojechaliśmy ze znajomymi do klubu, Michał z Darią już w nim zostali i wyszli dopiero jako para.
            To znaczy według mnie, później Daria miała jeszcze jakieś wątpliwości, a Michał tak się jej podobał, że gdy w mojej obecności rozmawiała z nim przez Internet, a ja miałam pecha siedzieć tuż obok, musiała odreagować. Tak, ugryzła mnie wtedy w głowę, ale nie mam jej tego za złe.
            A teraz Michał miał wyjechać do Francji, zostawić mnie z pogrążoną w bezgranicznej depresji Darią i brakiem jakiegokolwiek męskiego pierwiastka w moim życiu.
            - Poproszę go, żeby nie jechał – postanowiła Daria.
            - Nie, nie rób tego – stwierdziłam.
            Obiektywnie rzecz biorąc, powinnam znów wziąć sprawy w swoje ręce. Przestać żyć życiem moich przyjaciół, a znaleźć sobie chłopaka, wziąć się za naukę i w końcu coś w życiu osiągnąć. Jestem młoda. Michał też. Musi wyjechać do Francji, taka szansa może się nie powtórzyć. Jeśli jego i Darii związek wytrzyma, to znaczy, że jest wiele warty. Jeśli nie, trudno. Świat się nie zawali.
           
            Wakacje. Wreszcie.
            - Wpadamy za dziesięć minut! – Głos Darii w słuchawce telefonu znów brzmiał wesoło.
            Chodząc w trójkę po nowotomyskim parku, graliśmy w „kim jestem”. Caryca Katarzyna, Anders Breivik i rybka Dory z „Gdzie jest Nemo”. Z pewnej perspektywy czasowej stwierdzam, że godnie się wtedy podsumowaliśmy.
            - Mam pomysł! – zawołałam nagle triumfalnie. – Na opowiadanie. Z okazji wyjazdu Michała!
            Spośród zielonych oparów wrócił do mnie obraz, gdy wspólnie z Darią siedziałyśmy przed naszą uczelnią i jedna z nas ujrzała ogłoszenie o zaginionym mężczyźnie.
            - Ty zaginiesz – powiedziałam do Michała. – A my, twoi przyjaciele, wyjedziemy cię poszukać.
            - Zajebisty pomysł! – Wyraźnie zapalił się do tego pomysłu. – A znajdziecie mnie?
            - No jasne, że tak! Nienawidzę opowiadań bez happy endu! Oczywiście, będziesz wyglądał zupełnie inaczej, zmienię twoje imię i…
            - Nie – przerwał mi kategorycznie. – Chcę być takim fajnym Michałem, jakim jestem. Z Panem Jajko.
            Pokiwałam z uśmiechem głową. Na to liczyłam.

            Impreza pożegnalna Michała miała być dwudziestego szóstego sierpnia. Daria chyba po raz pierwszy tak bardzo starała się, żeby coś wyszło. Zaprosiła mnie już dwudziestego piątego, żebym pomogła jej z organizacją. Bardzo dobrze się składało, bo musiałam oddać książki do jednej z poznańskich bibliotek.
            Obładowana ciężkimi tomiszczami, wsiadłam do pociągu. Tym razem w towarzystwie Agnieszki. Była zdecydowanie najdziwniejszą osobą z licealnej klasy, do jakiej chodziłam razem z Michałem (był jedynym chłopakiem wśród liczącego czternaście jednostek żeńskiego stada). Miała wiecznie przetłuszczoną grzywkę, ten sam niezniszczalny różowo-błękitny sweter i spodnie po starszym bracie. Tak jak ja miała dwadzieścia lat. I chyba też nie miała się czym pochwalić, choć uważała inaczej. Miała bardzo brzydki uśmiech, ale stwierdziłam, że jest szczery.
            Droga do Poznania tym razem wydała mi się bardzo krótka. Jak każdy z ostatnich dni, ale nie nocy. Nie mogłam zasnąć. Rzucałam się w pościeli, która zamieniała się w duszące mnie boa. Moje myśli rozbijały się gdzieś pomiędzy wrześniową poprawką a wyjazdem Michała. Mogłam się do niego nie odzywać tygodniami. Nie musiałam rozmawiać z nim o moich przeżyciach wewnętrznych. A i tak w pewien pokręcony sposób był mi bardzo bliski. I na pewno będę za nim tęsknić.
            Wciąż pogrążona w rozmyślaniach, opuściłam duszny pociąg i znalazłam się na zalanym słońcem nowiutkim peronie. Na świeżo wybudowanym dworcu kupiłam mrożoną kawę, by nieco się ochłodzić, a później ruszyłam do biblioteki.
            Zaraz po zostawieniu niewielkiego bagażu podręcznego, w którym grzechotały tony kosmetyków, potrzebnych do „zrobienia się” na imprezę, znalazłam się w wypożyczalni i zagłębiłam między regały. Tutaj czas zwolnił, a ja stałam się senna. Litery na grzbietach tomów zlewały mi się w oczach i wiedziałam, że nie będę w stanie choćby wejść do autobusu, jeśli nie zaznam odrobiny snu. Głupie kawy. Płacisz dychę, a później musisz rozglądać się po bibliotece, czy przypadkiem nikt nie idzie, żeby schować się za regałem z historią Rzeczypospolitej Obojga Narodów i zdrzemnąć w embrionalnej pozie.
            Pierwszą myślą po obudzeniu, było zdanie sobie sprawy z własnego polonistycznego wypaczenia. Z powodu zmęczenia, które nie oszczędziło zwłaszcza oczu, nie potrafiłabym przeczytać tytułu „Ani z Zielonego Wzgórza”, ale „Panią na Puławach” odnalazłam od razu, po czym uklękłam u stóp półki, na jakiej się mieściła, i zasnęłam.
            Druga myśl. Wspomnienie Darii, która kucała na stacji paliw pod stoiskiem z hot-dogami. „To ja sobie usiądę”. Nigdy nie zapomnę parówek, kręcących się nad jasną głową przyjaciółki oraz Michała, który wyglądał, jakby w tym samym momencie chciał śmiać się i płakać, ale nie wychodziło mu ani jedno, ani drugie.
            Po trzecie: Michał wyjeżdża. Przesrane.
            - Niebywałe – usłyszałam nad głową i ktoś znowu żgnął mnie w ramię rogiem książki.
            Po czwarte: cholera, nie jestem w swoim łóżku.
            Później, to znaczy – gdy podniosłam głowę – był już tylko szok i wstyd.
            - O mój Boże… - zdołałam wydukać, gramoląc się z ziemi.
            Przede mną wcale nie stał bibliotekarz, ale Doktor w swojej własnej, wątłej osobie. Nie mogłabym go pomylić z nikim innym, zwłaszcza, że jego wielkie, odrobinę za głęboko osadzone oczy, nieco kartoflowaty nos i charakterystyczny ironiczny uśmieszek śnił mi się po nocach. Budziłam się z krzykiem i jedną dłonią w pół drogi do majtek.
            - Rozumiem, że na czas przygotowań do egzaminu, postanowiła pani literalnie zamieszkać w bibliotece? – spytał sarkastycznie.
            - Nie do końca – przyznałam, odchrząknąwszy i poprawiwszy włosy. Oczywiście, jak można było podejrzewać, wyglądałam jak niechluj. W końcu dopiero u Darii miałyśmy urządzić sobie domowy salon kosmetyczny. Dlatego teraz miałam tłuste włosy, zaczesany do góry w obrzydliwy kok, stare dżinsowe szorty i zwykły biały podkoszulek, rozciągnięty tak bardzo, że przypominał raczej nocną koszulę. – Ale wciąż to rozważam – dodałam, gdy Doktor uniósł lewą brew.
            - Ależ proszę tego nie robić. Zepsułoby to pani wakacje…
            - Przecież pan doktor dobrze wie, że moje wakacje trwały dziesięć miesięcy.
            Westchnął cicho, przewracając ciemnymi oczyma. W ręku trzymał rozsypujący się tom, którego granatowa okładka pozbawiona była tytułu.
            - Mogła tego pani nie mówić, wcale tak nie uważałem, ale teraz będę czujniejszy przy naszym następnym spotkaniu. Proszę się nie denerwować. Pan Adamowski też nie zdał.
            - Ta świnia?! – zawołałam. Z trochę za dużym entuzjazmem i na pewno za głośno. – To znaczy – dodałam szeptem. – Bardzo lubię Adamowskiego, co nie zmienia faktu, że większej świni w życiu nie poznałam. Spośród facetów.
            - Miło mi.
            - Och. Nie myślałam o panu doktorze. Chyba będę musiała jeszcze raz wszystko przekalkulować.
            Gdy dotarłam do Darii, padłam na zimne kafle w przedpokoju, sekundę po tym, jak otworzyła mi drzwi swojego domu. Dokładnie tak samo niecałe pół roku temu leżał Michał, gdy w dniu moich urodzin wcześniej zaczął mnie podrzucać, składając życzenia, a ja wrzeszczałam przez śmiech, że ma mnie puścić, bo złamie sobie kręgosłup.
            - Co się stało?! Co się stało?! DOKTOR?! – wrzeszczała Daria, skacząc wokół mnie.
            Zmusiłam swój zagotowany mózg do wymyślania ciętych ripost, po raz pierwszy nie aż tak bardzo skompromitowałam się przed Doktorem, nie uciekłam. Miałam wrażenie, że wszystko się ułoży.
            Leżąc w wannie, podczas gdy Daria siedziała na sedesie i nakładała na twarz zieloną maseczkę, czytałam już czwartą lekturę.

            - Nie mogę otworzyć oczu! Nie mogę otworzyć oczu! Boże, ślepnę!!!
            Nawet kompletnie oderwana od rzeczywistości i upojona czym się dało, Daria wyglądała po prostu ślicznie. Nie należała do tych dziewczyn, które za wszelką cenę starają się być idealne, rezygnują z posiłków na rzecz jednego liścia sałaty dziennie, spinają się przed innymi, by nie uchodzić za dziecinne i silą się na mądre rozmowy o dychotomii dobra i zła. Gdy chciała, śmiała się, jeśli czuła taką potrzebę, płakała, nieważne, czy znajdowała się akurat na środku sali wykładowej czy w domowym zaciszu. I wyglądała dobrze nawet z buzią umazaną czekoladą, sukienką, której falbanka jeszcze przed chwilą stała w płomieniach, bo ktoś nie trafił z petem do popielniczki oraz zaciśniętymi powiekami, spod których spływały czarne od tuszu łzy.
            A Michał? Pasował do niej pod każdym względem. Przy temperaturze pięciu stopni powyżej zera zdejmował kurtkę i zostawał w samym krótkim rękawku, jeśli jego dziewczynie zrobiło się zimno. Przy tym zachowywał jednak niemal zawsze trzeźwość umysłu, nawet po dwunastu kieliszkach czystej. Czasem chyba chciał sobie strzelić w łeb, gdy Daria zaczynała chimerować (czasem tak miała nie wiadomo dlaczego, ale w końcu to jedna z cech płci pięknej), ale był na tyle dzielny, że nigdy do tego nie doszło. I też był śliczny, z ciemnymi włosami, długimi kończynami i nawet tym żydowskim nosem.
            Teraz biegał za Darią, wrzeszcząc, żeby przestała biegać, bo przecież ma zamknięte oczy i może się w każdej chwili przewrócić.
            A ja uśmiechałam się do wszystkich wokół, aż bolały mi policzki. Śmiałam się radośnie do Waśka, chyba najlepszego przyjaciela Michała. Do Agaty, która machała chińskim wachlarzykiem, by odgonić od siebie zielone i niebieskie opary. Pod jej bluzką rysował się pięciomiesięczny już brzuch. W ciągu ostatniego roku widziałam ją tylko raz, ale teraz udało mi się ją zaprosić do Poznania, a Waśko zaoferował podwózkę. Wpadł jeszcze Kacper i Magda, ze studiów Michała. I kilka innych osób, których imiona wciąż mi się mieszały, ale nie było to istotne.
            Będzie dobrze, powtarzałam sobie.

            W październiku mieliśmy wszyscy rozmawiać z Michałem na Skype. Nie macie pojęcia, jak trudno było zebrać te wszystkie osoby w jednym miejscu. Mimo najszczerszych wysiłków – nie udało się. Agata była z niewiadomych przyczyn w szpitalu. Waśko znalazł nową pracę. Kacper w końcu postanowił się uczyć, ale on na szczęście wylądował w pokoju Darii, trochę skrępowany, bo przecież nie znaliśmy się dobrze. Ja wpadłam spóźniona, obładowana książkami, z kilkoma malinkami na szyi. Magda przyszła na sam koniec, bo miała jakieś zawody sportowe i ledwo się wyrobiła…
            Później życie tak bardzo nas zassało, nasze własne życie, że trudno było umówić się w jednym terminie z Michałem. W końcu zarzuciliśmy próby i postanowiliśmy działać indywidualnie. Najlepszym sposobem dla mnie wydawały się e-maile oraz informacje od Darii, która była na bieżąco. Od wyjazdu Michała nie zająknęła się na temat żadnego innego faceta, zainteresowana bardziej moimi sprawami uczuciowymi. Oczekiwała tylko z niecierpliwością na Boże Narodzenie, bo wtedy Michał miał wrócić do Polski, a później zabrać ją na Sylwestra w Paryżu.
           
            - Ross! Masz obsesję!!! – darłam się na Darię, która krążyła po swojej sypialni z determinacją odmalowaną na chudej twarzy.
            Obie bardzo ostatnimi czasy schudłyśmy. Wciągnęły nas studia, bez dwóch zdań. Nauka – Darię, a mnie – Doktor… Na jedzenie nie było czasu.
            - Nie mam! A jak jakiś wstrętny bachor zapyta mi się o hołd pruski, a ja nie będę wiedzieć?! – odkrzyknęła.
            - To głupi piątoklasiści! Nie będą wiedzieli, co to jest hołd pruski! Poza tym uczysz polskiego, nie historii! I dobrze wiesz, że 1525! Masz spędzić pół miesiąca w podstawówce, przeważnie i tak nie będziesz prowadzić lekcji tylko siedzieć z tyłu i dziwić się, że twoja stara polonistka robi tyle błędów w tym, co mówi!
            - Serio? – Wreszcie się zatrzymała i oparła dłonie na biodrach, wpatrując się we mnie z uniesionymi brwiami. – A to?
            Na jej łóżku leżał stos książek, które przyniosłam dla siebie z biblioteki.
            - To… No wiesz… Uzupełniające… - wydukałam. – Może przerwa? Pójdziemy coś zjeść?
            Daria roześmiała się głośno, poprawiła związane na czubku głowy włosy i poprosiła gestem o podanie kolejnej pozycji.
            - Tęsknię za Michałem – mruknęła jakieś pół godziny później.
            Obie spojrzałyśmy na kalendarz, zszokowane. Był już kwiecień! Jeszcze tylko miesiąc!
           
            Byłam pierwszy raz na poznańskiej Ławicy. Przestraszona ogromem hali i chaotycznie poruszającymi się ludźmi, złapałam Darię za rękę. Chyba się bałam. Również spotkania z Michałem. No bo jak to? Po roku zobaczymy się tak jak gdyby nigdy nic? Przestałam z nim e-mailować, bo nic u mnie się nie działo, a i on nigdy nie był skory do rozpisywania się. Im bliżej było daty jego powrotu, również Daria rzadziej wymieniała z nim wiadomości. Oczywiście mi tego nie mówiła, ale zaobserwowałam już dawno, że odległość potrafi być niszcząca. W końcu na lotnisko udało nam się zwerbować tylko Kacpra…
            Samolot, którym miał lecieć Michał, wylądował na Ławicy już ponad trzy godziny temu, a naszego przyjaciela wciąż nie było widać.
            - Dobra, spójrzmy prawdziwe w oczy, jesteśmy ślepi, Michu już dawno pojechał – mruknęłam, zirytowana pijąc trzecią kawę.
            - Nigdy bym go nie przeoczyła, to mój chłopak! – zawołała Daria, choć w jej głosie pobrzmiewała niepewność.
            - Dzwonię, ale nie odbiera – mruknął Kacper. – Ale mam jeszcze numer jego ojca!
            Od pana Mołdrzyka dowiedzieliśmy się, że stracił kontakt z synem dwa miesiące temu. A wrócić do Polski miał czwartego maja, podczas gdy teraz mieliśmy dwudziesty ósmy.

            Najtrudniej rozmawiało mi się z mamą.
            - Dziecko, jesteś chora. Nie myślisz logicznie – powtarzała mi dziesięć razy dziennie.
            - Mamo, mam dwadzieścia jeden lat – odpowiadałam uporczywie, pakując walizki.
            W pociągu do Poznania płakałam gorzko, ignorując wszystkie męczące pytania Agnieszki.
            - Wszystko będzie dobrze – zapewniała mnie, a ja kiwałam głową jak marionetka.
            Doktor czekał na dworcu. Rzuciłam się na niego, nie zwracając na zgorszone spojrzenie starej koleżanki z liceum.
            - Gdzie teraz? – spytał, biorąc w jedną dłoń moją walizkę, a drugą ściskając moją drżącą rękę. – Jedziemy po Darię?
            - Nie, Kacper ją zawiezie na lotnisko.
            Droga na Ławicę była długa i milcząca. Patrzyłam na zmieniające się za oknem krajobrazy. Kolaż starych, osiemnastowiecznych budynków i nowoczesnych szklanych wieżowców ustąpił wkrótce pasom zieleni, malujących się pod bezchmurnym niebem. Środek czerwca. Nie minął nawet rok, od kiedy żegnaliśmy się z Michałem.
            - Ale rozumiesz, prawda? Rozumiesz, że muszę jechać do Montpellier? – spytałam.
            Staliśmy przed terminalem, w jedynym miejscu, gdzie można było palić.
            - Rozumiem. – Przewrócił oczyma. – Nie rób ze mnie wyzbytego z uczuć idioty, okej?
            Szkoda, że ze mną nie pojechał. Mógł być miłością mojego życia.
           
            Żadne z nas nie znało francuskiego. Ja potrafiłam mówić tylko po angielsku, tak jak i Daria, która przebąkiwała jeszcze kilka zdań po hiszpańsku. Kacper natomiast był świetnym lingwistą, ale jego zdolności obejmowały włoski i bułgarski.
            Mieliśmy więc poważny problem.
            Było bardzo dziwnie, tak mieszkać we trójkę. Co chwilę się kłóciliśmy. Ponieważ Daria stłukła wszystkie talerze, musieliśmy kupować plastikowe. Pracowaliśmy za najniższe stawki w podejrzanych miejscach. Ale na końcu dotarliśmy się. My i Montpellier. Przeczesaliśmy całe miasto i jego okolice. Nie pozostawiliśmy żadnego słupa bez plakatu ze zdjęciem Michała. Żadnego nieuświadomionego mieszkańca.
            Pomagali nam inni ludzie, którzy też stracili w podobny sposób swoich bliskich. Spędziliśmy we Francji dwa lata. Kacper tam został, ja i Daria wróciłyśmy do kraju. Wciąż nie znalazłyśmy odpowiedzi na jej pytanie, które zadała ponad trzy lata temu.
            - Cholerne opowiadanie – powiedziałam jej, gdy leciałyśmy samolotem z Paryża do Poznania. – Pamiętasz?
            - Tak. Ale chcę o nim zapomnieć.

            Jeśli znajdziesz się na koncercie, w muzeum, centrum handlowym… Na lotnisku czy w pociągu, a może w autobusie… Sam, z przyjacielem, z narzeczoną, albo psem, którego wyprowadzasz właśnie na spacer. Miej otwarte oczy. Może zobaczysz wysokiego, dwudziestodwuletniego mężczyznę, o włosach w kolorze gorzkiej czekolady i tej samej barwy, głęboko osadzonych oczach. Dużym nosie. Wydatnych ustach. Być może na nadgarstku wciąż będzie miał czarny sznureczek z metalowym serduszkiem, pośrodku którego wygrawerowane zostało imię Daria. Wiedz, że to może być nasz Michał. Wesoły, mądry facet, który – bez względu na wszystko, co stało się od momentu jego wyjazdu – wciąż ma przyjaciół.

piątek, 24 sierpnia 2012

Opowieść maturalna


                Od kiedy tylko poszliśmy do szkoły, zrozumieliśmy, że wszystko, co robimy na lekcjach, podporządkowane zostało zdaniu matury. Nauka czytania, wykuwanie tabliczki mnożenia i rozpoznawanie gatunków drzew po zobaczeniu na kartach podręcznika ich liści – to wszystko miało prowadzić ostatecznie do egzaminu dojrzałości, a test na koniec podstawówki miał być jego pierwszą namiastką. W gimnazjum często za szybko nam dyktowano i prosiliśmy nauczycieli, by zwolnili tempo. Zawsze otrzymywaliśmy tą samą odpowiedź: to dla naszego dobra, żebyśmy przyzwyczaili się do tego, co czeka nas w szkole średniej. Z kolei w liceum profesorowie (z których większość ledwo zdobyła tytuł magistra) mawiali, że gimnazjum nie powinno istnieć, a na studiach – o ile się na nie dostaniemy – nie będzie czegoś takiego jak dyktowanie. Już od pierwszego września 2008 roku (a był to poniedziałek), zrozumieliśmy, że do matury zostały niespełna trzy lata. Niektórych z nas to rozbudziło. Reszta miała pozostać w błogim letargu do końca życia, lub pewnego dnia po prostu się obudzić i stwierdzić, że albo teraz coś zrobi, albo już nigdy.
                Sama nie jestem w stanie powiedzieć, z której grupie się znalazłam, ale na pewno nie w pierwszej. Mam nadzieję też, że nie w drugiej, choć najbardziej prawdopodobna wydaje się wersja trzecia z podpunktem be, bo znam siebie na wylot. Akceptuję się, irytuje mnie moje własne „ja”, ale nie jestem do końca pewna, czy walka z samą sobą przyniosłaby jakikolwiek pożytek.
                Na początku trzeciej klasy otrzymaliśmy deklaracje maturalne. Mieliśmy zaznaczyć, które przedmioty i na jakim poziomie chcemy zdawać. Ponieważ zawsze bałam się odpowiedzialności, próbowałam od kogoś odpisać odpowiedzi, ale to nie była zwykła kartkówka, z której spowiadałabym się przed jednym z nauczycieli. Kiedyś, w bliższej lub dalszej przyszłości, musiałabym stoczyć poważną dyskusję z futurystyczną sobą i przypomnieć jej, dlaczego mimo trzydziestki na karku wciąż nie ma ani prawa jazdy, ani męża, ani stałej pracy i musi zaciągać kredyty, żeby starczyło jej na opłacenie czynszu oraz antydepresanty. Żeby ją dobić i przysporzyć dodatkowej nadwagi, postanowiłam nie zdawać historii.
                - Tego materiału jest za dużo – powiedziałam Marcie.
                Raczej za nią nie przepadałam, ale jednocześnie potrafiłam docenić jej upór, prostotę i uprzejmość. Nigdy nie wyrządziła mi żadnej, nawet najmniejszej krzywdy, a jeśli chodziło o rozmowę na tematy szkolne, nie miała siebie równych. Marta uwielbiała się uczyć wszystkiego. Nie potrafiłam tego zrozumieć, bo nie odczuwałam żadnej satysfakcji przy poprawnym wyliczeniu zadania z fizyki. Moja koleżanka – wręcz przeciwnie. Każdy mały sukces, nieważne z jakiej dziedziny, dodawał jej skrzydeł. Wydawało nam się, że otrzymanie wyników matury trzeba będzie zorganizować na świeżym powietrzu, by rozpiętością opierzonych kończyn nie zburzyła ścian klasy i z pełnym spokojem mogła odlecieć na swoje wymarzone dzienne prawo.
                - No jest dużo – zgodziła się, jak zwykle zaczynając każde zdanie w rozmowach nieformalnych od rzeczowego „no”. – No ale myślę, że dałabyś sobie radę, gdybyś przysiadła nad podręcznikiem.
                - Pięcioma – poprawiłam koleżankę. – Pięcioma podręcznikami.
                - No dobra. No nie chce ci się, okej. No tylko dlaczego miałabyś od tego niezdawania przytyć, bo przepraszam, ale nie rozumiem?
                - Wydaje mi się, że od nauki się chudnie, wiesz? – zwierzyłam się dziewczynie ze swojego poglądu. – A historia to wciąż zakuwanie, siedzenie w bibliotece. Tam nie można jeść. A jak się przyjdzie do domu, to nie ma się nawet ochoty niczego ugotować…
                Wciąż nie potrafiła tego pojąć. Być może, gdyby przeczytała jakieś streszczenie mojego ciągu myślowego, w końcu by do niej dotarło. W końcu nie miała problemu z rozumieniem innych zagadnień przyczynowo - skutkowych. Na przykład: dużo jesz – tyjesz. Albo uczysz się fizyki – masz piątki. Ale nie zdajesz matury z historii – jesteś gruba w wieku trzydziestu lat? Póki ktoś nie podał jej na tacy środka, nie potrafiła go sobie dorobić. Dziwne, że na matmie równania z dwoma niewiadomymi tak dobrze jej wychodziły.
                - Zdaję geografię – powiedział Michał, gdy do nas podszedł. – Chcę mieć hotel.
                - A ja nie chcę zdawać historii! – wkurzałam się, nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo na kogo. – Ale nie chcę też być gruba!
                Dlatego wybrałam wiedzę o społeczeństwie, choć nigdy nie lubiłam polityki. Vademecum, z którego się uczyliśmy, było jednak bardzo rzeczowe i świetnie napisane. Z tabelek, wykresów i diagramów łatwiej było się obkuć niż z jednolitego tekstu, w którym brakowałoby pogrubień. Nasz nauczyciel, którego nazywaliśmy najczęściej Tigerem, choć był wielki jak niedźwiedź i łysy jak kolano, wciąż straszył nas prasówką. „Oglądajcie wiadomości”, mówił co fakultet. Początkowo mi się udawało, ale wkrótce skupiona byłam na powtarzaniu materiału i naprawdę nie chciało mi się słuchać o kolejnych konfliktach na Wschodzie. Gdy zaś zrobił zapowiadaną kartkówkę z wiadomości, udało mi się tylko napisać dwie rzeczy. Po pierwsze: było tsunami. Po drugie: prezes Kaczyński zrobił zakupy. Bardzo lubiłam Tigera, choć ani mi, ani Atadze nie kupił obiecywanych kredek (zawsze się pytał, czy je chcemy, żeby pokolorować bazgroły, jakimi ozdabiałyśmy marginesy w zeszycie podczas jego wywodów, a my peszyłyśmy go, odpowiadając: tak, bardzo!). Nie straciłam do niego sympatii nawet gdy wstawił mi dwie jedynki za kartkówkę i prawie posłał na dyrektorski dywanik Atagę i Karolinę.
                To było przed jednym sprawdzianem z WOS-u i wiadome było, że Karola będzie ściągać. Ataga była zbyt leniwa, by przygotować sobie jakieś „pomoce naukowe”, dlaczego podczas jednego z wywodów Tigera, podczas których chodził w kółko po klasie, a jego buty z długimi czubkami piszczały irytująco, pożyczyła identyfikator od Zawrockiej. Na jednej stronie karty wielkości połowy pocztówki była niebieskimi literami nadrukowana nazwa szkoły. Liceum Ogólnokształcące im. Mikołaja Kopernika w Nowym Tomyślu. Pod spodem imię i nazwisko ucznia oraz rocznik. Karolina Zawrocka. 2008. I jej zdjęcie, na którym wyszła jak typowa nauczycielka, z grzywką cisnącą się do oczu oraz parą okularów w prostokątnych oprawkach. Huncwocki uśmieszek większości wydawał się być uroczy, ale my, jej koleżanki z klasy, wiedziałyśmy, że to podpucha. Tak jak i druga strona identyfikatora, w całości zabazgrana ściągami.
                - Co tam macie?
                Tiger rzucił się na identyfikator leżący przed Atagą niczym jastrząb na polną mysz. Przeczytał imię i nazwisko, a później porównał niewielkie zdjątko z idena z buzią Atażki. Na upartego, była nawet podobna do Karoli, ale Tiger przyglądał się jej tak długo, że wychwycił chyba wszystkie różnice między dziewczynami, począwszy od włosów (Karolina miała długie, ciemnoczekoladowe, a Ataga krótkie i fioletowe, zaczesane na bok), a na dekolcie skończywszy (Zawrocka zawsze miała wielkie cycki, które podkreślała obcisłymi bluzkami z dużymi wycięciami, a Atażka chodziła do szkoły w czymś, co przypominało górę od piżamy i to pozbawioną dekoltu, bo idealnie rozmiaru szyi dziewczyny – ciekawe, jak długo się w to ubranie wciskała).
                - To nie pani jest na tym zdjęciu – zawyrokował wreszcie tubalnym głosem i uśmiechnął się, zwietrzywszy jakiś kiks. Jednocześnie zaczął się bawić identyfikatorem, wcale na niego nie patrząc. Trzymał go triumfalnie w zgiętej w łokciu ręce, ściskając kciukiem i palcem wskazującym metalową żabkę, która zwykle wgryzała się w nasze ubrania na piersiach. Co chwila przewracał kartę to na stronę tytułową, to na rewers, opatrzony ściągami. Cała klasa wtedy zamierała na kilka sekund, po czym wypuszczała z siebie westchnienie ulgi, gdy z wierzchu znowu pokazało się zdjęcie Zawrockiej. I tak w kółko.
                Dziewczyny próbowały się jakoś tłumaczyć. Atażka mówiła, że chciała sobie popatrzeć na zdjęcie, Karola, że jest dobra wychowana i zawsze mówi „tak”, więc oddała identyfikator koleżance z ławki przed nią. Michał był czerwony od tłumienia śmiechu. Moje zaciśnięte pięści pobielały na kostkach.
                I w końcu sprawa się rypła, bo identyfikator w pewnym momencie zatrzymał się na stronie ze ściągami i żaden gwałtowniejszy ruch Tigera nie chciał go zmusić do drgnięcia. Dlatego nauczyciel spojrzał. I zrozumiał. A potem wpadł do pokoju nauczycielskiego, machając kartą Zawrockiej. „Zobaczcie” – grzmiał, ucieszony jak małe dziecko z bożonarodzeniowego prezentu. „Do czego oni teraz wykorzystują identyfikatory”!
                Wtedy to było niemal jak świętokradztwo. Karty z naszymi nazwiskami i zdjęciami były przez nas raczej znienawidzone. Karola i jej „pomoce naukowe” nadały im nowego znaczenia. Przez krótki czas, zwłaszcza na sprawdziany, nosiliśmy je z dumą i nadzieją. Kiedy wieść o porażce się rozniosła, na jakieś dwa tygodnie nosiliśmy swoistą żałobę.
                Nagle zrobił się już styczeń, zupełnie niepostrzeżenie. I zaczęłam się jeszcze bardziej irytować, głównie przez matematykę. Nie tylko ja byłam na skraju załamania przez królową nauk ścisłych. Lekcje wyglądały w następujący sposób. Połowa klasy stłoczona była w rzędzie pod oknem, licząc zadania. Reszta gnieździła się w ławkach ustawionych pod ścianą, pisząc po raz dziewiąty poprawę sprawdzianu z funkcji. Na początku panował spokój. Im natomiast bliżej było maja, tym bardziej wszyscy robiliśmy się roztrajkotani. Wreszcie nasz matematyk uśmiechnął się do nas z konsternacją, nie mając już sił nas uciszać.
                - To wy jesteście chyba pewni, że zdacie tę maturę z matmy i dlatego tak sobie wszystko lekceważycie?
                - Tak – powiedziałam, a po egzaminie płakałam chyba dwie godziny, czując, że będę miała poprawkę.
                Koniec końców, najważniejszy był dla mnie język polski. Egzamin odbywał się po południu w klasie umieszczonej w południowym skrzydle. Sala była tak bardzo nagrzana, że wydawało mi się, iż liście rozstawionych na parapetach donic z paprociami parują. Zanim otrzymaliśmy testy, nauczyciele przypomnieli, że powinniśmy mieć długopisy z czarnym wkładem.
                - A jak ktoś nie ma? – spytał Durex.
                Był od nas starszy o dwa lata i nikt nie wiedział, po co poprawia rozszerzenie z polaka, skoro studiował medycynę, choć przez swój wygląd sprawiał wrażenie idealnego pracownika kamieniołomów. Miał ponad dwa metry i dziesięć centymetrów wzrostu, przez co musiał się mocno pochylać, przekraczając drzwi klas. Pewne trudności występowały też z siadaniem przy ławce. Nie potrafił wcisnąć kolan pod blat, więc musiał trzymać je z boku, narażając swoje masywne plecy na skoliozę. Maleńkie okularki o okrągłych szkłach, spoczywające na jego nosie, nadawały lekko ironicznego wydźwięku w zestawieniu ze skudłaconymi ciemnymi lokami chłopaka i niepoprawnie zawiązanym krawatem.
                - Durex, który raz zdajesz maturę? – jęknął Marczu, nasz biolog, tym razem w roli członka komisji pilnującej nas przed ściąganiem.
                - Trzeci – odpowiedział Durex głosem tak głębokim, że coś zadudniło mi na dnie żołądka.
                - I nie wiesz, co powinieneś przynieść z sobą na egzamin?
                - Wiem, ale nie mówiłem, że ja nie mam… Tylko co wtedy, gdy komuś brakuje.
                Z Marcza szło zrobić idiotę równie często, jak i on z nas robił kompletnych debili. Pamiętam, że raz wyszedł z kantorka z jakimś modelem i zapytał nas, czy wiemy, co to za narząd.
                - Model ucha? – spytała nieśmiało Dominika.  
                - To była, że tak powiem, wasza macica – odrzekł, kręcąc głową, a ja i Ataga zastanawiałyśmy się gorączkowo, czy ktoś w końcu mu powie, że ma rozpięty rozporek.
                - Proszę – warknął do mnie Marczu, niemal rzucając testem na ławkę.
                Pierwsze piętnaście minut zmarnowałam, wpatrując się w przejeżdżające za oknem samochody. Nie mogłam uwierzyć, że to już. Te trzy lata zleciały jak z bicza strzelił. Nie bałam się, tylko dziwiłam. Ostatecznie w końcu zajrzałam do testu i temperując ołówek, zastanawiałam się, który temat wybrać. Znajdowałam się w sytuacji patowej. Nie mogłam sięgnąć po temat związany niejako z Mickiewiczem, bo zawsze myliły mi się części „Dziadów”, a tak wielki błąd rzeczowy mógł znacząco wpłynąć na mój wynik. Z drugiej strony, z fragmentu wiersza Tuwima niewiele rozumiałam… Nigdy nie miałam do czynienia nawet z interpretacją tekstu Osieckiej. „Niech żyje bal” słyszałam w stu wersjach, w radiu, telewizji, programach rozrywkowych, śpiewanych przez koleżanki z klasy na różnych uroczystościach. Ale nie zajmowałam się nim nigdy na poważnie, tekst był zawsze obok, ale nigdy bezpośrednio się z nim nie spotkałam.
                Gorzej było jeszcze na ustnym. Wygłosiwszy swoją pracę, odpowiedziawszy bardzo dobrze na dwa pytania, czekałam nieco nerwowo na trzecie. Wszystko poszło za szybko.
                - A tak właściwie, to co wolisz: romantyczne przedstawienie wojny czy suche fakty? – spytał Johnny, młody polonista, który słynął ze swojego szpanerstwa, umiłowania do męskich torebek („To jest saszetka!” – próbował przemówić swoim uczniom do rozumu) oraz złamanego nosa.
                - I to jest trzecie pytanie?
                - Zgadza się.
                No to mnie zagiął.
                Tamtego dnia nauczyłam się, jak wiele można zyskać, podejmując decyzje. Niekoniecznie słuszne – ważne, że jakieś. Ale to nie pomogło mi w dalszym życiu. Tyle samo bowiem można stracić, gdy popełnia się błąd. Rozważałam to, spacerując po mieście bez większego celu. Sama włóczyłam się między blokami. W Nowym Tomyślu było pięć osiedli z kilkupiętrowymi budynkami. Niemal na każdym z nich miałam znajomych. Na spotkanie nauczycielki od angielskiego jednak nie liczyłam.
                - Dzień dobry – powiedziałam.
                Sasza sięgała mi ledwo do ramienia, więc była bardzo niziutka, ponieważ ja nigdy nie dobiłam do metra sześćdziesięciu. Musiała już być po czterdziestce, bo miała sporo zmarszczek. Zdawało mi się, że im więcej ich przybywało, tym czarniejszy stawał się jej humor.
                - Denerwujesz się angielskim? – spytała, zamiast odpowiedzenia na powitanie.
                - Chyba trochę.
                - Nie przejmuj się. Albo zdasz, albo nie – rzekła i odeszła w stronę bloku z numerem dziewięć, w ręku ściskając lnianą torbę, w której wnętrzu obijały się o siebie puszki z kocią karmą.
                Pamiętam, że najwięcej stresu najadła się Ilona. Zawsze zresztą była bardzo nerwowa. Czasem strach chwytał ją tak bardzo, że wywracał wnętrzności na drugą stronę i wtedy Ilona spędzała długie godziny w toalecie. Wracała stamtąd jeszcze chudsza niż zwykle i zielona na twarzy. Na trzy dni przed egzaminem ustnym z angielskiego udało jej się zdać prawo jazdy za dziewiątym podejściem. Jej nazwisko rozpoczynało się dopiero na literę „W”, dlatego miała zdawać maturę jako ostatnia, koło godziny czternastej. Ale komisja stwierdziła, że nie będzie sobie robić przerw na śniadanie. Podczas gdy maturzyści czytali kartkę z poleceniami, anglistki raczyły się kanapkami ze szkolnego sklepiku. Dlatego o dwunastej zadzwoniłam do Ilony, by spytać, gdzie jest.
                - W domu – odpowiedziała już z lekkim niepokojem w głosie.
                - To rusz się stamtąd, za pół godziny wchodzisz!
                Ilona rozłączyła się, a ja usiadłam między Mistrzem a Stopą. Wszystkie trzy zdawałyśmy sobie sprawę z powagi sytuacji. Ilona mieszkała dwadzieścia pięć kilometrów od szkoły a autobus do Nowego Tomyśla jeździł raz dziennie, o siódmej z rana. Jej liczne rodzeństwo pracowało, a matka nigdy nie zrobiła prawa jazdy. Ilona wpadła na korytarz na dwie sekundy przed wejściem do sali egzaminacyjnej. W rękach wciąż ściskała klucze od auta.
                - Zapomniałam zamknąć! – powiedziała i rzuciła pobrzękujący pęk do Mistrza.
                Gdy wyszła z klasy, usiadła na parapecie, po czym zaniosła się gorzkim płaczem.
                - Źle ci poszło? – dopytywała się Marta.
                - Przejechałam gęś na podwórku, miała iść na wystawę… - dowiedziałyśmy się po półgodzinie uspokajania Ilony.
                - Przynajmniej żyjesz, byłyśmy pełne wątpliwości, czy to ci się uda – powiedziałam, poklepując koleżankę po kościstym ramieniu. – A angielski to pikuś.
                Za każdym razem, gdy wątpię w siebie, czuję zbliżającą się depresję albo nadchodzący weltschmerz, próbuję sobie przypomnieć wszystko, co usłyszałam przed maturą i co sama na ten temat myślałam. Analizuję niektóre wydarzenia, szukam przyczyn i próbuję połączyć ze skutkiem. Nie znam wielu ogniw, ale ich szukam, choć czasem czuję, że – tak jak Marta – moje domysły mogą okazać się klęską. Na przykład, dlaczego Durex, będąc na trzecim roku medycyny, zrezygnował ze studiów i zajął się polonistyką? Przypominam sobie rozpięty rozporek spodni Marcza. Dlaczego nie zauważyłyśmy, że pustka w jego życiu nie wiąże się wcale z czarną dziurą rozpościerającą się pomiędzy żółtymi ząbkami błyskawicznego zamka, a pustą macicą jego żony, która nigdy nie miała zostać zapełniona? Czy cierpienie Marcza z powodu braku potomka było porównywalne z męczarnią Durexa, gdy musiał uczyć się nazwy każdej, choćby najmniejszej kostki w ciele człowieka? Jak wiele gęsi będzie musiało jeszcze zginąć, byśmy potrafili zrozumieć, że od podjętych przez nas decyzji zależy dużo, ale nie wszystko?
                - Znowu mnie rozczarowałaś. – Suchy głos mojej wychowawczyni naprawdę mnie przeraził.
                Po raz ostatni znajdowałam się w sali numer 8. Przed chwilą po raz ostatni Mistrz napisała na marginesie mojego notatnika, że do dzwonka zostało sześć minut, choć tym razem nie dzwonek wyznaczał koniec spotkania, a ilość pozostałych jeszcze na biurku polonistki teczek z wynikami. Wtedy po raz ostatni widziałam Atagę jako panią swojego życia, nie wiedzącą, że już za rok przyjmie oświadczyny Mikiego, bo niedługo urodzi mu dziecko. A Michał wtedy jeszcze nie znał Darii i żadne z nas nie przypuszczało, że po części dzięki teczce z moimi wynikami, którą właśnie ściskała wychowawczyni, pozna miłość swojego życia.
                - Nie chciałam! – zawyłam, przeciskając się do biurka nauczycielki.
                Po policzkach ściekały mi łzy.
                - Ale uspokój się! Podpuszczałam cię! Zdałaś bardzo dobrze, masz, jestem dumna. – Kobieta wepchnęła mi dokument w ręce tak gwałtownie, jakby jego obwoluta ją parzyła. – Siadaj i nie odstawiaj histerii!
                Przez prawie dwanaście lat edukacji nikt nie nauczył nas, jak radzić sobie ze szczęściem i w jaki sposób przyjmować dobre wiadomości. Na niepowodzenia natomiast byliśmy pozornie świetnie przygotowani. „I pamiętajcie, niezdanie matury nie oznacza końca świata! Są jeszcze poprawki!” – mówiła szkolna psycholog. Ale Linka już nigdy nie miała otrząsnąć się z porażki, którą odniosła w starciu z okrutną matematyką. Nikt nie powiedział nam, jak mamy ją pocieszyć, więc albo uciekaliśmy się do powtarzania słów psycholożki, albo uciekaliśmy od Linki.
                Dla niektórych matura była końcem, dla innych początkiem. Dla pozostałej garści murem, przez który będą musieli się przebijać przez następne lata, choć nie wiadomo, czy w końcu go pokonają.
                Nie wiem, w której grupie byłam, ale na pewno nie w ostatniej. Raczej w tej, która wydaje kieszonkowe od rodziców na drinki zakupione w Biedronce i razem z przyjaciółmi idzie świętować wakacje.
                Usiedliśmy pod wielkim, przekwitającym kasztanem, którego liście zdążył już zaatakować jakiś pasożyt. Z zielonych stawały się brązowe i poskręcane. Piliśmy i śmialiśmy się głośno. Wobec cierpienia Linki pozostawaliśmy niemi. Mieliśmy chyba jej trochę za złe, że jej porażka kładła się na naszym szczęściu cieniem, ale ona zawsze była na tle naszej klasy właśnie takim cieniem, nigdy nie pełnoprawnym członkiem. Zbyt rzadko się odzywała, a gdy już to robiła, woleliśmy, by siedziała cicho.
                - Ojej, to wy!
                Piliśmy w starym miejscu, w którym pachniało trochę ściekami, trochę mleczami, a przede wszystkim Amareną, bo butelki z niedopitym winiaczem w wielkich ilościach wyrzucano pod drucianą siatkę, odgradzającą teren fabryki narzędzi chirurgicznych. Oprócz kasztana był jeszcze betonowy mostek, na którym siedzieliśmy. Niedaleko było nasze liceum, odgrodzone od naszego maleńkiego królestwa średnich rozmiarów parkiem. Za nami był cmentarz, choć bujne krzaki zasłaniały pejzaż plastikowych kwiatów i zniczy, złożonych na szarych nagrobkach. Pogrążeni w rozmowach i chichach, nie zauważyliśmy zbliżającej się do nas postaci, która właśnie wyprowadzała na spacer swojego labradora. To była Ptaszyca, nasza nauczycielka historii z pierwszej klasy liceum. Później zrezygnowała z nauczania, ponieważ zapadła na ciężką chorobę. Jedni mówili, że była to borelioza, drudzy, iż miała poważny udar mózgu. Ale Ptaszyca, która wraz z psem nagle wyrosła przed nami jak z podziemi, wyglądała bardzo dobrze.
                - Dzień dobry – powiedzieliśmy wszyscy jednocześnie: Jagódka, Ataga, Karolina, Ataga, Michu i ja, Mila.
                To oczywiste, że nie pamiętała naszych imion. Nie pamiętała nawet o zjedzeniu śniadania, więc kanapki zawsze zjadała na naszych lekcjach. Z rana przepraszała, że jest niewyspana, więc nie chce jej się mówić o Homerze („A wiecie, że był niewidomym ślepcem?”), a popołudniu mówiła, iż jest zbyt zmęczona, więc rozmowy o Aleksandrze Macedońskim („Kobiety i mężczyzny lubił tak samo”) musimy przełożyć na kiedy indziej. Nie bardzo za nią przepadaliśmy, ale fakt, że stała przed nami, tak samo pulchna jak dwa lata temu, ze świeżo farbowanymi włosami i całkiem żywa, dodało nam jeszcze więcej otuchy. My zdaliśmy maturę, Ptaszyca ma się dobrze, więc Linka na pewno też sobie poradzi.
                - Nie chowajcie tego. – Machnęła prawą ręką, bo w lewej trzymała smycz. Karolina wysunęła zza pleców dłoń, przed chwilą dyskretnie próbując ukryć za sobą butelkę z tanim drinkiem, a Michał zrezygnował z wyrzucenia papierosa do płynącej za naszymi plecami śmierdzącej rzeczki. – Pijcie i bawcie się, w końcu już macie wakacje. Zapracowaliście na nie.
                Prawdziwa praca dopiero na nas czekała, ale wtedy jej słowa były jeszcze jaśniejsze niż końcowo majowe słońce, a do mnie doszło, że nie mam czego żałować, jeśli chodziło o niezdawanie historii. Może przez to nie ustrzegę się nadwagi, ale chociaż ominie mnie atak kleszczy albo udar mózgu.
                Pożegnaliśmy się z Ptaszycą. Nigdy nie pożegnaliśmy się natomiast ze sobą. Nikt nigdy nie nauczył nas, jak się żegnać z przyjaciółmi. I chyba w końcu udało mi się odkryć, dlaczego. Jeśli ktoś naprawdę jest twoim przyjacielem, to tak naprawdę nigdy nie będziesz musiał się z nim żegnać, bo ten ktoś zawsze przy tobie będzie. A przynajmniej o kimś takim nigdy nie zapomnisz, tak jak o Marczowym rozporku, identyfikatorach, dużym Durexie i gęsiej padlinie, które stały się symbolami tamtych dobrych dni.