piątek, 24 sierpnia 2012

Opowieść maturalna


                Od kiedy tylko poszliśmy do szkoły, zrozumieliśmy, że wszystko, co robimy na lekcjach, podporządkowane zostało zdaniu matury. Nauka czytania, wykuwanie tabliczki mnożenia i rozpoznawanie gatunków drzew po zobaczeniu na kartach podręcznika ich liści – to wszystko miało prowadzić ostatecznie do egzaminu dojrzałości, a test na koniec podstawówki miał być jego pierwszą namiastką. W gimnazjum często za szybko nam dyktowano i prosiliśmy nauczycieli, by zwolnili tempo. Zawsze otrzymywaliśmy tą samą odpowiedź: to dla naszego dobra, żebyśmy przyzwyczaili się do tego, co czeka nas w szkole średniej. Z kolei w liceum profesorowie (z których większość ledwo zdobyła tytuł magistra) mawiali, że gimnazjum nie powinno istnieć, a na studiach – o ile się na nie dostaniemy – nie będzie czegoś takiego jak dyktowanie. Już od pierwszego września 2008 roku (a był to poniedziałek), zrozumieliśmy, że do matury zostały niespełna trzy lata. Niektórych z nas to rozbudziło. Reszta miała pozostać w błogim letargu do końca życia, lub pewnego dnia po prostu się obudzić i stwierdzić, że albo teraz coś zrobi, albo już nigdy.
                Sama nie jestem w stanie powiedzieć, z której grupie się znalazłam, ale na pewno nie w pierwszej. Mam nadzieję też, że nie w drugiej, choć najbardziej prawdopodobna wydaje się wersja trzecia z podpunktem be, bo znam siebie na wylot. Akceptuję się, irytuje mnie moje własne „ja”, ale nie jestem do końca pewna, czy walka z samą sobą przyniosłaby jakikolwiek pożytek.
                Na początku trzeciej klasy otrzymaliśmy deklaracje maturalne. Mieliśmy zaznaczyć, które przedmioty i na jakim poziomie chcemy zdawać. Ponieważ zawsze bałam się odpowiedzialności, próbowałam od kogoś odpisać odpowiedzi, ale to nie była zwykła kartkówka, z której spowiadałabym się przed jednym z nauczycieli. Kiedyś, w bliższej lub dalszej przyszłości, musiałabym stoczyć poważną dyskusję z futurystyczną sobą i przypomnieć jej, dlaczego mimo trzydziestki na karku wciąż nie ma ani prawa jazdy, ani męża, ani stałej pracy i musi zaciągać kredyty, żeby starczyło jej na opłacenie czynszu oraz antydepresanty. Żeby ją dobić i przysporzyć dodatkowej nadwagi, postanowiłam nie zdawać historii.
                - Tego materiału jest za dużo – powiedziałam Marcie.
                Raczej za nią nie przepadałam, ale jednocześnie potrafiłam docenić jej upór, prostotę i uprzejmość. Nigdy nie wyrządziła mi żadnej, nawet najmniejszej krzywdy, a jeśli chodziło o rozmowę na tematy szkolne, nie miała siebie równych. Marta uwielbiała się uczyć wszystkiego. Nie potrafiłam tego zrozumieć, bo nie odczuwałam żadnej satysfakcji przy poprawnym wyliczeniu zadania z fizyki. Moja koleżanka – wręcz przeciwnie. Każdy mały sukces, nieważne z jakiej dziedziny, dodawał jej skrzydeł. Wydawało nam się, że otrzymanie wyników matury trzeba będzie zorganizować na świeżym powietrzu, by rozpiętością opierzonych kończyn nie zburzyła ścian klasy i z pełnym spokojem mogła odlecieć na swoje wymarzone dzienne prawo.
                - No jest dużo – zgodziła się, jak zwykle zaczynając każde zdanie w rozmowach nieformalnych od rzeczowego „no”. – No ale myślę, że dałabyś sobie radę, gdybyś przysiadła nad podręcznikiem.
                - Pięcioma – poprawiłam koleżankę. – Pięcioma podręcznikami.
                - No dobra. No nie chce ci się, okej. No tylko dlaczego miałabyś od tego niezdawania przytyć, bo przepraszam, ale nie rozumiem?
                - Wydaje mi się, że od nauki się chudnie, wiesz? – zwierzyłam się dziewczynie ze swojego poglądu. – A historia to wciąż zakuwanie, siedzenie w bibliotece. Tam nie można jeść. A jak się przyjdzie do domu, to nie ma się nawet ochoty niczego ugotować…
                Wciąż nie potrafiła tego pojąć. Być może, gdyby przeczytała jakieś streszczenie mojego ciągu myślowego, w końcu by do niej dotarło. W końcu nie miała problemu z rozumieniem innych zagadnień przyczynowo - skutkowych. Na przykład: dużo jesz – tyjesz. Albo uczysz się fizyki – masz piątki. Ale nie zdajesz matury z historii – jesteś gruba w wieku trzydziestu lat? Póki ktoś nie podał jej na tacy środka, nie potrafiła go sobie dorobić. Dziwne, że na matmie równania z dwoma niewiadomymi tak dobrze jej wychodziły.
                - Zdaję geografię – powiedział Michał, gdy do nas podszedł. – Chcę mieć hotel.
                - A ja nie chcę zdawać historii! – wkurzałam się, nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo na kogo. – Ale nie chcę też być gruba!
                Dlatego wybrałam wiedzę o społeczeństwie, choć nigdy nie lubiłam polityki. Vademecum, z którego się uczyliśmy, było jednak bardzo rzeczowe i świetnie napisane. Z tabelek, wykresów i diagramów łatwiej było się obkuć niż z jednolitego tekstu, w którym brakowałoby pogrubień. Nasz nauczyciel, którego nazywaliśmy najczęściej Tigerem, choć był wielki jak niedźwiedź i łysy jak kolano, wciąż straszył nas prasówką. „Oglądajcie wiadomości”, mówił co fakultet. Początkowo mi się udawało, ale wkrótce skupiona byłam na powtarzaniu materiału i naprawdę nie chciało mi się słuchać o kolejnych konfliktach na Wschodzie. Gdy zaś zrobił zapowiadaną kartkówkę z wiadomości, udało mi się tylko napisać dwie rzeczy. Po pierwsze: było tsunami. Po drugie: prezes Kaczyński zrobił zakupy. Bardzo lubiłam Tigera, choć ani mi, ani Atadze nie kupił obiecywanych kredek (zawsze się pytał, czy je chcemy, żeby pokolorować bazgroły, jakimi ozdabiałyśmy marginesy w zeszycie podczas jego wywodów, a my peszyłyśmy go, odpowiadając: tak, bardzo!). Nie straciłam do niego sympatii nawet gdy wstawił mi dwie jedynki za kartkówkę i prawie posłał na dyrektorski dywanik Atagę i Karolinę.
                To było przed jednym sprawdzianem z WOS-u i wiadome było, że Karola będzie ściągać. Ataga była zbyt leniwa, by przygotować sobie jakieś „pomoce naukowe”, dlaczego podczas jednego z wywodów Tigera, podczas których chodził w kółko po klasie, a jego buty z długimi czubkami piszczały irytująco, pożyczyła identyfikator od Zawrockiej. Na jednej stronie karty wielkości połowy pocztówki była niebieskimi literami nadrukowana nazwa szkoły. Liceum Ogólnokształcące im. Mikołaja Kopernika w Nowym Tomyślu. Pod spodem imię i nazwisko ucznia oraz rocznik. Karolina Zawrocka. 2008. I jej zdjęcie, na którym wyszła jak typowa nauczycielka, z grzywką cisnącą się do oczu oraz parą okularów w prostokątnych oprawkach. Huncwocki uśmieszek większości wydawał się być uroczy, ale my, jej koleżanki z klasy, wiedziałyśmy, że to podpucha. Tak jak i druga strona identyfikatora, w całości zabazgrana ściągami.
                - Co tam macie?
                Tiger rzucił się na identyfikator leżący przed Atagą niczym jastrząb na polną mysz. Przeczytał imię i nazwisko, a później porównał niewielkie zdjątko z idena z buzią Atażki. Na upartego, była nawet podobna do Karoli, ale Tiger przyglądał się jej tak długo, że wychwycił chyba wszystkie różnice między dziewczynami, począwszy od włosów (Karolina miała długie, ciemnoczekoladowe, a Ataga krótkie i fioletowe, zaczesane na bok), a na dekolcie skończywszy (Zawrocka zawsze miała wielkie cycki, które podkreślała obcisłymi bluzkami z dużymi wycięciami, a Atażka chodziła do szkoły w czymś, co przypominało górę od piżamy i to pozbawioną dekoltu, bo idealnie rozmiaru szyi dziewczyny – ciekawe, jak długo się w to ubranie wciskała).
                - To nie pani jest na tym zdjęciu – zawyrokował wreszcie tubalnym głosem i uśmiechnął się, zwietrzywszy jakiś kiks. Jednocześnie zaczął się bawić identyfikatorem, wcale na niego nie patrząc. Trzymał go triumfalnie w zgiętej w łokciu ręce, ściskając kciukiem i palcem wskazującym metalową żabkę, która zwykle wgryzała się w nasze ubrania na piersiach. Co chwila przewracał kartę to na stronę tytułową, to na rewers, opatrzony ściągami. Cała klasa wtedy zamierała na kilka sekund, po czym wypuszczała z siebie westchnienie ulgi, gdy z wierzchu znowu pokazało się zdjęcie Zawrockiej. I tak w kółko.
                Dziewczyny próbowały się jakoś tłumaczyć. Atażka mówiła, że chciała sobie popatrzeć na zdjęcie, Karola, że jest dobra wychowana i zawsze mówi „tak”, więc oddała identyfikator koleżance z ławki przed nią. Michał był czerwony od tłumienia śmiechu. Moje zaciśnięte pięści pobielały na kostkach.
                I w końcu sprawa się rypła, bo identyfikator w pewnym momencie zatrzymał się na stronie ze ściągami i żaden gwałtowniejszy ruch Tigera nie chciał go zmusić do drgnięcia. Dlatego nauczyciel spojrzał. I zrozumiał. A potem wpadł do pokoju nauczycielskiego, machając kartą Zawrockiej. „Zobaczcie” – grzmiał, ucieszony jak małe dziecko z bożonarodzeniowego prezentu. „Do czego oni teraz wykorzystują identyfikatory”!
                Wtedy to było niemal jak świętokradztwo. Karty z naszymi nazwiskami i zdjęciami były przez nas raczej znienawidzone. Karola i jej „pomoce naukowe” nadały im nowego znaczenia. Przez krótki czas, zwłaszcza na sprawdziany, nosiliśmy je z dumą i nadzieją. Kiedy wieść o porażce się rozniosła, na jakieś dwa tygodnie nosiliśmy swoistą żałobę.
                Nagle zrobił się już styczeń, zupełnie niepostrzeżenie. I zaczęłam się jeszcze bardziej irytować, głównie przez matematykę. Nie tylko ja byłam na skraju załamania przez królową nauk ścisłych. Lekcje wyglądały w następujący sposób. Połowa klasy stłoczona była w rzędzie pod oknem, licząc zadania. Reszta gnieździła się w ławkach ustawionych pod ścianą, pisząc po raz dziewiąty poprawę sprawdzianu z funkcji. Na początku panował spokój. Im natomiast bliżej było maja, tym bardziej wszyscy robiliśmy się roztrajkotani. Wreszcie nasz matematyk uśmiechnął się do nas z konsternacją, nie mając już sił nas uciszać.
                - To wy jesteście chyba pewni, że zdacie tę maturę z matmy i dlatego tak sobie wszystko lekceważycie?
                - Tak – powiedziałam, a po egzaminie płakałam chyba dwie godziny, czując, że będę miała poprawkę.
                Koniec końców, najważniejszy był dla mnie język polski. Egzamin odbywał się po południu w klasie umieszczonej w południowym skrzydle. Sala była tak bardzo nagrzana, że wydawało mi się, iż liście rozstawionych na parapetach donic z paprociami parują. Zanim otrzymaliśmy testy, nauczyciele przypomnieli, że powinniśmy mieć długopisy z czarnym wkładem.
                - A jak ktoś nie ma? – spytał Durex.
                Był od nas starszy o dwa lata i nikt nie wiedział, po co poprawia rozszerzenie z polaka, skoro studiował medycynę, choć przez swój wygląd sprawiał wrażenie idealnego pracownika kamieniołomów. Miał ponad dwa metry i dziesięć centymetrów wzrostu, przez co musiał się mocno pochylać, przekraczając drzwi klas. Pewne trudności występowały też z siadaniem przy ławce. Nie potrafił wcisnąć kolan pod blat, więc musiał trzymać je z boku, narażając swoje masywne plecy na skoliozę. Maleńkie okularki o okrągłych szkłach, spoczywające na jego nosie, nadawały lekko ironicznego wydźwięku w zestawieniu ze skudłaconymi ciemnymi lokami chłopaka i niepoprawnie zawiązanym krawatem.
                - Durex, który raz zdajesz maturę? – jęknął Marczu, nasz biolog, tym razem w roli członka komisji pilnującej nas przed ściąganiem.
                - Trzeci – odpowiedział Durex głosem tak głębokim, że coś zadudniło mi na dnie żołądka.
                - I nie wiesz, co powinieneś przynieść z sobą na egzamin?
                - Wiem, ale nie mówiłem, że ja nie mam… Tylko co wtedy, gdy komuś brakuje.
                Z Marcza szło zrobić idiotę równie często, jak i on z nas robił kompletnych debili. Pamiętam, że raz wyszedł z kantorka z jakimś modelem i zapytał nas, czy wiemy, co to za narząd.
                - Model ucha? – spytała nieśmiało Dominika.  
                - To była, że tak powiem, wasza macica – odrzekł, kręcąc głową, a ja i Ataga zastanawiałyśmy się gorączkowo, czy ktoś w końcu mu powie, że ma rozpięty rozporek.
                - Proszę – warknął do mnie Marczu, niemal rzucając testem na ławkę.
                Pierwsze piętnaście minut zmarnowałam, wpatrując się w przejeżdżające za oknem samochody. Nie mogłam uwierzyć, że to już. Te trzy lata zleciały jak z bicza strzelił. Nie bałam się, tylko dziwiłam. Ostatecznie w końcu zajrzałam do testu i temperując ołówek, zastanawiałam się, który temat wybrać. Znajdowałam się w sytuacji patowej. Nie mogłam sięgnąć po temat związany niejako z Mickiewiczem, bo zawsze myliły mi się części „Dziadów”, a tak wielki błąd rzeczowy mógł znacząco wpłynąć na mój wynik. Z drugiej strony, z fragmentu wiersza Tuwima niewiele rozumiałam… Nigdy nie miałam do czynienia nawet z interpretacją tekstu Osieckiej. „Niech żyje bal” słyszałam w stu wersjach, w radiu, telewizji, programach rozrywkowych, śpiewanych przez koleżanki z klasy na różnych uroczystościach. Ale nie zajmowałam się nim nigdy na poważnie, tekst był zawsze obok, ale nigdy bezpośrednio się z nim nie spotkałam.
                Gorzej było jeszcze na ustnym. Wygłosiwszy swoją pracę, odpowiedziawszy bardzo dobrze na dwa pytania, czekałam nieco nerwowo na trzecie. Wszystko poszło za szybko.
                - A tak właściwie, to co wolisz: romantyczne przedstawienie wojny czy suche fakty? – spytał Johnny, młody polonista, który słynął ze swojego szpanerstwa, umiłowania do męskich torebek („To jest saszetka!” – próbował przemówić swoim uczniom do rozumu) oraz złamanego nosa.
                - I to jest trzecie pytanie?
                - Zgadza się.
                No to mnie zagiął.
                Tamtego dnia nauczyłam się, jak wiele można zyskać, podejmując decyzje. Niekoniecznie słuszne – ważne, że jakieś. Ale to nie pomogło mi w dalszym życiu. Tyle samo bowiem można stracić, gdy popełnia się błąd. Rozważałam to, spacerując po mieście bez większego celu. Sama włóczyłam się między blokami. W Nowym Tomyślu było pięć osiedli z kilkupiętrowymi budynkami. Niemal na każdym z nich miałam znajomych. Na spotkanie nauczycielki od angielskiego jednak nie liczyłam.
                - Dzień dobry – powiedziałam.
                Sasza sięgała mi ledwo do ramienia, więc była bardzo niziutka, ponieważ ja nigdy nie dobiłam do metra sześćdziesięciu. Musiała już być po czterdziestce, bo miała sporo zmarszczek. Zdawało mi się, że im więcej ich przybywało, tym czarniejszy stawał się jej humor.
                - Denerwujesz się angielskim? – spytała, zamiast odpowiedzenia na powitanie.
                - Chyba trochę.
                - Nie przejmuj się. Albo zdasz, albo nie – rzekła i odeszła w stronę bloku z numerem dziewięć, w ręku ściskając lnianą torbę, w której wnętrzu obijały się o siebie puszki z kocią karmą.
                Pamiętam, że najwięcej stresu najadła się Ilona. Zawsze zresztą była bardzo nerwowa. Czasem strach chwytał ją tak bardzo, że wywracał wnętrzności na drugą stronę i wtedy Ilona spędzała długie godziny w toalecie. Wracała stamtąd jeszcze chudsza niż zwykle i zielona na twarzy. Na trzy dni przed egzaminem ustnym z angielskiego udało jej się zdać prawo jazdy za dziewiątym podejściem. Jej nazwisko rozpoczynało się dopiero na literę „W”, dlatego miała zdawać maturę jako ostatnia, koło godziny czternastej. Ale komisja stwierdziła, że nie będzie sobie robić przerw na śniadanie. Podczas gdy maturzyści czytali kartkę z poleceniami, anglistki raczyły się kanapkami ze szkolnego sklepiku. Dlatego o dwunastej zadzwoniłam do Ilony, by spytać, gdzie jest.
                - W domu – odpowiedziała już z lekkim niepokojem w głosie.
                - To rusz się stamtąd, za pół godziny wchodzisz!
                Ilona rozłączyła się, a ja usiadłam między Mistrzem a Stopą. Wszystkie trzy zdawałyśmy sobie sprawę z powagi sytuacji. Ilona mieszkała dwadzieścia pięć kilometrów od szkoły a autobus do Nowego Tomyśla jeździł raz dziennie, o siódmej z rana. Jej liczne rodzeństwo pracowało, a matka nigdy nie zrobiła prawa jazdy. Ilona wpadła na korytarz na dwie sekundy przed wejściem do sali egzaminacyjnej. W rękach wciąż ściskała klucze od auta.
                - Zapomniałam zamknąć! – powiedziała i rzuciła pobrzękujący pęk do Mistrza.
                Gdy wyszła z klasy, usiadła na parapecie, po czym zaniosła się gorzkim płaczem.
                - Źle ci poszło? – dopytywała się Marta.
                - Przejechałam gęś na podwórku, miała iść na wystawę… - dowiedziałyśmy się po półgodzinie uspokajania Ilony.
                - Przynajmniej żyjesz, byłyśmy pełne wątpliwości, czy to ci się uda – powiedziałam, poklepując koleżankę po kościstym ramieniu. – A angielski to pikuś.
                Za każdym razem, gdy wątpię w siebie, czuję zbliżającą się depresję albo nadchodzący weltschmerz, próbuję sobie przypomnieć wszystko, co usłyszałam przed maturą i co sama na ten temat myślałam. Analizuję niektóre wydarzenia, szukam przyczyn i próbuję połączyć ze skutkiem. Nie znam wielu ogniw, ale ich szukam, choć czasem czuję, że – tak jak Marta – moje domysły mogą okazać się klęską. Na przykład, dlaczego Durex, będąc na trzecim roku medycyny, zrezygnował ze studiów i zajął się polonistyką? Przypominam sobie rozpięty rozporek spodni Marcza. Dlaczego nie zauważyłyśmy, że pustka w jego życiu nie wiąże się wcale z czarną dziurą rozpościerającą się pomiędzy żółtymi ząbkami błyskawicznego zamka, a pustą macicą jego żony, która nigdy nie miała zostać zapełniona? Czy cierpienie Marcza z powodu braku potomka było porównywalne z męczarnią Durexa, gdy musiał uczyć się nazwy każdej, choćby najmniejszej kostki w ciele człowieka? Jak wiele gęsi będzie musiało jeszcze zginąć, byśmy potrafili zrozumieć, że od podjętych przez nas decyzji zależy dużo, ale nie wszystko?
                - Znowu mnie rozczarowałaś. – Suchy głos mojej wychowawczyni naprawdę mnie przeraził.
                Po raz ostatni znajdowałam się w sali numer 8. Przed chwilą po raz ostatni Mistrz napisała na marginesie mojego notatnika, że do dzwonka zostało sześć minut, choć tym razem nie dzwonek wyznaczał koniec spotkania, a ilość pozostałych jeszcze na biurku polonistki teczek z wynikami. Wtedy po raz ostatni widziałam Atagę jako panią swojego życia, nie wiedzącą, że już za rok przyjmie oświadczyny Mikiego, bo niedługo urodzi mu dziecko. A Michał wtedy jeszcze nie znał Darii i żadne z nas nie przypuszczało, że po części dzięki teczce z moimi wynikami, którą właśnie ściskała wychowawczyni, pozna miłość swojego życia.
                - Nie chciałam! – zawyłam, przeciskając się do biurka nauczycielki.
                Po policzkach ściekały mi łzy.
                - Ale uspokój się! Podpuszczałam cię! Zdałaś bardzo dobrze, masz, jestem dumna. – Kobieta wepchnęła mi dokument w ręce tak gwałtownie, jakby jego obwoluta ją parzyła. – Siadaj i nie odstawiaj histerii!
                Przez prawie dwanaście lat edukacji nikt nie nauczył nas, jak radzić sobie ze szczęściem i w jaki sposób przyjmować dobre wiadomości. Na niepowodzenia natomiast byliśmy pozornie świetnie przygotowani. „I pamiętajcie, niezdanie matury nie oznacza końca świata! Są jeszcze poprawki!” – mówiła szkolna psycholog. Ale Linka już nigdy nie miała otrząsnąć się z porażki, którą odniosła w starciu z okrutną matematyką. Nikt nie powiedział nam, jak mamy ją pocieszyć, więc albo uciekaliśmy się do powtarzania słów psycholożki, albo uciekaliśmy od Linki.
                Dla niektórych matura była końcem, dla innych początkiem. Dla pozostałej garści murem, przez który będą musieli się przebijać przez następne lata, choć nie wiadomo, czy w końcu go pokonają.
                Nie wiem, w której grupie byłam, ale na pewno nie w ostatniej. Raczej w tej, która wydaje kieszonkowe od rodziców na drinki zakupione w Biedronce i razem z przyjaciółmi idzie świętować wakacje.
                Usiedliśmy pod wielkim, przekwitającym kasztanem, którego liście zdążył już zaatakować jakiś pasożyt. Z zielonych stawały się brązowe i poskręcane. Piliśmy i śmialiśmy się głośno. Wobec cierpienia Linki pozostawaliśmy niemi. Mieliśmy chyba jej trochę za złe, że jej porażka kładła się na naszym szczęściu cieniem, ale ona zawsze była na tle naszej klasy właśnie takim cieniem, nigdy nie pełnoprawnym członkiem. Zbyt rzadko się odzywała, a gdy już to robiła, woleliśmy, by siedziała cicho.
                - Ojej, to wy!
                Piliśmy w starym miejscu, w którym pachniało trochę ściekami, trochę mleczami, a przede wszystkim Amareną, bo butelki z niedopitym winiaczem w wielkich ilościach wyrzucano pod drucianą siatkę, odgradzającą teren fabryki narzędzi chirurgicznych. Oprócz kasztana był jeszcze betonowy mostek, na którym siedzieliśmy. Niedaleko było nasze liceum, odgrodzone od naszego maleńkiego królestwa średnich rozmiarów parkiem. Za nami był cmentarz, choć bujne krzaki zasłaniały pejzaż plastikowych kwiatów i zniczy, złożonych na szarych nagrobkach. Pogrążeni w rozmowach i chichach, nie zauważyliśmy zbliżającej się do nas postaci, która właśnie wyprowadzała na spacer swojego labradora. To była Ptaszyca, nasza nauczycielka historii z pierwszej klasy liceum. Później zrezygnowała z nauczania, ponieważ zapadła na ciężką chorobę. Jedni mówili, że była to borelioza, drudzy, iż miała poważny udar mózgu. Ale Ptaszyca, która wraz z psem nagle wyrosła przed nami jak z podziemi, wyglądała bardzo dobrze.
                - Dzień dobry – powiedzieliśmy wszyscy jednocześnie: Jagódka, Ataga, Karolina, Ataga, Michu i ja, Mila.
                To oczywiste, że nie pamiętała naszych imion. Nie pamiętała nawet o zjedzeniu śniadania, więc kanapki zawsze zjadała na naszych lekcjach. Z rana przepraszała, że jest niewyspana, więc nie chce jej się mówić o Homerze („A wiecie, że był niewidomym ślepcem?”), a popołudniu mówiła, iż jest zbyt zmęczona, więc rozmowy o Aleksandrze Macedońskim („Kobiety i mężczyzny lubił tak samo”) musimy przełożyć na kiedy indziej. Nie bardzo za nią przepadaliśmy, ale fakt, że stała przed nami, tak samo pulchna jak dwa lata temu, ze świeżo farbowanymi włosami i całkiem żywa, dodało nam jeszcze więcej otuchy. My zdaliśmy maturę, Ptaszyca ma się dobrze, więc Linka na pewno też sobie poradzi.
                - Nie chowajcie tego. – Machnęła prawą ręką, bo w lewej trzymała smycz. Karolina wysunęła zza pleców dłoń, przed chwilą dyskretnie próbując ukryć za sobą butelkę z tanim drinkiem, a Michał zrezygnował z wyrzucenia papierosa do płynącej za naszymi plecami śmierdzącej rzeczki. – Pijcie i bawcie się, w końcu już macie wakacje. Zapracowaliście na nie.
                Prawdziwa praca dopiero na nas czekała, ale wtedy jej słowa były jeszcze jaśniejsze niż końcowo majowe słońce, a do mnie doszło, że nie mam czego żałować, jeśli chodziło o niezdawanie historii. Może przez to nie ustrzegę się nadwagi, ale chociaż ominie mnie atak kleszczy albo udar mózgu.
                Pożegnaliśmy się z Ptaszycą. Nigdy nie pożegnaliśmy się natomiast ze sobą. Nikt nigdy nie nauczył nas, jak się żegnać z przyjaciółmi. I chyba w końcu udało mi się odkryć, dlaczego. Jeśli ktoś naprawdę jest twoim przyjacielem, to tak naprawdę nigdy nie będziesz musiał się z nim żegnać, bo ten ktoś zawsze przy tobie będzie. A przynajmniej o kimś takim nigdy nie zapomnisz, tak jak o Marczowym rozporku, identyfikatorach, dużym Durexie i gęsiej padlinie, które stały się symbolami tamtych dobrych dni.

4 komentarze:

  1. Nie gadaj mi tutaj o przyjaźni, wycięłaś mnie nawet ze sceny nad kanałem, a przecież tam byłam! :P No, poza tym ten fragment to bardziej pamiętnik niż opowiadanie, więc z jednej strony trochę siada mu akcja (motyw identyfikatora jako wspomnienie jest spoko, jak tekst nudzi), a z drugiej miło poczytać Twoje refleksje na ten temat. Overall, nieźle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo mi nie pasowałaś do koncepcji, sorki. :D
      No, nie miało powalać, fakt, zależało mi tylko na spisaniu tych ciut zabawniejszych wspomnień klasowych i tyle. ;)

      Usuń
  2. 1. "(...) a jeśli chodziło o rozmowę na tematy szkolne, nie miała z sobą równych." siebie równych?
    2. "Egzamin odbywał się popołudniu w klasie umieszczonej w południowym skrzydle." Akurat tutaj po południu. Albo popołudniem.
    3. "Zdawało mi się, że im więcej ich przybywało, czarniejszy stawał się jej humor." Tym czarniejszy.
    Ej, jest fantastyczne. Opis prawdziwych wydarzeń czy nie, jest po prostu mega. Końcówka, że się nie nauczyliśmy żegnać, aż pomyślałam sobie o tych starych dziejach sprzed trzech lat. Hmm... chyba nikt się tak naprawdę nie spodziewał, że to już koniec i licealne przyjaźnie tylko nimi pozostały. Niemniej jednak podoba mi się okrutnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wow! Prawie wszystko prawda, może z wyjątkiem pięciu, sześciu drobiazgów.
      Wiem, o co Ci chodzi, dokładnie: nie miałam zielonego pojęcia, że z osobami, z którymi rozmawiałam codziennie, nagle stracę kontakt. Totalnie. Bardzo mi z tego powodu przykro i nawet, jakbym chciała naprawić te zaniedbania, to się nie da. Okazuje się, że z niektórymi osobami naprawdę nie mam już za wiele wspólnego.
      Czas chyba niszczy jeszcze bardziej niż odległość.

      Usuń