Od kiedy tylko poszliśmy do szkoły, zrozumieliśmy, że
wszystko, co robimy na lekcjach, podporządkowane zostało zdaniu matury. Nauka
czytania, wykuwanie tabliczki mnożenia i rozpoznawanie gatunków drzew po
zobaczeniu na kartach podręcznika ich liści – to wszystko miało prowadzić
ostatecznie do egzaminu dojrzałości, a test na koniec podstawówki miał być jego
pierwszą namiastką. W gimnazjum często za szybko nam dyktowano i prosiliśmy
nauczycieli, by zwolnili tempo. Zawsze otrzymywaliśmy tą samą odpowiedź: to dla
naszego dobra, żebyśmy przyzwyczaili się do tego, co czeka nas w szkole
średniej. Z kolei w liceum profesorowie (z których większość ledwo zdobyła
tytuł magistra) mawiali, że gimnazjum nie powinno istnieć, a na studiach – o
ile się na nie dostaniemy – nie będzie czegoś takiego jak dyktowanie. Już od
pierwszego września 2008 roku (a był to poniedziałek), zrozumieliśmy, że do
matury zostały niespełna trzy lata. Niektórych z nas to rozbudziło. Reszta
miała pozostać w błogim letargu do końca życia, lub pewnego dnia po prostu się
obudzić i stwierdzić, że albo teraz coś zrobi, albo już nigdy.
Sama nie jestem w stanie powiedzieć, z której grupie
się znalazłam, ale na pewno nie w pierwszej. Mam nadzieję też, że nie w
drugiej, choć najbardziej prawdopodobna wydaje się wersja trzecia z podpunktem
be, bo znam siebie na wylot. Akceptuję się, irytuje mnie moje własne „ja”, ale
nie jestem do końca pewna, czy walka z samą sobą przyniosłaby jakikolwiek
pożytek.
Na początku trzeciej klasy otrzymaliśmy deklaracje
maturalne. Mieliśmy zaznaczyć, które przedmioty i na jakim poziomie chcemy
zdawać. Ponieważ zawsze bałam się odpowiedzialności, próbowałam od kogoś
odpisać odpowiedzi, ale to nie była zwykła kartkówka, z której spowiadałabym
się przed jednym z nauczycieli. Kiedyś, w bliższej lub dalszej przyszłości,
musiałabym stoczyć poważną dyskusję z futurystyczną sobą i przypomnieć jej,
dlaczego mimo trzydziestki na karku wciąż nie ma ani prawa jazdy, ani męża, ani
stałej pracy i musi zaciągać kredyty, żeby starczyło jej na opłacenie czynszu
oraz antydepresanty. Żeby ją dobić i przysporzyć dodatkowej nadwagi,
postanowiłam nie zdawać historii.
- Tego materiału jest za dużo – powiedziałam Marcie.
Raczej za nią nie przepadałam, ale jednocześnie
potrafiłam docenić jej upór, prostotę i uprzejmość. Nigdy nie wyrządziła mi
żadnej, nawet najmniejszej krzywdy, a jeśli chodziło o rozmowę na tematy
szkolne, nie miała siebie równych. Marta uwielbiała się uczyć wszystkiego. Nie
potrafiłam tego zrozumieć, bo nie odczuwałam żadnej satysfakcji przy poprawnym
wyliczeniu zadania z fizyki. Moja koleżanka – wręcz przeciwnie. Każdy mały
sukces, nieważne z jakiej dziedziny, dodawał jej skrzydeł. Wydawało nam się, że
otrzymanie wyników matury trzeba będzie zorganizować na świeżym powietrzu, by
rozpiętością opierzonych kończyn nie zburzyła ścian klasy i z pełnym spokojem
mogła odlecieć na swoje wymarzone dzienne prawo.
- No jest dużo – zgodziła się, jak zwykle zaczynając
każde zdanie w rozmowach nieformalnych od rzeczowego „no”. – No ale myślę, że
dałabyś sobie radę, gdybyś przysiadła nad podręcznikiem.
- Pięcioma – poprawiłam koleżankę. – Pięcioma
podręcznikami.
- No dobra. No nie chce ci się, okej. No tylko
dlaczego miałabyś od tego niezdawania przytyć, bo przepraszam, ale nie
rozumiem?
- Wydaje mi się, że od nauki się chudnie, wiesz? –
zwierzyłam się dziewczynie ze swojego poglądu. – A historia to wciąż zakuwanie,
siedzenie w bibliotece. Tam nie można jeść. A jak się przyjdzie do domu, to nie
ma się nawet ochoty niczego ugotować…
Wciąż nie potrafiła tego pojąć. Być może, gdyby
przeczytała jakieś streszczenie mojego ciągu myślowego, w końcu by do niej
dotarło. W końcu nie miała problemu z rozumieniem innych zagadnień przyczynowo
- skutkowych. Na przykład: dużo jesz – tyjesz. Albo uczysz się fizyki – masz
piątki. Ale nie zdajesz matury z historii – jesteś gruba w wieku trzydziestu
lat? Póki ktoś nie podał jej na tacy środka, nie potrafiła go sobie dorobić.
Dziwne, że na matmie równania z dwoma niewiadomymi tak dobrze jej wychodziły.
- Zdaję geografię – powiedział Michał, gdy do nas
podszedł. – Chcę mieć hotel.
- A ja nie chcę zdawać historii! – wkurzałam się, nie
wiadomo dlaczego, nie wiadomo na kogo. – Ale nie chcę też być gruba!
Dlatego wybrałam wiedzę o społeczeństwie, choć nigdy
nie lubiłam polityki. Vademecum, z którego się uczyliśmy, było jednak bardzo
rzeczowe i świetnie napisane. Z tabelek, wykresów i diagramów łatwiej było się
obkuć niż z jednolitego tekstu, w którym brakowałoby pogrubień. Nasz
nauczyciel, którego nazywaliśmy najczęściej Tigerem, choć był wielki jak
niedźwiedź i łysy jak kolano, wciąż straszył nas prasówką. „Oglądajcie
wiadomości”, mówił co fakultet. Początkowo mi się udawało, ale wkrótce skupiona
byłam na powtarzaniu materiału i naprawdę nie chciało mi się słuchać o
kolejnych konfliktach na Wschodzie. Gdy zaś zrobił zapowiadaną kartkówkę z
wiadomości, udało mi się tylko napisać dwie rzeczy. Po pierwsze: było tsunami.
Po drugie: prezes Kaczyński zrobił zakupy. Bardzo lubiłam Tigera, choć ani mi,
ani Atadze nie kupił obiecywanych kredek (zawsze się pytał, czy je chcemy, żeby
pokolorować bazgroły, jakimi ozdabiałyśmy marginesy w zeszycie podczas jego
wywodów, a my peszyłyśmy go, odpowiadając: tak, bardzo!). Nie straciłam do
niego sympatii nawet gdy wstawił mi dwie jedynki za kartkówkę i prawie posłał
na dyrektorski dywanik Atagę i Karolinę.
To było przed jednym sprawdzianem z WOS-u i wiadome
było, że Karola będzie ściągać. Ataga była zbyt leniwa, by przygotować sobie jakieś
„pomoce naukowe”, dlaczego podczas jednego z wywodów Tigera, podczas których
chodził w kółko po klasie, a jego buty z długimi czubkami piszczały irytująco,
pożyczyła identyfikator od Zawrockiej. Na jednej stronie karty wielkości połowy
pocztówki była niebieskimi literami nadrukowana nazwa szkoły. Liceum
Ogólnokształcące im. Mikołaja Kopernika w Nowym Tomyślu. Pod spodem imię i
nazwisko ucznia oraz rocznik. Karolina Zawrocka. 2008. I jej zdjęcie, na którym
wyszła jak typowa nauczycielka, z grzywką cisnącą się do oczu oraz parą
okularów w prostokątnych oprawkach. Huncwocki uśmieszek większości wydawał się
być uroczy, ale my, jej koleżanki z klasy, wiedziałyśmy, że to podpucha. Tak
jak i druga strona identyfikatora, w całości zabazgrana ściągami.
- Co tam macie?
Tiger rzucił się na identyfikator leżący przed Atagą
niczym jastrząb na polną mysz. Przeczytał imię i nazwisko, a później porównał
niewielkie zdjątko z idena z buzią Atażki. Na upartego, była nawet podobna do
Karoli, ale Tiger przyglądał się jej tak długo, że wychwycił chyba wszystkie
różnice między dziewczynami, począwszy od włosów (Karolina miała długie,
ciemnoczekoladowe, a Ataga krótkie i fioletowe, zaczesane na bok), a na
dekolcie skończywszy (Zawrocka zawsze miała wielkie cycki, które podkreślała
obcisłymi bluzkami z dużymi wycięciami, a Atażka chodziła do szkoły w czymś, co
przypominało górę od piżamy i to pozbawioną dekoltu, bo idealnie rozmiaru szyi
dziewczyny – ciekawe, jak długo się w to ubranie wciskała).
- To nie pani jest na tym zdjęciu – zawyrokował
wreszcie tubalnym głosem i uśmiechnął się, zwietrzywszy jakiś kiks.
Jednocześnie zaczął się bawić identyfikatorem, wcale na niego nie patrząc.
Trzymał go triumfalnie w zgiętej w łokciu ręce, ściskając kciukiem i palcem
wskazującym metalową żabkę, która zwykle wgryzała się w nasze ubrania na
piersiach. Co chwila przewracał kartę to na stronę tytułową, to na rewers,
opatrzony ściągami. Cała klasa wtedy zamierała na kilka sekund, po czym
wypuszczała z siebie westchnienie ulgi, gdy z wierzchu znowu pokazało się
zdjęcie Zawrockiej. I tak w kółko.
Dziewczyny próbowały się jakoś tłumaczyć. Atażka
mówiła, że chciała sobie popatrzeć na zdjęcie, Karola, że jest dobra wychowana
i zawsze mówi „tak”, więc oddała identyfikator koleżance z ławki przed nią.
Michał był czerwony od tłumienia śmiechu. Moje zaciśnięte pięści pobielały na
kostkach.
I w końcu sprawa się rypła, bo identyfikator w pewnym
momencie zatrzymał się na stronie ze ściągami i żaden gwałtowniejszy ruch
Tigera nie chciał go zmusić do drgnięcia. Dlatego nauczyciel spojrzał. I
zrozumiał. A potem wpadł do pokoju nauczycielskiego, machając kartą Zawrockiej.
„Zobaczcie” – grzmiał, ucieszony jak małe dziecko z bożonarodzeniowego
prezentu. „Do czego oni teraz wykorzystują identyfikatory”!
Wtedy to było niemal jak świętokradztwo. Karty z
naszymi nazwiskami i zdjęciami były przez nas raczej znienawidzone. Karola i
jej „pomoce naukowe” nadały im nowego znaczenia. Przez krótki czas, zwłaszcza
na sprawdziany, nosiliśmy je z dumą i nadzieją. Kiedy wieść o porażce się
rozniosła, na jakieś dwa tygodnie nosiliśmy swoistą żałobę.
Nagle zrobił się już styczeń, zupełnie
niepostrzeżenie. I zaczęłam się jeszcze bardziej irytować, głównie przez
matematykę. Nie tylko ja byłam na skraju załamania przez królową nauk ścisłych.
Lekcje wyglądały w następujący sposób. Połowa klasy stłoczona była w rzędzie
pod oknem, licząc zadania. Reszta gnieździła się w ławkach ustawionych pod
ścianą, pisząc po raz dziewiąty poprawę sprawdzianu z funkcji. Na początku
panował spokój. Im natomiast bliżej było maja, tym bardziej wszyscy robiliśmy
się roztrajkotani. Wreszcie nasz matematyk uśmiechnął się do nas z
konsternacją, nie mając już sił nas uciszać.
- To wy jesteście chyba pewni, że zdacie tę maturę z
matmy i dlatego tak sobie wszystko lekceważycie?
- Tak – powiedziałam, a po egzaminie płakałam chyba
dwie godziny, czując, że będę miała poprawkę.
Koniec końców, najważniejszy był dla mnie język
polski. Egzamin odbywał się po południu w klasie umieszczonej w południowym
skrzydle. Sala była tak bardzo nagrzana, że wydawało mi się, iż liście
rozstawionych na parapetach donic z paprociami parują. Zanim otrzymaliśmy
testy, nauczyciele przypomnieli, że powinniśmy mieć długopisy z czarnym
wkładem.
- A jak ktoś nie ma? – spytał Durex.
Był od nas starszy o dwa lata i nikt nie wiedział, po
co poprawia rozszerzenie z polaka, skoro studiował medycynę, choć przez swój
wygląd sprawiał wrażenie idealnego pracownika kamieniołomów. Miał ponad dwa
metry i dziesięć centymetrów wzrostu, przez co musiał się mocno pochylać,
przekraczając drzwi klas. Pewne trudności występowały też z siadaniem przy
ławce. Nie potrafił wcisnąć kolan pod blat, więc musiał trzymać je z boku,
narażając swoje masywne plecy na skoliozę. Maleńkie okularki o okrągłych szkłach,
spoczywające na jego nosie, nadawały lekko ironicznego wydźwięku w zestawieniu
ze skudłaconymi ciemnymi lokami chłopaka i niepoprawnie zawiązanym krawatem.
- Durex, który raz zdajesz maturę? – jęknął Marczu,
nasz biolog, tym razem w roli członka komisji pilnującej nas przed ściąganiem.
- Trzeci – odpowiedział Durex głosem tak głębokim, że
coś zadudniło mi na dnie żołądka.
- I nie wiesz, co powinieneś przynieść z sobą na
egzamin?
- Wiem, ale nie mówiłem, że ja nie mam… Tylko co
wtedy, gdy komuś brakuje.
Z Marcza szło zrobić idiotę równie często, jak i on z
nas robił kompletnych debili. Pamiętam, że raz wyszedł z kantorka z jakimś
modelem i zapytał nas, czy wiemy, co to za narząd.
- Model ucha? – spytała nieśmiało Dominika.
- To była, że tak powiem, wasza macica – odrzekł,
kręcąc głową, a ja i Ataga zastanawiałyśmy się gorączkowo, czy ktoś w końcu mu
powie, że ma rozpięty rozporek.
- Proszę – warknął do mnie Marczu, niemal rzucając
testem na ławkę.
Pierwsze piętnaście minut zmarnowałam, wpatrując się
w przejeżdżające za oknem samochody. Nie mogłam uwierzyć, że to już. Te trzy
lata zleciały jak z bicza strzelił. Nie bałam się, tylko dziwiłam. Ostatecznie
w końcu zajrzałam do testu i temperując ołówek, zastanawiałam się, który temat
wybrać. Znajdowałam się w sytuacji patowej. Nie mogłam sięgnąć po temat
związany niejako z Mickiewiczem, bo zawsze myliły mi się części „Dziadów”, a
tak wielki błąd rzeczowy mógł znacząco wpłynąć na mój wynik. Z drugiej strony,
z fragmentu wiersza Tuwima niewiele rozumiałam… Nigdy nie miałam do czynienia
nawet z interpretacją tekstu Osieckiej. „Niech żyje bal” słyszałam w stu
wersjach, w radiu, telewizji, programach rozrywkowych, śpiewanych przez koleżanki
z klasy na różnych uroczystościach. Ale nie zajmowałam się nim nigdy na
poważnie, tekst był zawsze obok, ale nigdy bezpośrednio się z nim nie
spotkałam.
Gorzej było jeszcze na ustnym. Wygłosiwszy swoją
pracę, odpowiedziawszy bardzo dobrze na dwa pytania, czekałam nieco nerwowo na
trzecie. Wszystko poszło za szybko.
- A tak właściwie, to co wolisz: romantyczne
przedstawienie wojny czy suche fakty? – spytał Johnny, młody polonista, który
słynął ze swojego szpanerstwa, umiłowania do męskich torebek („To jest
saszetka!” – próbował przemówić swoim uczniom do rozumu) oraz złamanego nosa.
- I to jest trzecie pytanie?
- Zgadza się.
No to mnie zagiął.
Tamtego dnia nauczyłam się, jak wiele można zyskać,
podejmując decyzje. Niekoniecznie słuszne – ważne, że jakieś. Ale to nie
pomogło mi w dalszym życiu. Tyle samo bowiem można stracić, gdy popełnia się
błąd. Rozważałam to, spacerując po mieście bez większego celu. Sama włóczyłam
się między blokami. W Nowym Tomyślu było pięć osiedli z kilkupiętrowymi budynkami.
Niemal na każdym z nich miałam znajomych. Na spotkanie nauczycielki od
angielskiego jednak nie liczyłam.
- Dzień dobry – powiedziałam.
Sasza sięgała mi ledwo do ramienia, więc była bardzo
niziutka, ponieważ ja nigdy nie dobiłam do metra sześćdziesięciu. Musiała już
być po czterdziestce, bo miała sporo zmarszczek. Zdawało mi się, że im więcej
ich przybywało, tym czarniejszy stawał się jej humor.
- Denerwujesz się angielskim? – spytała, zamiast
odpowiedzenia na powitanie.
- Chyba trochę.
- Nie przejmuj się. Albo zdasz, albo nie – rzekła i
odeszła w stronę bloku z numerem dziewięć, w ręku ściskając lnianą torbę, w
której wnętrzu obijały się o siebie puszki z kocią karmą.
Pamiętam, że najwięcej stresu najadła się Ilona.
Zawsze zresztą była bardzo nerwowa. Czasem strach chwytał ją tak bardzo, że
wywracał wnętrzności na drugą stronę i wtedy Ilona spędzała długie godziny w
toalecie. Wracała stamtąd jeszcze chudsza niż zwykle i zielona na twarzy. Na
trzy dni przed egzaminem ustnym z angielskiego udało jej się zdać prawo jazdy
za dziewiątym podejściem. Jej nazwisko rozpoczynało się dopiero na literę „W”,
dlatego miała zdawać maturę jako ostatnia, koło godziny czternastej. Ale
komisja stwierdziła, że nie będzie sobie robić przerw na śniadanie. Podczas gdy
maturzyści czytali kartkę z poleceniami, anglistki raczyły się kanapkami ze
szkolnego sklepiku. Dlatego o dwunastej zadzwoniłam do Ilony, by spytać, gdzie
jest.
- W domu – odpowiedziała już z lekkim niepokojem w
głosie.
- To rusz się stamtąd, za pół godziny wchodzisz!
Ilona rozłączyła się, a ja usiadłam między Mistrzem a
Stopą. Wszystkie trzy zdawałyśmy sobie sprawę z powagi sytuacji. Ilona
mieszkała dwadzieścia pięć kilometrów od szkoły a autobus do Nowego Tomyśla
jeździł raz dziennie, o siódmej z rana. Jej liczne rodzeństwo pracowało, a
matka nigdy nie zrobiła prawa jazdy. Ilona wpadła na korytarz na dwie sekundy
przed wejściem do sali egzaminacyjnej. W rękach wciąż ściskała klucze od auta.
- Zapomniałam zamknąć! – powiedziała i rzuciła pobrzękujący
pęk do Mistrza.
Gdy wyszła z klasy, usiadła na parapecie, po czym
zaniosła się gorzkim płaczem.
- Źle ci poszło? – dopytywała się Marta.
- Przejechałam gęś na podwórku, miała iść na wystawę…
- dowiedziałyśmy się po półgodzinie uspokajania Ilony.
- Przynajmniej żyjesz, byłyśmy pełne wątpliwości, czy
to ci się uda – powiedziałam, poklepując koleżankę po kościstym ramieniu. – A
angielski to pikuś.
Za każdym razem, gdy wątpię w siebie, czuję
zbliżającą się depresję albo nadchodzący weltschmerz, próbuję sobie przypomnieć
wszystko, co usłyszałam przed maturą i co sama na ten temat myślałam. Analizuję
niektóre wydarzenia, szukam przyczyn i próbuję połączyć ze skutkiem. Nie znam
wielu ogniw, ale ich szukam, choć czasem czuję, że – tak jak Marta – moje domysły
mogą okazać się klęską. Na przykład, dlaczego Durex, będąc na trzecim roku
medycyny, zrezygnował ze studiów i zajął się polonistyką? Przypominam sobie
rozpięty rozporek spodni Marcza. Dlaczego nie zauważyłyśmy, że pustka w jego
życiu nie wiąże się wcale z czarną dziurą rozpościerającą się pomiędzy żółtymi
ząbkami błyskawicznego zamka, a pustą macicą jego żony, która nigdy nie miała
zostać zapełniona? Czy cierpienie Marcza z powodu braku potomka było
porównywalne z męczarnią Durexa, gdy musiał uczyć się nazwy każdej, choćby
najmniejszej kostki w ciele człowieka? Jak wiele gęsi będzie musiało jeszcze
zginąć, byśmy potrafili zrozumieć, że od podjętych przez nas decyzji zależy
dużo, ale nie wszystko?
- Znowu mnie rozczarowałaś. – Suchy głos mojej wychowawczyni
naprawdę mnie przeraził.
Po raz ostatni znajdowałam się w sali numer 8. Przed
chwilą po raz ostatni Mistrz napisała na marginesie mojego notatnika, że do
dzwonka zostało sześć minut, choć tym razem nie dzwonek wyznaczał koniec
spotkania, a ilość pozostałych jeszcze na biurku polonistki teczek z wynikami.
Wtedy po raz ostatni widziałam Atagę jako panią swojego życia, nie wiedzącą, że
już za rok przyjmie oświadczyny Mikiego, bo niedługo urodzi mu dziecko. A
Michał wtedy jeszcze nie znał Darii i żadne z nas nie przypuszczało, że po
części dzięki teczce z moimi wynikami, którą właśnie ściskała wychowawczyni,
pozna miłość swojego życia.
- Nie chciałam! – zawyłam, przeciskając się do biurka
nauczycielki.
Po policzkach ściekały mi łzy.
- Ale uspokój się! Podpuszczałam cię! Zdałaś bardzo
dobrze, masz, jestem dumna. – Kobieta wepchnęła mi dokument w ręce tak
gwałtownie, jakby jego obwoluta ją parzyła. – Siadaj i nie odstawiaj histerii!
Przez prawie dwanaście lat edukacji nikt nie nauczył
nas, jak radzić sobie ze szczęściem i w jaki sposób przyjmować dobre
wiadomości. Na niepowodzenia natomiast byliśmy pozornie świetnie przygotowani.
„I pamiętajcie, niezdanie matury nie oznacza końca świata! Są jeszcze
poprawki!” – mówiła szkolna psycholog. Ale Linka już nigdy nie miała otrząsnąć
się z porażki, którą odniosła w starciu z okrutną matematyką. Nikt nie
powiedział nam, jak mamy ją pocieszyć, więc albo uciekaliśmy się do powtarzania
słów psycholożki, albo uciekaliśmy od Linki.
Dla niektórych matura była końcem, dla innych
początkiem. Dla pozostałej garści murem, przez który będą musieli się przebijać
przez następne lata, choć nie wiadomo, czy w końcu go pokonają.
Nie wiem, w której grupie byłam, ale na pewno nie w
ostatniej. Raczej w tej, która wydaje kieszonkowe od rodziców na drinki
zakupione w Biedronce i razem z przyjaciółmi idzie świętować wakacje.
Usiedliśmy pod wielkim, przekwitającym kasztanem,
którego liście zdążył już zaatakować jakiś pasożyt. Z zielonych stawały się
brązowe i poskręcane. Piliśmy i śmialiśmy się głośno. Wobec cierpienia Linki
pozostawaliśmy niemi. Mieliśmy chyba jej trochę za złe, że jej porażka kładła
się na naszym szczęściu cieniem, ale ona zawsze była na tle naszej klasy
właśnie takim cieniem, nigdy nie pełnoprawnym członkiem. Zbyt rzadko się
odzywała, a gdy już to robiła, woleliśmy, by siedziała cicho.
- Ojej, to wy!
Piliśmy w starym miejscu, w którym pachniało trochę
ściekami, trochę mleczami, a przede wszystkim Amareną, bo butelki z niedopitym
winiaczem w wielkich ilościach wyrzucano pod drucianą siatkę, odgradzającą
teren fabryki narzędzi chirurgicznych. Oprócz kasztana był jeszcze betonowy
mostek, na którym siedzieliśmy. Niedaleko było nasze liceum, odgrodzone od
naszego maleńkiego królestwa średnich rozmiarów parkiem. Za nami był cmentarz,
choć bujne krzaki zasłaniały pejzaż plastikowych kwiatów i zniczy, złożonych na
szarych nagrobkach. Pogrążeni w rozmowach i chichach, nie zauważyliśmy
zbliżającej się do nas postaci, która właśnie wyprowadzała na spacer swojego labradora.
To była Ptaszyca, nasza nauczycielka historii z pierwszej klasy liceum. Później
zrezygnowała z nauczania, ponieważ zapadła na ciężką chorobę. Jedni mówili, że
była to borelioza, drudzy, iż miała poważny udar mózgu. Ale Ptaszyca, która
wraz z psem nagle wyrosła przed nami jak z podziemi, wyglądała bardzo dobrze.
- Dzień dobry – powiedzieliśmy wszyscy jednocześnie:
Jagódka, Ataga, Karolina, Ataga, Michu i ja, Mila.
To oczywiste, że nie pamiętała naszych imion. Nie
pamiętała nawet o zjedzeniu śniadania, więc kanapki zawsze zjadała na naszych
lekcjach. Z rana przepraszała, że jest niewyspana, więc nie chce jej się mówić
o Homerze („A wiecie, że był niewidomym ślepcem?”), a popołudniu mówiła, iż
jest zbyt zmęczona, więc rozmowy o Aleksandrze Macedońskim („Kobiety i
mężczyzny lubił tak samo”) musimy przełożyć na kiedy indziej. Nie bardzo za nią
przepadaliśmy, ale fakt, że stała przed nami, tak samo pulchna jak dwa lata
temu, ze świeżo farbowanymi włosami i całkiem żywa, dodało nam jeszcze więcej
otuchy. My zdaliśmy maturę, Ptaszyca ma się dobrze, więc Linka na pewno też
sobie poradzi.
- Nie chowajcie tego. – Machnęła prawą ręką, bo w
lewej trzymała smycz. Karolina wysunęła zza pleców dłoń, przed chwilą
dyskretnie próbując ukryć za sobą butelkę z tanim drinkiem, a Michał
zrezygnował z wyrzucenia papierosa do płynącej za naszymi plecami śmierdzącej
rzeczki. – Pijcie i bawcie się, w końcu już macie wakacje. Zapracowaliście na
nie.
Prawdziwa praca dopiero na nas czekała, ale wtedy jej
słowa były jeszcze jaśniejsze niż końcowo majowe słońce, a do mnie doszło, że
nie mam czego żałować, jeśli chodziło o niezdawanie historii. Może przez to nie
ustrzegę się nadwagi, ale chociaż ominie mnie atak kleszczy albo udar mózgu.
Pożegnaliśmy się z Ptaszycą. Nigdy nie pożegnaliśmy
się natomiast ze sobą. Nikt nigdy nie nauczył nas, jak się żegnać z
przyjaciółmi. I chyba w końcu udało mi się odkryć, dlaczego. Jeśli ktoś
naprawdę jest twoim przyjacielem, to tak naprawdę nigdy nie będziesz musiał się
z nim żegnać, bo ten ktoś zawsze przy tobie będzie. A przynajmniej o kimś takim
nigdy nie zapomnisz, tak jak o Marczowym rozporku, identyfikatorach, dużym
Durexie i gęsiej padlinie, które stały się symbolami tamtych dobrych dni.
Nie gadaj mi tutaj o przyjaźni, wycięłaś mnie nawet ze sceny nad kanałem, a przecież tam byłam! :P No, poza tym ten fragment to bardziej pamiętnik niż opowiadanie, więc z jednej strony trochę siada mu akcja (motyw identyfikatora jako wspomnienie jest spoko, jak tekst nudzi), a z drugiej miło poczytać Twoje refleksje na ten temat. Overall, nieźle.
OdpowiedzUsuńBo mi nie pasowałaś do koncepcji, sorki. :D
UsuńNo, nie miało powalać, fakt, zależało mi tylko na spisaniu tych ciut zabawniejszych wspomnień klasowych i tyle. ;)
1. "(...) a jeśli chodziło o rozmowę na tematy szkolne, nie miała z sobą równych." siebie równych?
OdpowiedzUsuń2. "Egzamin odbywał się popołudniu w klasie umieszczonej w południowym skrzydle." Akurat tutaj po południu. Albo popołudniem.
3. "Zdawało mi się, że im więcej ich przybywało, czarniejszy stawał się jej humor." Tym czarniejszy.
Ej, jest fantastyczne. Opis prawdziwych wydarzeń czy nie, jest po prostu mega. Końcówka, że się nie nauczyliśmy żegnać, aż pomyślałam sobie o tych starych dziejach sprzed trzech lat. Hmm... chyba nikt się tak naprawdę nie spodziewał, że to już koniec i licealne przyjaźnie tylko nimi pozostały. Niemniej jednak podoba mi się okrutnie.
Wow! Prawie wszystko prawda, może z wyjątkiem pięciu, sześciu drobiazgów.
UsuńWiem, o co Ci chodzi, dokładnie: nie miałam zielonego pojęcia, że z osobami, z którymi rozmawiałam codziennie, nagle stracę kontakt. Totalnie. Bardzo mi z tego powodu przykro i nawet, jakbym chciała naprawić te zaniedbania, to się nie da. Okazuje się, że z niektórymi osobami naprawdę nie mam już za wiele wspólnego.
Czas chyba niszczy jeszcze bardziej niż odległość.