poniedziałek, 23 lipca 2012

14 stycznia 1770


Moje pierwsze nadające się do publikacji opowiadanie quasi-historyczne, o moich ulubionych Czartoryskich. Daty jak najbardziej prawdziwe, jak również wszystkie postacie, które jednakowoż wcale nie musiały wstąpić w tym miejscu, w tym czasie... Sympatia do BKW Krasickiego jednak zwyciężyła i absolutnie nie mogło go tu zabraknąć.

14 stycznia 1770


    W chwili, gdy wchodzili do gabinetu cara, natknęli się na wysokiego mężczyznę w ubraniu cywilnym, o silnie zaznaczonych, wysuniętych naprzód szczękach, które nie psując harmonii całej twarzy, dawały jej jednak szczególną moc i wyrazistość.
        - Kto to jest? – spytał Borys Drubecki swego towarzysza.
       - To jeden z najwybitniejszych, choć moim zdaniem najmniej sympatycznych ludzi, jakich znam – nasz minister spraw zagranicznych – Polak, książę Adam [Jerzy] Czartoryski. Tacy ludzie rozstrzygają o losach narodów.
 Lew Tołstoj, Wojna i pokój

                Czternasty stycznia roku pańskiego 1770 był jednym z najmroźniejszych dni w roku. Słońce wisiało na niebie blade i maleńkie, chorowite. Książę Adam Kazimierz wpatrywał się w nie intensywnie. Bezpośrednio nie kaleczyło oczu tak bardzo, jak gdyby wpatrywał się w zalegający na ziemi śnieg. Ten spadł dawno temu, jeszcze przed Nowym Rokiem. Gdyby zbyt długo nań spoglądać, mężczyzna był pewien, że mogłoby to skończyć się trwałą ślepotą. Pomyślał sobie, tupiąc z niecierpliwością lewą nogą, iż może warto byłoby zaryzykować? W końcu wtedy nie musiałby patrzeć na dziecko tego rosyjskiego lisa, dwulicowego posła Nikołaja Repnina…
                Westchnął głęboko. U jego boku, pokornie się ukłoniwszy, stanęła służąca, prosząc na obiad. Izabela musiała zatem rodzić już trzecią godzinę…
                Przy stole panowała całkiem wesoła atmosfera. Przyjaciele żartowali sobie, by odwrócić uwagę gospodarza warszawskiej rezydencji, racząc się obficie winem. Całkiem udawały im się te zabiegi, póki do ich uszu nie doszedł przeraźliwy, rozdzierający duszę kobiecy wrzask.
                - Cóż, to chyba znaczy, że Izabelka ma jeszcze dużo sił, czyż nie? – Jako pierwszy odezwał się siedzący najbliżej Adama Kazimierza książę biskup warmiński, uśmiechając się pogodnie.
                - Rodzi w pokoju najdalej oddalonym od sali jadalnej, drogi Ignacy… - odpowiedział Krasickiemu Czartoryski. – A zatem masz rację – dodał bardziej dziarskim tonem. – Panowie, zjedzmy i przenieśmy się do bawialni na piętro. Może partia cribbage’a? Co ty na to, Ignasiu?
                - Nadmiernie wystawiasz ostatnio moją cierpliwość do ciebie na coraz liczniejsze próby – odparł ze śmiechem. – Nie, dziękuję, popatrzę tylko na wasze wesołe zawody, jeśli pozwolicie.
                - Otrzymasz ode mnie ten przywilej – mruknął Adam Kazimierz, na powrót pochmurniejąc.
                Zazwyczaj pogodnego usposobienia, nie mógł pojąć, co dzieje się tego dnia w jego głowie. Czyżby popadał powoli w obłęd? Dokładnie półtora miesiąca temu świętował trzydzieste piąte urodziny. Skąd nagle wezbrało w nim tyle żółci? Nie mógł pojąć, dlaczego na nowo odezwała się w nim złość na Krasickiego. Słynący z ciętej riposty duchowny dawno już stał się ulubieńcem Stanisława Augusta Poniatowskiego. Króla Stanisława. Króla Antosia, jak zwykła mawiać o nim Izabela…
                Gdy towarzystwo przeniosło się na górę, Adam Kazimierz zrezygnował z partii karcianej. Sięgnął po pierwszą lepszą książkę, a później wyciągnął się spokojnie na szezlongu, pod czujnym okiem Ignacego. Otworzył tom, będący Jeruzalem wyzwoloną, na bądź jakiej stronie i wbił spojrzenie w tekst poematu, choć nie rozróżniał liter. Na dworze już pociemniało. Wraz z mrokiem wzmógł się niepokój w sercu księcia. Musiał za wszelką cenę się uspokoić. To szaleństwo, przecież zapierał się rękoma i nogami, by tylko nie zostać osadzonym na tronie Rzeczypospolitej Obojga Narodów! Wiedział, że nie podoła dźwignąć państwa do pionu. Ale czy poszłoby mu gorzej od Antka?
                Przymknąwszy oczy, widział wnętrze warszawskiej katedry. Koronacja Poniatowskiego. Święto jedyne takie. Muzyka organów i głos chłopięcego chóru nadawały wszystkiemu znacznie więcej patosu niż potrzeba było rzeczywiście. Wszechobecne czerwień, purpura i złoto mdliły już wciąż trzydziestoletniego Kazimierza. Był już znużony wszystkimi tymi ceremoniami, a do zachodu słońca pozostało jeszcze tak dużo czasu…
                Msza wreszcie dobiegła końca, król złożył chyba po raz setny przysięgi, których słowa nie docierały nawet do uszu Adama Kazimierza. Ludzie zaczęli ustawiać się w długiej kolumnie, by ucałować pierścień nowego monarchy i powiedzieć mu kilka miłych słów.
                Gdy ojciec Adama Kazimierza, książę August Czartoryski stanął przed swoim niecierpliwiącym się synem, jego twarz była tak czerwona jak szaty świeżo upieczonego władcy. Chwycił latorośl silnie za ramiona i szarpnął nim. Zdziwiony takim zachowaniem, Adam Kazimierz nie potrafił wydusić z siebie ani słowa. August też chyba miał jakiś problem z mówieniem. Cedził wyrazy przez silnie zaciśnięte szczęki, a gdy udało im się opuścić usta seniora Czartoryskiego, były porwane i przesączone wściekłością.
                - Popatrz, durniu… Teraz on ma koronę na głowie… I dobrze mu w niej…!
                - Ależ ze mnie paskudny gospodarz! – zawołał Adam Kazimierz, zrywając się w tej chwili z okupowanego szezlonga. Wypuszczona z rąk książka wylądowała z hukiem na dywanie. Mężczyzna nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. – Może naleweczki, panowie?
                Milczący Ignacy zgodził się po dłuższej chwili świdrowania przyjaciela mocnym spojrzeniem ciemnogranatowych oczu. I co tak się gapi? Jakby był lepszy, jakby nie był rok młodszy od Adama Kazimierza, tylko dwadzieścia lat starszy i pozjadał wszystkie rozumy! Jeśli chodziło mu o hipokryzję Czartoryskiego, to biskup nie miał prawa rzucać kamieniem. Sam doskonale widział wszystkie wady króla, ale radośnie mu przyklaskiwał, marszcząc brwi dopiero za plecami Stanisława Augusta. Co więcej: bronił go przed wszelkimi zarzutami szlachty! Adam Kazimierz jeszcze nie stał się tak perfidny. To prawda, dzisiaj ciężko radził sobie ze swoimi uczuciami, z urazami, jakie powróciły, nie wiadomo dlaczego akurat teraz, ale na dworze zawsze potrafił się opanować.
                Po którejś z partii gry, książę gospodarz nie wiedział, której, bo alkohol zrujnował już doszczętnie jego przyjaźń z liczbami, do pomieszczenia weszła gosposia, meldując o stanie zdrowia księżnej. Póki kobieta się nie pojawiła, Adamowi Kazimierzowi niemal zupełnie udało się zapomnieć, co działo się w gościnnym na parterze i prawie uspokoić. Teraz wszystko wróciło.
                - Więc ile jeszcze mamy czekać, by przywitać się z nowym Czartoryskim? – zagadnął służącą jeszcze bardziej wstawiony niż gospodarz Adam Naruszewicz. – Pewnie już w łonie obmyśliło strategie naprawy Rzeczypospolitej i gdy tylko nauczy się mówić, opowie nam o swoich planach odmiany świata! – rozgadał się, co było u niego najzupełniej typowe.
                - Chyba że więcej ma z Flemingów – wtrącił niby zdawkowo Bohomolec.
                - Oby – skwitował krótko Adam Kazimierz. A więc prawda dotarła również do uszu ojca Franciszka…
                Nie, żeby Adam Kazimierz kiedykolwiek w tej sprawie kogoś okłamał. Zdawało się, że akceptował fakty. Sam przecież stał za błogosławionym stanem Izabeli. To on prosił, by żona zbliżyła się do Repnina. Zdawał sobie sprawę z ryzyka, bo Izabela zawsze bardzo angażowała się we wszelkie zabawy, a ta – w kobiecego szpiega – najwyraźniej przypadła jej do gustu jeszcze bardziej niźli wcześniejsze. Jeszcze gorzej było z samym posłem, bo o ile młoda księżna traktowała romans z typowym dla niej przymrużeniem oka, to Repnin najwyraźniej z Izabelą wiązał wiele nadziei.
                Ledwie gosposia opuściła pokój, znów do niego wróciła, uśmiechając się szeroko.
                - Chłopiec, silny jak tur! – zawołała.
                Panowie zerwali się na równe nogi.
                - Spokojnie, kawalerowie… - Adam Kazimierz wyciągnął przed siebie ręce. Spoglądali na niego wyczekująco. Boże drogi, chyba nie chcieli mu winszować? – Zaraz napijemy się szampana. A ty, moja droga… - Podszedł do służącej i wyciągnął ją na korytarz. – Proszę powiadomić księcia Repnina.
               
                Dochodziło pół do trzeciej, gdy pod rezydencję zajechała czarna kareta, ciągnięta przez dwa silne, równie czarne ogiery. Zanim stangret zdążył dobiec do drzwi powozu, te już się otworzyły. Repnin zeskoczył ze schodków i w biegu poprawiał przekrzywioną perukę.
                Wszystko to obserwował stojący przy parapecie Adam Kazimierz. Wizyta nie trwała długo. Przed trzecią poseł opuścił rezydencję Czartoryskich i książę miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał już gościć w swoich progach rosyjskiego dyplomaty.
                Wróciwszy do swojej sypialni, nie mógł zasnąć aż do świtu. Wcześniej nawet lubił Nikołaja. Co się zmieniło?

                Zrozumiał, gdy dwa dni później uznał, że może patrzeć już na Izabelę i zmusił się do jej odwiedzenia.
                Jej apartament był urządzony cukierkowo, co bardzo dobrze do niej pasowało, przynajmniej według męża, który od jakiegoś czasu zaczął uważać Izabelę za słodki karmelek, może krówkę (z powodu dziecinnej naiwności albo głupiej wiary w ludzką bezinteresowność, sam nie wiedział), opakowany jednak w wyjątkowo brzydki papierek. Na ścianach dominowały błękity, tak jak i w wazonach, w których ułożono kompozycje z dopiero co przysłanych bukietów. Izabela leżała w łożu z odsłoniętym białym baldachimem, czytając jeden z tych niemądrych romansów, z których tak lubił się naigrywać. Nie zwróciła uwagi, gdy wszedł do sypialni. Czy był to jawny manifest? Dopiero gdy usiadł obok niej, odgarnąwszy na bok bladoróżową pościel, odłożyła książkę i spojrzała mu prosto w oczy, bez śladu uśmiechu.
                Zamrugał, wstrząśnięty. Chciał przetrzeć oczy, ale nie chciał sprawiać żonie przykrości. Nie dowierzał jednak temu, co widzi. Izabela, w ciągu tych trzech dni, kiedy się nie widzieli, wypiękniała!
                Dziecięce okrągłe policzki należały już do przeszłości. Męczący, wielogodzinny poród sprawił, że rysy kobiety – bo teraz z pewnością nie wyglądała na dziecko ani trochę! – uległy wyostrzeniu. Oczy, zawsze duże, były jeszcze większe i patrzyły na męża z jawną prowokacją. Ciemne włosy, rozsypane na przykrytych białą koszulą ramionach, chyba zgęstniały, a uszy – czy to w ogóle było możliwe? – stały się mniej odstające? Co prawda na czole pojawiła się pierwsza, delikatna zmarszczka, a dziobowate blizny po ospie nie wyparowały, ale w porównaniu z tym nieszczęsnym dziewczęciem, jakie zwykł widywać kiedyś Adam Kazimierz, była to diametralna różnica!
                - Czy łaskawie odezwiesz się do mnie jeszcze kiedy? – spytała dosyć oziębłym tomem. – Jeśli nie masz takiego zamiaru, drogi mężu – powiedziała z naciskiem – pozwól, iż wrócę do przerwanej lektury.
                - Izabelko… - Chwycił ją za dłoń, którą sięgała po książkę. Zamarła ze spojrzeniem wbitym w kołdrę. – Izabelko – powtórzył z czułością. – Jak się czujesz?
                - Źle – powiedziała cicho. – Czekałam na ciebie. Obiecałeś, że przy mnie będziesz. Uważałam cię za swojego przyjaciela, a ty zostawiłeś mnie w chwili największej samotności. – Szczerość w jej głosie zraniła serce Adama Kazimierza. Zrozumiał, że popełnił błąd. – I po coś wołał Repnina? To nasze dziecko, nie jego. Chyba, żeś się wycofał z umowy. Ale miałam cię za odważnego człowieka, za bohatera, a ty…
                - Nie, Izabelko, spokojnie. To nasze dziecko – powtórzył i nagłe wzruszenie objawiło się wielką kulą narastającą w gardle. Uspokoił się dopiero, gdy żona odwzajemniła uścisk dłoni. – Dobrze, że znowu jesteś przy mnie, bo ostatnie dni były szalone… Ogłupiałem już chyba do reszty…
                Zrobiła zabawną minę, marszcząc całkiem zgrabny nos. Najwyraźniej biła się z myślami. Wreszcie westchnęła cicho.
                - Nie powinieneś obrażać najwierniejszego mi mężczyzny, Adamie Kazimierzu. Nie pozwalam ci na to, mimo że czasem istotnie zachowuje się niestosownie do swojego statecznego wieku… Jak skończony dureń… Służąca mi doniosła, że w dzień porodu byłeś tak pijany, że kazałeś jej brać kosz wiklinowy i przystrajać kwiatami…
                Adam Kazimierz zaczerwienił się delikatnie, będąc tak besztanym.
                - … Naprawdę chciałeś włożyć tam dziecko i wysłać do rezydencji Repnina?
                Skinął głową.
                - Dopiero Ignaś przemówił mi do rozsądku – przyznał się ze skruchą.
                - A wiesz, że to brzmiało tak, jakbyś był zazdrosny? – w jej tonie, zamiast urazy, zabrzmiał dobrze znany mężczyźnie flirt. Uniósł brwi, bo nigdy wcześniej nie próbowała z nim tak pogrywać; wszystkie dwuznaczne rozmówki urządzała sobie z każdym innym mężczyzną, nie śmiejąc bawić się w ten sposób z mężem. Już miał jakoś to skwitować, kiedy wpadła mu w słowo. Chyba pojęła znaczenie tego, co właśnie zaczęła. – Idź może obejrzeć swojego pierworodnego. Nie przystoi ojcu taka izolacja. W końcu to twój następca!
                - Jerzy – powiedział cicho książę, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, jaki wpełzł mu na twarz.
                - Adam Jerzy – poprawiła go żona.

                Od tej pory niemal nie rozstawał się z niemowlęciem. Nosił go po całym domostwie, pokazywał widoki za oknem, czytał nawet odpisane bajki wujka biskupa Ignasia, ale gdy doszedł do trzeciej, przestał. Boże drogi, co też drzemie w tym biskupie! Trzeba będzie zabronić czytania dzieciom jego dziełek, bo jeśli wyrosną na tym gruncie, zaczną popełniać samobójstwa jeszcze w wieku nastoletnim!
                - Będziesz wielkim człowiekiem, Adamie Jerzy – mówił Czartoryski, wpatrując się w śniadą buźkę potomka. Z przykrością przyjął do wiadomości, że chłopiec nigdy nie będzie do niego fizycznie podobny. Każdy niewtajemniczony, lecz uważny obserwator, od razu zrozumie, że ciemną płeć oraz o wiele za długi i za ostry jak na niemowlę nos, nie odziedziczył po przodkach herbu Pogoń. Ale od tego czasu Adam Kazimierz nigdy ani słówkiem nie zająknął się, że Adam Jerzy nie jest jego prawdziwym synem. Wielu uznawało famę o ojcostwie Repnina za zwykłą plotkę, skierowaną przeciwko Familii przez wrogie stronnictwa. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz…
                Podszedłszy do okna, ojciec synem zerknęli na krajobraz zimowego ogrodu. Okryte szczelnie białą zmarzliną kikuty roślin skojarzyły się Adamowi Kazimierzowi z obecną sytuacją Rzeczypospolitej. Czasy saskie sprowadziły do kraju wieloletnią zimę. Czy gdyby Adam Kazimierz odważył się przyjąć koronę, potrafiłby przywołać doń wiosnę?
                Coś mówiło księciu, że prawdziwa zima jednak jeszcze nie nadeszła. Ale odrzucił te myśli na bok. Adam Jerzy zaczął głośno płakać w ojcowskich ramionach. Kołysząc dziecko, Czartoryski skierował swe kroki do apartamentu Izabeli.
                Jakże ona wypiękniała! Może – tym razem wspólnie - postarają się niebawem o towarzystwo dla Adama Jerzego?

Zawsze pomiędzy


Co się wydarzy, gdy czarownica Fila zamieszka w nawiedzonym mieszkaniu, do którego zajrzy stary przyjaciel? Romans murowany, ale nie tak cukierkowy, jak mogłoby się zdawać. W opowiadaniu, prócz czarów, występują sceny zgoła nieprzyzwoite, zaginione dziecko i okropny czarny kocur.
Zawsze pomiędzy
Do Iglicy przygnał mnie płacz skrzywdzonego dziecka. Był mi bardzo bliski, zupełnie jakbym to ja płakała, i rozpaczliwy szloch, jaki wyrwał się z mojej dziecinnej piersi, przemierzył naście lat i setki kilometrów, by wreszcie dotrzeć do moich dorosłych już uszu. Ale nie tylko słyszałam przepełnione beznadzieją zawodzenie. Czułam je głęboko w sercu, które zaczęło bić samo z siebie histeryczną arytmią. Gdy przybyłam po długiej podróży wreszcie do miasta i wynajęłam tymczasowo ascetyczny pokoik w motelu, wichura, jaka rozpętała się za oknami, śpiewała z żalem, że nieszczęśliwe, roniące rzewne łzy dziecko nie jest jednak bezbronne. Wcale nie pozostawało bezsilne wobec tragedii, której doświadczyło. Potrafiło obrócić swój ból w ból innych i właśnie zastanawiało się, czy tak postąpić. Płacz był tutaj wyrazem nie bólu, ale strachu przed nieznanym.
            Leżałam w łóżku, próbując zasnąć. Wpatrywałam się w poszarzały sufit, ozdobiony mozaiką popękanej farby. Tak dobrze mi się podróżowało. Byłam wszędzie tam, gdzie udało mi się dostać przy pomocy autostopu i własnych nóg. Szkoda, że nie umiałam latać na miotle, ale jak na samouka wykorzystywanie moich niezwykłych zdolności i tak szło mi całkiem dobrze. Oczywiście pomoc spotkanych hinduskich czarowników, rosyjskiego pogromcy wampirów i czeskiego eksksiędza egzorcysty była nieoceniona. Przede mną było jeszcze wiele do nauczenia się, więc dlaczego w końcu uległam i zdecydowałam się na wynajęcie mieszkania w Iglicy? Czy z wiekiem robię się coraz miększa?
            Przewróciłam się na lewy bok, wzdychając ciężko. Pomyślałam sobie o dziecku, u którego przemoc wyzwala wielką magiczną siłę. Tak dzieje się bardzo często, ale ten przypadek musiał być inny. Wołanie o pomoc wysyłane było z cholernie intensywną częstotliwością. Musiałam się spieszyć, żeby być przy dziecku pierwszą. Po prostu nie chciałam, żeby jakaś stuknięta dobra czarodziejka zrobiła mu wykład o tym, że magia nie służy do zabawy, że to siła, którą trzeba wykorzystywać do szerzenia pokoju na świecie, sranie w banie. Niefajnie też stałoby się, gdyby jakiś praktykujący czarną magię palant dobrał się do małej czy też małego i nie przedstawił konsekwencji, na jakie można się narazić, wybierając taką drogę.
            - No zaśniesz ty dzisiaj czy nie… - warknęłam na siebie, chowając pod wykrochmaloną pościelą aż po czubek głowy. Dzięki temu nie słyszałam tak intensywnie odgłosów zawiei, ale w ciemnej, miękkiej i dusznej przestrzeni utworzonego z kołdry namiotu doszło do gwałtownej kondensacji moich myśli.
            Miałam szczęście w nieszczęściu. Jako mała dziewczynka sama wybrałam swoją drogę. Przez uczucia, jakich zaznałam przy pierwszym uwolnieniu mocy, było niemożliwe, bym obrała Jasny Trakt, zamieszkiwany przez dobre duchy i Rodzinę. Ale Ciemnymi Ścieżkami też nie chciałam kroczyć, więc może wcale nie dokonałam żadnego wyboru? A może wybrałam podwójnie?
            Cholera, nie ma czym oddychać.
            Wyłoniwszy się na powierzchnię, na moją twarz wrócił delikatny uśmiech. Jedno było pewne. Miałam dwadzieścia cztery lata, a kłopoty i dobra zabawa nigdy mnie nie opuszczały.

            Mieszkania w kamienicy na Mostowej nikt nie chciał, bo kiedyś zamordowano w nim młodą kobietę. Była prostytutką, a jej klient wykolejeńcem, który zażyczył sobie za dużo, a w dziewczynie pozostały resztki szacunku. Ze względu na nie powiedziała w pewnym momencie: „nie”, a później skończyła w wannie z poderżniętym gardłem.
            Kolejni lokatorzy początkowo nic na ten temat nie wiedzieli. Sąsiedzi byli raczej zamknięci w sobie i nieufni, a pośredniczka i właścicielka nie pisnęły o tym fakcie ani słówkiem. Ale w mieszkaniu numer 9, wkrótce po wprowadzeniu się, zaczynały dziać się dziwne rzeczy. Grzechoczące obrazy na ścianach, samo tłukące się naczynia, rdzawa woda płynąca spod prysznicowej słuchawki, takie tam, nic specjalnego. Mnie też nie powiadomiono o specjalnych właściwościach nowego lokum, ale łatwo się domyśliłam. Duchy wydzielają specyficzną woń, którą co wrażliwsi potrafią wyczuć. To wspomnienie starego ciała należącego do duszy, która nie może się od niego zupełnie oderwać i przejść do innego wymiaru. Ja zawsze czuję słaby zapach przed chwilą zgaszonej świeczki oraz mięty. W tym przypadku również słodkich perfum. A szczegóły morderstwa zobaczyłam w lusterku. Uwielbiam je. Trudno je zmanipulować, ale gdy się to udaje, pokazują bez zafałszowań całą historię.
            - To będzie dziewięćset miesięcznie plus rachunki… - mruknęła pośredniczka, sama najwyraźniej niepewnie czując się w nawiedzonym mieszkaniu. Mówiły mi o tym jej nerwowe gesty chudych rąk, zbyt szybkie przenoszenie ciężaru ciała z lewej na prawą nogę i nagły tik nerwowy, polegający na regularnym wytrzeszczaniu jasnobrązowych oczu.
            - Siedemset plus rachunki… - spróbowałam, ale kobieta miała zbyt silny charakter. Poza tym manipulowanie ludźmi zawsze przychodziło mi o wiele trudniej niż przedmiotami. W tej dziedzinie byłam trochę nieudolna. Wolałam zmienić zapis w umowie, którą podpisałam kilka minut później.
            Wprowadziłam się natychmiast. Zaczęłam od gruntownego sprzątania, ciesząc się, że już od kilku dni nie słyszałam potwornego dziecięcego płaczu. Zdawałam sobie sprawę z tego, że to cisza przed burzą, ale i tak korzystałam z chwili bez bólu głowy i palpitacji serca. Dziarsko związałam włosy w wysoką kitkę i pootwierałam wszystkie okna. Szorowałam podłogi, wyrzuciłam zatęchłe dywany oraz brzydkie firany, w których roiło się od moli, a w każdym kącie postawiłam lawendowe kadzidełka. Wiedziałam, że duch prostytutki siedzi na sofie, więc nie brałam się za jej przestawianie, żeby go nie przestraszyć. Nie widziałam dokładnie tej biednej dziewczyny, zresztą nie chciałam się zbytnio przypatrywać. Musiała jednak opierać się wygodnie na jednym z podłokietników, bo i na nim, i na poduszce obok były ledwo widoczne płytkie wgłębienia.
            Trochę bałam się wejść do ubikacji. Przedtem wybrałam się więc na zakupy do pobliskiego spożywczaka. A gdy wróciłam, w mieszkaniu był jeszcze jeden nieproszony gość.
            Nie wiem, jak Eli to robił, ale nie potrzebował kluczy czy drzwi, żeby się gdzieś znaleźć. Nie potrzebował mapy, by trafić tam, gdzie akurat jestem. Szkoda, że nie działało to w drugą stronę. Nigdy nie mówił, że następnego dnia już go przy mnie nie będzie. Nie mówił, kiedy wróci i dokąd zmierza. Pewnie nie tylko nie chciał, bym szła za nim, ale zwyczajnie było to niemożliwe. Ostatni raz widzieliśmy się, gdy miałam na sobie białą bluzkę z żabotem i czarną sukienkę, z szelkami skrzyżowanymi na plecach. Świeżo po wynikach matury, tuż przed moim wyjazdem.
            - Mądra dziewczynka – powiedział, wtedy całując mnie bladymi, spierzchniętymi wargami w czubek głowy.
            - Nie jestem dzieckiem. – Przewróciłam oczyma, a później wyrżnęłam go z łokcia w żebra, gdy roześmiał się szyderczo. – Mam dziewiętnaście lat. Mogłabym mieć cztero- albo nawet pięcioletnie dziecko.
            - Gdy się znowu zobaczymy, powiem ci, że jesteś mądrą kobietą – obiecał.
            Długo trwało spełnienie obietnicy, której i tak nie dotrzymał.
            - Jesteś piękną kobietą. – Takim tekstem mnie przywitał, odgrywając kiepską komedię na kanapie.
            Bawił się w najlepsze, udając, że nie widzi ducha, który – z powodu ciemnych chmur, jakie spowiły niebo za oknem – stał się całkiem wyraźny. Dziewczyna – nie mogła mieć więcej lat niż ja, gdy zdawałam egzamin dojrzałości – z rozdziawioną buzią gapiła się na siedzącego obok młodego mężczyznę. Trzeba było przyznać, że Eli nie wyglądał zbyt typowo. Nie dość, że wysoki i chudy, to w dodatku albinos z wiecznie zmrużonymi od uśmiechu oczyma. Wyglądały jak dwie szparki, ale nigdy się nie śmiały, w przeciwieństwie do sztucznie wygiętych w łuk wąskich, pozbawionych koloru ust. Przyglądając się jego ledwo widocznym piegom na długim, prostym nosie, zapadniętym policzkom, uwydatniających i tak już przesadnie wystające kości policzkowe oraz ostremu podbródkowi, zastanawiałam się nad dwoma rzeczami. Czy naprawdę aż tak bardzo za nim tęskniłam? I co jest dziwniejsze: demon komediant czy duch, po raz pierwszy na oczy widzący demona?
            Zacmokałam z niezadowoleniem, ignorując sympatyczne dreszcze, jakie przebiegły mi po plecach.
            - Przez te kilka lat stałeś się typowym powierzchownym samcem? – spytałam kąśliwie, krzyżując ręce na piersiach.
Nie, żebym była wyrachowaną jędzą, która po tak długim okresie nie spieszy się, żeby przytulić dawno niewidzianego przyjaciela, ale zrobiło mi się głupio. Ubrana byłam w zwykły paskowany biało-niebieski podkoszulek, który wisiał na mnie z podobną wytwornością co worek na ziemniaki i sprane dżinsowe szorty. Za to Eli aż emanował nonszalancką elegancją. Biały T-shirt z głębokim wycięciem, ukazujący jego wystające obojczyki, niemal nie różnił się barwą od jego skóry. Spodnie w drobną ciemną kratkę i ładne, lśniące czystością buty pasowały do przerzuconej przez oparcie marynarki z szarymi łatami na łokciach. Ale się porobiło. Awansował wreszcie w demonicznej hierarchii czy jak?
- Tak, i przyszedłem cię niecnie wykorzystać.
            Byłam w stu procentach przekonana, że dowiedział się już, w jaki sposób zginęła zabłąkana dusza, siedząca obok niego i zwyczajnie robił sobie dosyć niemiłe jaja. Istotnie, jego oczy wykonały niewielki ruch w prawo, by zaobserwować reakcję młodej prostytutki. Ta zamknęła w końcu usta i opuściła głowę w dół. Widziałam ją już całkiem wyraźnie. Miała farbowane na bardzo jasny blond chude włosy, proste i suche jak słoma. Piersi całkiem spore, ale buzię nieładną, kanciastą i totalnie nie w moim guście.
            - To może przedtem kawa? – zaproponowałam.
            Z takim pomocnikiem jak Eli robota szła chyba ze cztery razy szybciej. Zapalczywie szorował kuchenne kafelki, podczas gdy ja siedziałam przy stoliku, mając przed sobą zdjęte z gwoździa w łazience owalne lustro. Tafla spoczywała niespokojnie na blacie, niemal świadoma, że zaraz będzie musiała podjąć ze mną burzliwą debatę. Położyłam na niej środkowy i wskazujący palec prawej ręki, po czym głaskałam opuszkami przez dłuższą chwilę. Dziękowałam lustru za ciężką pracę, za pochłanianie nieprzyjemnej energii płynącej z koszmarów poprzednich lokatorów i to, że wszyscy jego bracia i każda siostra oddzielają nasz świat od innych, pozwalając na zachowanie równowagi. Dziękowałam za otwieranie przejść między nimi, gdy sytuacja tego wymaga. Przekazałam trochę własnej mocy, by mogło ocenić, jaką czarownicą jestem.
            Lustra zawsze miały do mnie słabość. Nie dość, że pokazało mi to, co zaszło tamtego makabrycznego wieczoru, to ujrzałam jeszcze fragmenty własnej przyszłości.
            - Wprowadzasz się do mnie? – spytałam Eliego, ze zdziwieniem obserwując jego i siebie w jednym łóżku.
            - Na to wygląda – rzekł.
            - A do czynszu się dorzucisz?
            - Pieprzona pragmatyczka. – Westchnął ciężko. – Owszem, w naturze.
            Na koniec ze smutkiem oznajmiłam lustrze, że nie może tu zostać. Widziało o wiele za dużo niż powinno. Było wspaniałym amuletem, ale nieuchronnie kierującym się stronę Ciemnych Ścieżek. Po szkle przewinęły się fale, jakby nagły powiew wiatru zmącił wodę w jeziorze. Uśmiechnęłam się kącikiem ust, widząc nowy obraz. Spałam smacznie, a Eli ściągał lustro ze ściany. Z pewnością opchnie je na czarnym targu. Może wyduszę od niego kilka banknotów za sprzedaż artefaktu. Spytałam lustro, czy taka opcja jest dla niego do zniesienia, bo jeśli nie, to zatroszczę się o nie sama. Ale zgodziło się pokornie, spragnione nowych wrażeń. Było młode, miało może nieco ponad dwadzieścia lat. Przez całe życie służyło zwykłym śmiertelnikom, a ja ukazałam mu całą feerię możliwości, jakie mogli zaoferować mu praktycy czarnej magii. Dostałam też kolejny prezent, tym razem ostrzeżenie. Dwie męskie twarze. Pierwsza: dziobatego trzydziestolatka z podwójnym podbródkiem i kaprawymi oczkami. Rudzielec. No tak, czyli morderca jeszcze żył. Natomiast na widok drugiej aż zakrztusiłam się z wrażenia zbyt gwałtownie zaczerpniętym haustem powietrza. Bladoskóry mężczyzna o sięgających do ramion czarnych włosach patrzył na mnie z bólem tkwiącym w zimnych oczach, których kolor i blask przypominał rozgwieżdżone nocne niebo. Regularne rysy jego twarzy miały w sobie coś szlacheckiego. Nie był zwyczajnie przystojny; promieniał pięknem nie z tej ziemi, ale coś w tym wizerunku sprawiało, że zaczynałam się bać.
            - Dowiedziałaś się czegoś o płaczącym dziecku? – spytał mnie Eli, gdy odpoczywałam na świeżo pościelonym łóżku w sypialni.
            - Skąd… - chciałam spytać sennym głosem, ale umilkłam. Przecież wiedział o mnie wszystko. – Nie.
            - Nie pytałaś, prawda? Uważasz, że jest ci przeznaczone właśnie teraz mieć pierwszego ucznia?
            - Wiem już chyba wystarczająco dużo… - wymamrotałam.
            - Mądra dziewczynka – szepnął mi do ucha, wsuwając rękę pod bluzkę.
            Momentalnie się rozbudziłam. Nie chciałam tego robić ze względu na krzątającego się po mieszkaniu ducha, ale bliskość Eliego była jedynym, czego było mi jeszcze do szczęścia. Przez pięć lat z nikim się nie kochałam, dochowując mu wierności i jednocześnie wiedząc, że on akurat sobie nie folguje, ale nie obchodziło mnie to. Spotkałam wielu niezwykłych ludzi, ale Eli przecież nie był człowiekiem… Jest demonem, moim demonem, moim oswojonym i uosobionym strachem, przy którym przez bardzo długi czas czułam się absolutnie bezpieczna.
            Kiedy całował mnie w usta, potem po szyi, piersiach i wreszcie między wilgotnymi już udami, które po długich minutach przekomarzania się i drapania wreszcie przed nim rozłożyłam, usłyszałam krzyk dziecka. Nawet Eli go słyszał. Wrzask wbił się w moją duszę, przez co kręgosłup wygiął mi się w łuk. Usiadłam, ciężko dysząc, wpadając prosto w zapewniające opiekę kościste ramiona demona. 
            - Muszę iść – powiedziałam, szybko rozumiejąc, że wibracje były tak dotkliwe nie przez ich natężenie, ale bliskość.
            - Pójść z tobą?
            - Nie – powiedziałam kategorycznie, walcząc z przemiłym, wciąż pulsującym ciepłem między nogami. Chciałam zostać, chciałam, żeby był przy mnie, ale jakby nie patrzeć, pochodził z Ciemnych Ścieżek. Mimowolne podsuwanie jakiegokolwiek wyboru dziecku nie było tym, o co mi chodziło. – Dam sobie radę.
            - Nie masz jeszcze na tyle silnej psychiki – rzekł spokojnie z lekkim, pobłażliwym uśmiechem. Przez dłuższą chwilę patrzył, jak się ubieram, a później sam sięgnął po swoje spodnie. – Nie potrafisz wciąż zapomnieć o tym, co się stało kiedyś.
            - Jak mogę zapomnieć? – syknęłam. Co on w ogóle pieprzył? – Mam zapomnieć o tym, dzięki czemu stałam się czarownicą?
            - Miałem raczej na myśli wybaczenie sobie.
            Zacisnęłam mocno szczęki. Nie. Jestem dumna ze swoich zdolności. Zawsze będę. Ale jeśli istnieje na świecie jakiś grzech, za który trzeba będzie kiedyś gorliwie pokutować, to morderstwo z pewnością się do takiej kategorii zalicza.
            - Zostań w domu.
            - Zaraz zrobisz ze mnie domową kurę – zażartował. – Poczekam na ulicy.
            Nie było trudno podążać za tak wyraźnym płaczem. W końcu zrozumiałam też słowa wplatane pomiędzy jeden a drugi duchowy spazm. Już nie chcę, nie mogę, przestań, bo to się wydarzy… Zaiste, dziecko było świadome tego, że może „coś” zrobić. Pytanie, co to było.
            Mostowa i najbliższe jej ulice były starą częścią Iglicy, rozerwaną na dwie części przez zieloną od mułu rzekę. Ponad nią zbudowano most, którego patronką została święta Rita, a zakochani przywieszali do metalowych barierek kłódki ze swoimi imionami oraz miłosnymi życzeniami. Gdy razem z Elim przebiegaliśmy zdyszani pomiędzy wysokimi łukami przęseł, na jednym z nich siedziała para zakochanych. Pijani byli nie tylko swoim szczęściem, ale i tanim winem, po którym butelki stały po obu ich stronach. Przeniosłam spojrzenie w górę. Chmury zasłaniały większą część nieba, a widoczne gwiazdy nie chciały mi powiedzieć, dokąd się kierować. Szczęście w nieszczęściu, że miałam tak dobrze rozwinięte wewnętrzne ucho.
Im dalej od mojej kamienicy, tym budynki stawały się coraz bardziej zapuszczone. Z wiekowych bliźniaków odpadał tynk, często ich dachom brakowało dachówek. Tylko w niektórych oknach paliły się światła, reszta była pozabijana deskami. W porównaniu z kwitnącym nowym centrum Iglicy, stare włości prezentowały obraz żalu i rozpaczy. Zostały odseparowane od żywych osiedli, strzelistych szklanych biurowców i uliczek pełnych kawiarni. Gdyby było można, władze miasta amputowałyby tę chorą kończynę. Tu wciąż jednak żyli ludzie, często również chorzy i starzy, których nie dało się przenieść gdzie indziej.
Ulica Dominikańska była pokryta kocimi łbami, nad którymi unosiły się obłoczki mgły. Grupa dresów stała przy zdezelowanym kiosku Ruchu i klęła na policję, która ostatnio wpakowała jednego z ich kumpli za kratki z powodu rozróby na stadionie. Zza rogu wyłaniały się kontenery z poruszającymi się śmieciami. Spośród nich wyskoczył czarny kot, niosąc w pysku martwego tłustego szczura. Oczy zwierzęcia świeciły się jak dwa zielone księżyce. Zauważywszy nas, czworonóg stanął w bezruchu. Zerknęłam na Eliego. Pokręcił głową.
- To nie demon.
- A czarownica? – spytałam.
- Jedząca szczury? – Parsknął śmiechem.
Ciekawe, czy wiedział, że w czasie przeprawy przez Kaukaz zjadłam trzy czy cztery pieczone gryzonie, ale wtedy nie miałam głowy do kłócenia się z nim na tak błahe tematy. Płacz urwał się chwilę temu i nie miałam zielonego pojęcia, dokąd teraz pójść. Głośny, głupkowaty śmiech dresów działał mi na nerwy. Wpatrywałam się z beznadzieją w kota. Wyraźnie czułam w nim magiczną energię pochodzącą z Ciemnych Ścieżek.
- Weź zostaw tego szczura – powiedziałam.
- Masz coś lepszego do zaoferowania? – spytało zwierzę, wypuściwszy z pyska martwego gryzonia.
- No proszę. – Eli zagwizdał cicho.
- Zależy, czego będziesz chciał – rzekłam, cudem nie krzyknąwszy, choć nie da się ukryć, że byłam skrajnie przerażona. Zupełnie nie tego się spodziewałam. Chciałam chwycić kota i próbować zmanipulować go, by ostatecznie wykorzystać jako duchowy kompas. – I czy mi pomożesz.
- Przysługi – odpowiedział, po czym podniósł jedną z łap do pyska i oblizał chciwie pazury.
- Nie wchodzę w ciemno w układy z demonami – oświadczyłam hardo.
- Właśnie widzę – rzekł z sarkazmem kot. Trzeba przyznać, że miał bardzo ładny, głęboki głos, kojarzący mi się z którymś z amerykańskich aktorów kina lat siedemdziesiątych. – Nie jestem demonem. Urodziłem się na Ciemnych Ścieżkach, nic więcej. Potrzebuję tymczasowego lokum, miski mleka i czegoś lepszego niż te wstrętne zatkajpyski – mruknął, z pogardą wskazując swój niedoszły posiłek.
- Stoi, jeśli nie przeszkadzają ci czarownica, demon i duch jako współlokatorzy. I musisz się dorzucić do czynszu.
- To niesprawiedliwe. – Do rozmowy dołączył się Eli. – Duch sprawia najwięcej kłopotu, a nie musi płacić.
- Bo jest duchem, nie może na siebie zarabiać – ucięłam. – Gdzie jest dziecko?
Kot pomachał ogonem i wskazał jeden z najbardziej zdezelowanych budynków. Z dachu kamienicy z numerem szóstym pospadała chyba połowa pomarańczowych dachówek. Przez pozbawione szyb okna było widać, że w środku, na trzecim piętrze kiedyś szalał pożar. Zgniłozielona farba odparła w tak wielu miejscach, że pozostałości po niej przypominały zbiorowiska pleśni, które osadziły się przy parapetach i wokół futryny. Powinny się znajdować w niej drzwi wejściowe, ale zamiast nich otwór ział mrugającym światłem świetlówki. Wszedłszy w korytarz, oczom moim i Eliego ukazały się czarne plamy grzybów pod sufitem, wysprejowane przekleństwa na ścianach oraz śmierdząca moczem zdezelowana posadzka. Ponad smrodem sików, alkoholu oraz brudu unosiła się obrzydliwa woń przemocy i niezasłużonego cierpienia.
- Piwnica – rzekłam, słysząc dobiegające z dołu odgłosy libacji.
Ale nie ruszyłam się nawet o krok. Eli miał rację. Nie byłam przygotowana do tak poważnych zadań. Nadal pozostawałam zbyt wrażliwa na krzywdę innych ludzi i obrazy agresji. Bałam się zobaczenia wstrętnych obrazów na własne oczy, bo pragnęłam z całego serca, by pozostały tylko i wyłącznie wymysłem reżyserów kręcących świrnięte horrory.
Tylko że nie spodziewałam się, że będzie aż tak źle.
Po zejściu na dół, smród, jaki dotarł do moich nozdrzy, prawie powalił mnie na łopatki. Zakręciło mi się w głowie. Czarna magia, pewnie rozkładający się gdzieś trup, sperma i absolutne nieszczęście. Przy prowizorycznym stoliku sporządzonym z kilku starych kartonów siedzieli na chwiejących się stołkach trzej mężczyźni. Twarz jednego z nich, najstarszego, była poorana bliznami po ospie. Pod jego nosem lśniły obrzydliwe smarki. Ubrany był w dresy i siatkowany podkoszulek, odsłaniający jego sflaczałe ramiona, na których widniały tatuaże z gołymi babami. Drugi był rudy i znacznie młodszy, pewnie miał niewiele po dwudziestce. Po jego łagodnej twarzy, nie pasującej do tego obskurnego miejsca, szybko poznałam, że jest opóźniony umysłowo. Gdyby nie wyjątkowa muskulatura, miałby pewnie tyle samo siniaków co chudy chłopak obok. Przypatrywał się tylko rozgrywce, sam popijając bimber z brudnej plastikowej butelki. Myślałam, że jest skupiony na grze tamtych, bo obserwował uważnie każdy ruch mężczyzn, ale gdy Eli położył mi rękę na ramieniu, zerknęłam w kąt. Dokładnie tam nie chciał patrzeć upijający się nastolatek. Na pozbawionej obicia kanapie poruszał się rytmicznie łysy oprych w dresach opuszczonych do kolan. Pod nim z rozłożonymi udami jęczała z bólu naga, posiniaczona kobieta z trwałą na głowie i zmasakrowaną, wciąż krwawiącą połową twarzy. Pod kanapą, na osikanej posadzce, spała nie więcej niż pięcio- czy sześcioletnia dziewczynka. Wyglądała jak mała kupka rozrzuconych ubrań. Nie zrozumiałabym, że to dziecko, gdyby nie piękne platynowe włosy, lśniące pomiędzy brudnymi szmatami. Ale byłam przekonana, że gdy tylko dziecko się obudzi, zacznie płakać. Nie na głos, bo pewnie już dawno pozbyło się wszystkich łez, lecz w duszy, a później miarka się przebierze i „coś” się stanie.
Grający w karty przerwali opowiadanie rojących się od wulgaryzmów, prostackich żartów i spojrzeli na mnie, Eliego i kota. Najstarszy uśmiechnął się szeroko, ukazując bezzębne wnętrze ust. Zrobiło mi się niedobrze, gdy cały czas wpatrując się we mnie obleśnie, uderzył rudego w potylicę, rzuciwszy wachlarzyk na kartonowy blat.
- Ty dujniu – wycharczał, sepleniąc. – Trza przybitać gości, cho no, laseczko, napijta się.
- Gdzie są rodzice dziewczynki? – spytałam.
Drżałam aż z obrzydzenia i złości. Para na kanapie w ogóle mnie nas nie zauważyła. Jedyną zmiana polegała na tym, że facet przyspieszył i zaczął głośniej dyszeć.
- Tara nie ma rodziców – wypalił rudy, za co znowu oberwał od starego.
- Cicho, gupolu – warknął mężczyzna. Pogmerał w kieszeni dresów i wyjął stamtąd wymiętą paczkę fajek. Wetknął sobie do ust jednego z ostatnich szulugów, po czym zaczął rozglądać się za zapalniczką. Zanim ją znalazł, wyciągnęłam przed siebie ręce. Wyobraziłam sobie, że w lewej dłoni trzymam krzesiwo. Przesunęłam po wyimaginowanym przedmiocie prawą dłonią, ułożoną zupełnie tak, jakby między kciukiem a palcem wskazującym spoczywała zapałka. Papieros rozbłysnął nagłym płomieniem, a później spłonął w mgnieniu oka tak, że nie minęły dwie sekundy, a żul trzymał między zaropiałymi wargami sam filtr. – Kujwa... – powiedział cicho, zszokowany, wypuszczając go z ust.
- Jeszcze raz uderzysz tego chłopaka, a sam staniesz w płomieniach – zagroziłam. Niestety, nie dodało to otuchy rudzielcowi. Zabiedzony młodzieniec wyglądał na jeszcze bardziej przestraszonego od jego partnera do gry w karty. Za to najmłodszy nieco się ożywił. Wyprostowawszy się, wyglądał, jakby w każdej chwili gotów był do zerwania się z miejsca, by uciekać tam, gdzie pieprz rośnie. – Gdzie są jej rodzice? – spytałam głośniej, czując, jak złość wrze mi w żyłach.
- Nie widać? – warknął stary, wskazując w stronę rozwalonego siedziska.
- To nie oni – odrzekłam. Żadne z parki nie miało platynowych włosów.
- Zjeżdżaj stąd, mała, bo cię urządzę. – Kloszard nagle się zdenerwował. Ruszył w moją stronę, wyciągając z kieszeni sprężynowy nóż.
Strzepnęłam ręką. Broń wyleciała mu z dłoni na posadzkę. Gdy zdezorientowany nachylił się, by ją podnieść, strzepnęłam po raz drugi i sam się wywrócił.
- Co do chuja…?! – wrzeszczał, nie mogąc się podnieść. Uniemożliwiałam mu to, bo trzymałam dłonie wyciągnięte przed sobą, dnem do dołu. – Ty jebana czajownico, ochujałaś?! Pietek, Zabol, zjubcie coś!!!
Siedzący przed kartonem nie poruszyli się. Za to wrzaski pijanego w końcu zwróciły na nas uwagę faceta, który oderwał się od kobiety i ruszył ku nam, podciągnąwszy portki. Niestety i tak już zobaczyłam za dużo.
- Coście za jedni? – zapytał. Kobieta również wyglądała na zaciekawioną. W jej załzawionych niebieskich oczach błysnęła ciekawość. – Spierdalać mi stąd, ale już!
- Kto jest ojcem małej? – spytałam i skinęłam na Eliego.
Ruszył w stronę dziewczynki, która mimo hałasu jeszcze się nie obudziła. Ale wtedy z siedzenia podniósł się obserwujący wcześniej rozgrywkę karcianą chłopak i razem z łysym zastąpili demonowi drogę.
Miałam tylko dwie ręce. Podniosłam więc lewą, by przesunąć nastolatka, wciąż blokując prawą ruchy starego oprycha.
- Odpowiesz czy nie?! – uniosłam głos, licząc naiwnie na to, że coś wskóram.
- Gówno cię to obchodzi!
Demon westchnął ciężko, kręcąc głową.
- Mogę? – spytał, zerkając na mnie przez ramię i wyginając wargi tak szeroko, jakby zaraz od tego uśmiechu miała mu pęknąć twarz na dwie połowy. – Prrrroszę. – Jego ton stał się fałszywie słodki.
Zanim się zgodziłam, łysy szybko podniósł z podłogi nóż i rzucił się na albinosa. Ten jednak zniknął i facet stracił równowagę. Miał upaść już na posadzkę, gdy Eli zmaterializował się za nim i położył mu mocno ręce na skroniach, przytrzymując. Mężczyzna wytrzeszczył oczy. Dobrze wiedziałam, co teraz działo się w jego głowie. Najgorsze koszmary i najkoszmarniejsze prawdy z jego życia, o których starał się zapomnieć, stanęły mu przed nerwowo strzelającymi w różne strony źrenicami. Do tego doszła słaba namiastka bólu, jaki odczuwa dusza czyśćcowa. Wystarczyło, by sparaliżować go na tyle, by nie mógł nawet krzyknąć, choć każda komórka musiała aż wrzeszczeć o przerwanie tortur. Czoło zbira pokryło się gęsto dużymi kroplami potu. Lśniły obrzydliwie w ruchomym świetle rozhuśtanej nagiej żarówki, zwisającej nędznie na czarnym kablu. Kiedy Eli go puścił, facet legł na posadzce, bełkocząc coś niezrozumiałego.
Zapatrzona w ten upiorny obraz, nie od razu do mnie dotarło, że siedząca na kanapie kobieta śmieje się do rozpuku. Jej piersi były pokryte strupami, a jedno żebro wystawało bardziej niż inne.
- Kim jesteś dla tego dziecka? – spytałam, przestraszona tym szalonym wybuchem.
            - Jestem jej matką – powiedziała. – Chciałam mieć dziecko i dostałam dziecko.
            - Mówili jej, że nie może mieć dzieci. – Powiedział cicho rudy. – Tak mówiła, że oni tak mówili…
            - Kiedy Janek mnie zepchnął ze schodów – powiedziała kobieta – i byłam w szpitalu, lekarze mi tak powiedzieli. Ale kłamali. Otworzyłam drzwi, a tam była ona.
            - Jakie drzwi? – Nie rozumiałam.
            - Podrzucili ją – wystękał zwijający się wciąż z bólu łysy. – Tą pierdoloną małą sukę…
            Eli trzymał dziewczynkę już na rękach. Jej bezwładna głowa oparta była o jego chude ramię. Spojrzał na mnie z obawą, a później odsłonił koc, jakim była przykryta i moim oczom ukazało się ogromne stłuczenie w okolicy jej nerek.
            Przymknęłam oczy. Modliłam się, by nie zniszczyć tych ludzi w ten sam sposób, jak uporałam się ze swoim własnym koszmarem osiemnaście lat temu.
           
            Śniło mi się znów tamto jezioro. Zło, które w nim obudziłam i mężczyzna, idący po wodzie prosto w jego środek. W paszczę potępienia.
            Obudziłam się z łzami na oczach. Nienawidziłam się za tę słabość. Próbowałam odciąć się od tamtego życia, ale najwyraźniej używałam tępych nożyczek.
            - Przyjdzie z wiekiem – rzekł Eli, pojawiając się w sypialni wraz z kubkiem parującej kawy.
            Z drugiej strony, jak mogłabym zapomnieć? Dzięki złemu uczynkowi zyskałam wszystko. Zyskałam magię, Eliego i lepsze życie. Czasem nie tylko uczciwość popłaca.
            - Dziękuję – powiedziałam, z wdzięcznością przyjmując podarunek.
            Minęły dwa dni i dwie noce, od kiedy przenieśliśmy Tarę do mojego mieszkania. Kot ściągnął do nas zielarkę, która zajęła się jej obrażeniami. Dziewczynka jednak nie chciała się obudzić. I nic dziwnego. Nie mogłam jednak cały czas przy niej czuwać. Była u mnie bezpieczna, to najważniejsze. Zostało mi jeszcze kilka spraw do rozwiązania.
            Dominikańska napawała mnie obrzydzeniem, ale musiałam na nią wrócić. Wiedziałam, że nic już nie zrobię dla tej szalonej kobiety. Początkowo małe dziecko, którym mogła się opiekować, trzymało ją przy zdrowych zmysłach. Jan jednak całkowicie ją złamał. Ciągłe gwałty odebrały jej wolę życia, nawet dla ukochanego dziecka, które spotkało podobny los. Chciałam go zabić, naprawdę chciałam, ale przysięgłam sobie, że już nigdy, nie. Tylko to jedno przyrzeczenie odgradzało mnie i tak bardzo cienką linią od Ciemnych Ścieżek, na które i bez tego zdarzało mi się schodzić raz po raz, na przykład pozwalając kotu u siebie pomieszkiwać. Dlatego musiałam rozmówić się z policją, omijającą zamostową część starej dzielnicy szerokim łukiem, tym samym godząc na panujące tam bezprawie. Taka była niepisana umowa. Bandyci mają dla siebie ten kawałek Iglicy do plądrowania, mogą w niej robić, co chcą, ale od reszty mają trzymać się z dala.
            Ale nie wtedy, kiedy ja jestem w mieście.
            - Panie sierżancie – tłumaczyłam uporczywie na komendzie po podpisaniu setek papierów. Od długopisu bolał mnie już nadgarstek, a gardło miałam porządnie zszargane od powtarzania w kółko tego samego. – Oczywiście, że są dowody. Ciało tej biednej kobiety jest jednym z nich. Całe sine. I ma złamane żebro. Przecież ten łajdak był już wcześniej karany za pobicia, o co więc chodzi?
            - Za pobicie są trzy lata. Wyjdzie i potem zacznie robić to samo. Po co zajmować celę i narażać panią na podatki?
            - O mnie się proszę nie martwić. – Przewróciłam oczyma, znużona już tym absurdem. – Albo pan w końcu coś zrobi, albo złożę skargę do pana przełożonego. A jeśli to nie poskutkuje, zadzwonię do telewizji.
            Jakoś się tym nie przejął.
            - A może woli pan, żeby pańska żona dowiedziała się, że pan wcale nie ma nocnych dyżurów?
            Dziękuję, lustereczko.
            W podobny sposób przekonałam opiekę społeczną do zajęcia się Rudym i nastolatkiem. Zrobiłam, co mogłam, zapominając przy tym na chwilę o swoim głównym celu.
            Wróciwszy do domu, ujrzałam siedzącą przy kuchennym stoliku Tarę. Jej duże fiołkowe oczy były absolutnie puste. Miała na sobie jeden z moich przyciasnych dla mnie podkoszulków w paski. Jej uczesane włosy były chyba tylko o odcień ciemniejsze od Eliego, który razem z Kotem pewnie szwendali się właśnie po Ciemnych Ścieżkach. Za to naprzeciwko dziewczynki siedziała zielarka. I robiła dokładnie to, czego chciałam za wszelką cenę uniknąć.
            Nakłaniała ją do czynienia dobrego. Podążania tylko po Jasnym Trakcie.
            -… każdy z nas ma swój talent – mówiła melodyjnym głosem. – Jedni budują domy, inni je projektują. Jedni szyją piękne suknie, inni dobrze rysują. Ja leczę ludzi i robię to bardzo dobrze. Ty jesteś małą czarodziejką i możesz pięknie czarować. Żeby tobie i ludziom żyło się lepiej.
            - Pani chyba już musi iść, dziękuję za pomoc, do widzenia – rzekłam ze złością.
            - Głupia dziewczyno – odezwała się do mnie, jakbym była niewiele starsza od Tary. – To ty powinnaś odejść i zostawić mi tę dziewczynkę.
            - Jasne, już spieprzam z własnego mieszkania – rzuciłam, opierając ręce na biodrach. – Kobieto, myślisz, że jak jesteś starsza, to pozjadałaś wszystkie rozumy?
            - Nie zadzieraj ze mną – syknęła, marszcząc narysowane brązową kredką brwi.
            - Drżę ze strachu. – Przewróciłam oczyma. – Czy ty naprawdę myślisz, że dziewczynka, która nie zaznała jeszcze w życiu miłości, będzie wiedziała, jak kroczyć Jasnym Traktem?
            - Nauczę ją.
            - Sama się nauczy, jest zdolna! Chodzi o to, że jest w stanie wykorzystać lepiej Ciemne Ścieżki, nie tylko dobrą stronę czaro…
            - To grzech! – zawołała zgorszona. – To, że ty obcujesz z istotami piekielnymi…
            - Jajebam. – Westchnęłam ciężko i opadłam na odsunięte krzesło. Najtrudniej walczyło się z zacofaniem. Wytłumacz tu komuś, że nie każdy demon jest diabłem. – Daj Tarze podjąć decyzję. Każdy ma wolną wolę, chyba to wiesz, co?
            - Jeśli będzie znała tylko pół prawdy…
            - Wcale nie chcę niczego przed nią zatajać!
            Kłóciłybyśmy się tak pewnie do sądu ostatecznego, gdzie spór ostatecznie rozstrzygnięty zostałby przez Najwyższego, co w sumie nie byłoby takie korzystne, bo bałam się Go jak diabli, taki argument na korzyść zielarki. Ale na szczęście duch prostytutki w końcu się na coś przydał. Ponieważ zielarka nie mogła go zobaczyć, nie wiedząc za wiele o ciałach astralnych, wystraszyła się tych wszystkich spadających z półek szklanek i talerzy, grzechoczących obrazów i drżącego stołu. Wybiegła z mieszkania, a ja uśmiechnęłam się do ducha.
            - To wreszcie przestałaś grać swoją rolę, co? – spytała prostytutka, siadając na stole i głaszcząc po głowie milczącą Tarę. – I po co był ten cały teatrzyk?
            - Nie chciałam cię przestraszyć. Wolałam się z tobą oswoić.
            - Zanim mnie przepędzisz.
            - Wolę sformułowanie: zanim rozwiążę twoje ziemskie kłopoty.
            - I co, jak postępy? – spytała.
            - Bardzo dobrze – odpowiedziałam, uśmiechając się smutno. – Jan jutro trafi za kratki.
            W oczach ducha błysnęły łzy.
            - Jak mam ci dziękować, Filomeno? – spytała.
            - Spoczywaj w spokoju. I, jeżeli kiedykolwiek się spotkamy, mów mi Fila.
            Tara spojrzała na mnie. Duch zaparzył nam herbatę. Jakiś czas później wciąż siedziałyśmy przy stole milcząc, tyle że popijałyśmy żurawinowy napój z ostatnich kubków, które ostały się po małym astralnym trzęsieniu ziemi.
            - Nie musisz jeszcze decydować – powiedziałam w końcu, gdy kubek pokazał mi już swoje dno. – Masz dużo czasu. Problem w tym, Taro, że złość spowodowała, iż masz w sobie bardzo dużo mocy. Może się z ciebie wydobyć teraz przy byle podmuchu wiatru. I jeśli nie zdecydujesz, co z nią zrobisz, nikt nie będzie w stanie przewidzieć konsekwencji. Jeśli pójdziesz Jasnym Traktem, to znaczy zapomnisz o wszystkim, czego doświadczyłaś i ruszysz dalej, jestem pewna, że twoje życie będzie bardzo dobre. Ale jak mogłabyś o tym wszystkim zapomnieć?
            - A ty? Jak ty zapomniałaś?
            Jak zwykle Eli pojawił się bez zapowiedzi. Usiadł między nami, z Kotem plączącym się pomiędzy jego nogami.
            - Zemściłam się – rzekłam. – Zeszłam na Ciemne Ścieżki. Ale nie zostałam na nich. Rozbijam się pomiędzy nimi a dobrymi czarami. Jestem tułaczką. Nie przeszkadza mi to, bo znam konsekwencje swoich działań. Wiem, jak grać z czarną magią, by samej przy tym nie ucierpieć. I wiem, że Jasny Trakt też czasami spowija cień. Mogę nauczyć cię korzystać z obu dróg, jeśli tylko będziesz chciała.
            - Albo nauczą cię tego twoi rodzice. – Kot wskoczył na stół, a ja spojrzałam na niego pytająco. – Nie było trudno. Platynowe włosy, fiołkowe oczy. Zaginiona księżniczka, jak nic.
            Uniosłam w górę brwi.
            - Przecież już wcześniej wiedziałeś, gdzie przebywa Tara. Dlaczego czekałeś na to, aż ja ją znajdę?
            - To proste. Podwójna nagroda.
            Kot uśmiechnął się szeroko, obnażając białe kły. Ten uśmiech bardzo mi kogoś przypominał…
            - Więc rodzina przede wszystkim? – naskoczyłam na Eliego. – Najpierw rodzinne interesy, a potem ewentualnie przyznam się do kłamstwa czarownicy, dzięki której mogę żyć w tym świecie? Jak w ogóle demony mogą mieć rodzeństwo?! Myślałam, że to my jesteśmy bliźniętami!
            - Astralnymi, kotku… - Kot parsknął śmiechem.
            - Nie rozmawiam teraz z tobą – fuknęłam. – Sio!
            Tara wyciągnęła ręce po Kota. Przytuliła go mocno do siebie, aż stęknął z bólu.
            - Przysięgnij. Na moje życie – zażądałam. Moje życie było dla niego cenniejsze niż własne. Bez niego nie miał nic. Ani ciała, ani punktu zaczepienia w tym świecie, ani mocy, by przejść do innego wymiaru. – Już nigdy mnie nie okłamiesz.
            - Nie ma mowy.
            Walnęłam typowo kobiecego focha. Zamknęłam się w sypialni i siedziałam tam, póki nie przyszło otwierać portalu, by odprowadzić Tarę do jej rodziców. Przed piękną szlachecką parą ciężkie zadanie. Wciąż szukali porywaczy, by zemścić się za los, na jaki skazali ich córkę. Ale to już nie mój interes.
            - Nie nasz, już nie – rzekł Kot, tym razem w formie ludzkiej. Był czarnoskórym chudzielcem z interesownym podejściem do świata. – Jeszcze się nie przedstawiłem. Tin.
            - Wal się, Tin – warknęłam. – Pozwoliłam mieszkać tu kotu, a nie jakiemuś demonowi.
            - Jakiemuś chyba jednak pozwoliłaś… - Eli usiadł obok mnie i objął ramieniem. Spojrzałam na niego spode łba. – Nie rób takiej miny. Jakbym zabił ci ojca.
            - Powinnam ci w tym momencie przylać i nigdy w życiu się do ciebie już nie odezwać.
            Żarty, w których tkwiła najszczersza, choć połowiczna prawda, były najskuteczniejszym atakiem Eliego, przynajmniej w stosunku do mnie. Dlaczego je tolerowałam? I dlaczego odczuwał potrzebę rozsierdzania mnie do granic możliwości, by potem udobruchać jednym pocałunkiem?
            Duch prostytutki zniknął niepostrzeżenie. Tin również się wyniósł. Wreszcie byliśmy z Elim sami w mojej beżowej sypialni. Nie gruchotały już obrazy. Nie słyszałam rozdzierającego serce płaczu.
            Do moich uszu w zamian za to docierał dźwięk przyspieszonego pulsu, który aż szumiał w głowie i zdyszanych oddechów.
            - Jesteś bardzo mądrą kobietą, wbrew pozorom – powiedział Eli, gdy położyłam się na jego wątłej klatce piersiowej, w nozdrzach mając miły, słodko-słony zapach.
            - Nigdy nie powiesz tego tak, jak powinieneś, prawda?
            Za oknem chmury się rozeszły i nocne niebo nad Iglicą w końcu lśniło milionem gwiazd.