Moje pierwsze nadające się do publikacji opowiadanie quasi-historyczne, o moich ulubionych Czartoryskich. Daty jak najbardziej prawdziwe, jak również wszystkie postacie, które jednakowoż wcale nie musiały wstąpić w tym miejscu, w tym czasie... Sympatia do BKW Krasickiego jednak zwyciężyła i absolutnie nie mogło go tu zabraknąć.
14 stycznia 1770
W chwili, gdy wchodzili do
gabinetu cara, natknęli się na wysokiego mężczyznę w ubraniu cywilnym, o silnie
zaznaczonych, wysuniętych naprzód szczękach, które nie psując harmonii całej
twarzy, dawały jej jednak szczególną moc i wyrazistość.
- Kto to jest? – spytał Borys Drubecki swego
towarzysza.
- To jeden z najwybitniejszych, choć moim zdaniem
najmniej sympatycznych ludzi, jakich znam – nasz minister spraw zagranicznych –
Polak, książę Adam [Jerzy] Czartoryski. Tacy ludzie rozstrzygają o losach
narodów.
Lew Tołstoj, Wojna i pokój
Czternasty stycznia roku pańskiego 1770 był jednym z
najmroźniejszych dni w roku. Słońce wisiało na niebie blade i maleńkie,
chorowite. Książę Adam Kazimierz wpatrywał się w nie intensywnie. Bezpośrednio
nie kaleczyło oczu tak bardzo, jak gdyby wpatrywał się w zalegający na ziemi
śnieg. Ten spadł dawno temu, jeszcze przed Nowym Rokiem. Gdyby zbyt długo nań
spoglądać, mężczyzna był pewien, że mogłoby to skończyć się trwałą ślepotą.
Pomyślał sobie, tupiąc z niecierpliwością lewą nogą, iż może warto byłoby
zaryzykować? W końcu wtedy nie musiałby patrzeć na dziecko tego rosyjskiego
lisa, dwulicowego posła Nikołaja Repnina…
Westchnął głęboko. U jego boku, pokornie się
ukłoniwszy, stanęła służąca, prosząc na obiad. Izabela musiała zatem rodzić już
trzecią godzinę…
Przy stole panowała całkiem wesoła atmosfera. Przyjaciele
żartowali sobie, by odwrócić uwagę gospodarza warszawskiej rezydencji, racząc
się obficie winem. Całkiem udawały im się te zabiegi, póki do ich uszu nie
doszedł przeraźliwy, rozdzierający duszę kobiecy wrzask.
- Cóż, to chyba znaczy, że Izabelka ma jeszcze dużo
sił, czyż nie? – Jako pierwszy odezwał się siedzący najbliżej Adama Kazimierza
książę biskup warmiński, uśmiechając się pogodnie.
- Rodzi w pokoju najdalej oddalonym od sali jadalnej,
drogi Ignacy… - odpowiedział Krasickiemu Czartoryski. – A zatem masz rację –
dodał bardziej dziarskim tonem. – Panowie, zjedzmy i przenieśmy się do bawialni
na piętro. Może partia cribbage’a? Co ty na to, Ignasiu?
- Nadmiernie wystawiasz ostatnio moją cierpliwość do
ciebie na coraz liczniejsze próby – odparł ze śmiechem. – Nie, dziękuję, popatrzę
tylko na wasze wesołe zawody, jeśli pozwolicie.
- Otrzymasz ode mnie ten przywilej – mruknął Adam
Kazimierz, na powrót pochmurniejąc.
Zazwyczaj pogodnego usposobienia, nie mógł pojąć, co
dzieje się tego dnia w jego głowie. Czyżby popadał powoli w obłęd? Dokładnie
półtora miesiąca temu świętował trzydzieste piąte urodziny. Skąd nagle wezbrało
w nim tyle żółci? Nie mógł pojąć, dlaczego na nowo odezwała się w nim złość na
Krasickiego. Słynący z ciętej riposty duchowny dawno już stał się ulubieńcem
Stanisława Augusta Poniatowskiego. Króla Stanisława. Króla Antosia, jak zwykła
mawiać o nim Izabela…
Gdy towarzystwo przeniosło się na górę, Adam
Kazimierz zrezygnował z partii karcianej. Sięgnął po pierwszą lepszą książkę, a
później wyciągnął się spokojnie na szezlongu, pod czujnym okiem Ignacego.
Otworzył tom, będący Jeruzalem wyzwoloną,
na bądź jakiej stronie i wbił spojrzenie w tekst poematu, choć nie
rozróżniał liter. Na dworze już pociemniało. Wraz z mrokiem wzmógł się niepokój
w sercu księcia. Musiał za wszelką cenę się uspokoić. To szaleństwo, przecież
zapierał się rękoma i nogami, by tylko nie zostać osadzonym na tronie Rzeczypospolitej
Obojga Narodów! Wiedział, że nie podoła dźwignąć państwa do pionu. Ale czy
poszłoby mu gorzej od Antka?
Przymknąwszy oczy, widział wnętrze warszawskiej
katedry. Koronacja Poniatowskiego. Święto jedyne takie. Muzyka organów i głos
chłopięcego chóru nadawały wszystkiemu znacznie więcej patosu niż potrzeba było
rzeczywiście. Wszechobecne czerwień, purpura i złoto mdliły już wciąż trzydziestoletniego
Kazimierza. Był już znużony wszystkimi tymi ceremoniami, a do zachodu słońca pozostało jeszcze tak dużo czasu…
Msza wreszcie dobiegła końca, król złożył chyba po
raz setny przysięgi, których słowa nie docierały nawet do uszu Adama
Kazimierza. Ludzie zaczęli ustawiać się w długiej kolumnie, by ucałować
pierścień nowego monarchy i powiedzieć mu kilka miłych słów.
Gdy ojciec Adama Kazimierza, książę August
Czartoryski stanął przed swoim niecierpliwiącym się synem, jego twarz była tak
czerwona jak szaty świeżo upieczonego władcy. Chwycił latorośl silnie za ramiona
i szarpnął nim. Zdziwiony takim zachowaniem, Adam Kazimierz nie potrafił
wydusić z siebie ani słowa. August też chyba miał jakiś problem z mówieniem.
Cedził wyrazy przez silnie zaciśnięte szczęki, a gdy udało im się opuścić usta
seniora Czartoryskiego, były porwane i przesączone wściekłością.
- Popatrz, durniu… Teraz on ma koronę na głowie… I
dobrze mu w niej…!
- Ależ ze mnie paskudny gospodarz! – zawołał Adam
Kazimierz, zrywając się w tej chwili z okupowanego szezlonga. Wypuszczona z rąk
książka wylądowała z hukiem na dywanie. Mężczyzna nie zwrócił na to
najmniejszej uwagi. – Może naleweczki, panowie?
Milczący Ignacy zgodził się po dłuższej chwili
świdrowania przyjaciela mocnym spojrzeniem ciemnogranatowych oczu. I co tak się
gapi? Jakby był lepszy, jakby nie był rok młodszy od Adama Kazimierza, tylko dwadzieścia
lat starszy i pozjadał wszystkie rozumy! Jeśli chodziło mu o hipokryzję
Czartoryskiego, to biskup nie miał prawa rzucać kamieniem. Sam doskonale
widział wszystkie wady króla, ale radośnie mu przyklaskiwał, marszcząc brwi
dopiero za plecami Stanisława Augusta. Co więcej: bronił go przed wszelkimi
zarzutami szlachty! Adam Kazimierz jeszcze nie stał się tak perfidny. To
prawda, dzisiaj ciężko radził sobie ze swoimi uczuciami, z urazami, jakie
powróciły, nie wiadomo dlaczego akurat teraz, ale na dworze zawsze potrafił się
opanować.
Po którejś z partii gry, książę gospodarz nie
wiedział, której, bo alkohol zrujnował już doszczętnie jego przyjaźń z
liczbami, do pomieszczenia weszła gosposia, meldując o stanie zdrowia księżnej.
Póki kobieta się nie pojawiła, Adamowi Kazimierzowi niemal zupełnie udało się
zapomnieć, co działo się w gościnnym na parterze i prawie uspokoić. Teraz
wszystko wróciło.
- Więc ile jeszcze mamy czekać, by przywitać się z
nowym Czartoryskim? – zagadnął służącą jeszcze bardziej wstawiony niż gospodarz
Adam Naruszewicz. – Pewnie już w łonie obmyśliło strategie naprawy
Rzeczypospolitej i gdy tylko nauczy się mówić, opowie nam o swoich planach
odmiany świata! – rozgadał się, co było u niego najzupełniej typowe.
- Chyba że więcej ma z Flemingów – wtrącił niby
zdawkowo Bohomolec.
- Oby – skwitował krótko Adam Kazimierz. A więc
prawda dotarła również do uszu ojca Franciszka…
Nie, żeby Adam Kazimierz kiedykolwiek w tej sprawie
kogoś okłamał. Zdawało się, że akceptował fakty. Sam przecież stał za błogosławionym
stanem Izabeli. To on prosił, by żona zbliżyła się do Repnina. Zdawał sobie
sprawę z ryzyka, bo Izabela zawsze bardzo angażowała się we wszelkie zabawy, a
ta – w kobiecego szpiega – najwyraźniej przypadła jej do gustu jeszcze bardziej
niźli wcześniejsze. Jeszcze gorzej było z samym posłem, bo o ile młoda księżna
traktowała romans z typowym dla niej przymrużeniem oka, to Repnin najwyraźniej z
Izabelą wiązał wiele nadziei.
Ledwie gosposia opuściła pokój, znów do niego
wróciła, uśmiechając się szeroko.
- Chłopiec, silny jak tur! – zawołała.
Panowie zerwali się na równe nogi.
- Spokojnie, kawalerowie… - Adam Kazimierz wyciągnął
przed siebie ręce. Spoglądali na niego wyczekująco. Boże drogi, chyba nie
chcieli mu winszować? – Zaraz napijemy się szampana. A ty, moja droga… -
Podszedł do służącej i wyciągnął ją na korytarz. – Proszę powiadomić księcia
Repnina.
Dochodziło pół do trzeciej, gdy pod rezydencję
zajechała czarna kareta, ciągnięta przez dwa silne, równie czarne ogiery. Zanim
stangret zdążył dobiec do drzwi powozu, te już się otworzyły. Repnin zeskoczył
ze schodków i w biegu poprawiał przekrzywioną perukę.
Wszystko to obserwował stojący przy parapecie Adam
Kazimierz. Wizyta nie trwała długo. Przed trzecią poseł opuścił rezydencję
Czartoryskich i książę miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał już gościć w
swoich progach rosyjskiego dyplomaty.
Wróciwszy do swojej sypialni, nie mógł zasnąć aż do
świtu. Wcześniej nawet lubił Nikołaja. Co się zmieniło?
Zrozumiał, gdy dwa dni później uznał, że może patrzeć
już na Izabelę i zmusił się do jej odwiedzenia.
Jej apartament był urządzony cukierkowo, co bardzo
dobrze do niej pasowało, przynajmniej według męża, który od jakiegoś czasu
zaczął uważać Izabelę za słodki karmelek, może krówkę (z powodu dziecinnej
naiwności albo głupiej wiary w ludzką bezinteresowność, sam nie wiedział), opakowany
jednak w wyjątkowo brzydki papierek. Na ścianach dominowały błękity, tak jak i
w wazonach, w których ułożono kompozycje z dopiero co przysłanych bukietów.
Izabela leżała w łożu z odsłoniętym białym baldachimem, czytając jeden z tych
niemądrych romansów, z których tak lubił się naigrywać. Nie zwróciła uwagi, gdy
wszedł do sypialni. Czy był to jawny manifest? Dopiero gdy usiadł obok niej,
odgarnąwszy na bok bladoróżową pościel, odłożyła książkę i spojrzała mu prosto
w oczy, bez śladu uśmiechu.
Zamrugał, wstrząśnięty. Chciał przetrzeć oczy, ale
nie chciał sprawiać żonie przykrości. Nie dowierzał jednak temu, co widzi.
Izabela, w ciągu tych trzech dni, kiedy się nie widzieli, wypiękniała!
Dziecięce okrągłe policzki należały już do przeszłości.
Męczący, wielogodzinny poród sprawił, że rysy kobiety – bo teraz z pewnością
nie wyglądała na dziecko ani trochę! – uległy wyostrzeniu. Oczy, zawsze duże,
były jeszcze większe i patrzyły na męża z jawną prowokacją. Ciemne włosy,
rozsypane na przykrytych białą koszulą ramionach, chyba zgęstniały, a uszy –
czy to w ogóle było możliwe? – stały się mniej odstające? Co prawda na czole
pojawiła się pierwsza, delikatna zmarszczka, a dziobowate blizny po ospie nie
wyparowały, ale w porównaniu z tym nieszczęsnym dziewczęciem, jakie zwykł
widywać kiedyś Adam Kazimierz, była to diametralna różnica!
- Czy łaskawie odezwiesz się do mnie jeszcze kiedy? –
spytała dosyć oziębłym tomem. – Jeśli nie masz takiego zamiaru, drogi mężu –
powiedziała z naciskiem – pozwól, iż wrócę do przerwanej lektury.
- Izabelko… - Chwycił ją za dłoń, którą sięgała po
książkę. Zamarła ze spojrzeniem wbitym w kołdrę. – Izabelko – powtórzył z
czułością. – Jak się czujesz?
- Źle – powiedziała cicho. – Czekałam na ciebie. Obiecałeś,
że przy mnie będziesz. Uważałam cię za swojego przyjaciela, a ty zostawiłeś
mnie w chwili największej samotności. – Szczerość w jej głosie zraniła serce
Adama Kazimierza. Zrozumiał, że popełnił błąd. – I po coś wołał Repnina? To
nasze dziecko, nie jego. Chyba, żeś się wycofał z umowy. Ale miałam cię za
odważnego człowieka, za bohatera, a ty…
- Nie, Izabelko, spokojnie. To nasze dziecko –
powtórzył i nagłe wzruszenie objawiło się wielką kulą narastającą w gardle.
Uspokoił się dopiero, gdy żona odwzajemniła uścisk dłoni. – Dobrze, że znowu
jesteś przy mnie, bo ostatnie dni były szalone… Ogłupiałem już chyba do reszty…
Zrobiła zabawną minę, marszcząc całkiem zgrabny nos.
Najwyraźniej biła się z myślami. Wreszcie westchnęła cicho.
- Nie powinieneś obrażać najwierniejszego mi
mężczyzny, Adamie Kazimierzu. Nie pozwalam ci na to, mimo że czasem istotnie
zachowuje się niestosownie do swojego statecznego wieku… Jak skończony dureń…
Służąca mi doniosła, że w dzień porodu byłeś tak pijany, że kazałeś jej brać
kosz wiklinowy i przystrajać kwiatami…
Adam Kazimierz zaczerwienił się delikatnie, będąc tak
besztanym.
- … Naprawdę chciałeś włożyć tam dziecko i wysłać do
rezydencji Repnina?
Skinął głową.
- Dopiero Ignaś przemówił mi do rozsądku – przyznał się
ze skruchą.
- A wiesz, że to brzmiało tak, jakbyś był zazdrosny? –
w jej tonie, zamiast urazy, zabrzmiał dobrze znany mężczyźnie flirt. Uniósł
brwi, bo nigdy wcześniej nie próbowała z nim tak pogrywać; wszystkie dwuznaczne
rozmówki urządzała sobie z każdym innym mężczyzną, nie śmiejąc bawić się w ten
sposób z mężem. Już miał jakoś to skwitować, kiedy wpadła mu w słowo. Chyba
pojęła znaczenie tego, co właśnie zaczęła. – Idź może obejrzeć swojego
pierworodnego. Nie przystoi ojcu taka izolacja. W końcu to twój następca!
- Jerzy – powiedział cicho książę, nie mogąc
powstrzymać uśmiechu, jaki wpełzł mu na twarz.
- Adam Jerzy – poprawiła go żona.
Od tej pory niemal nie rozstawał się z niemowlęciem.
Nosił go po całym domostwie, pokazywał widoki za oknem, czytał nawet odpisane
bajki wujka biskupa Ignasia, ale gdy doszedł do trzeciej, przestał. Boże drogi,
co też drzemie w tym biskupie! Trzeba będzie zabronić czytania dzieciom jego
dziełek, bo jeśli wyrosną na tym gruncie, zaczną popełniać samobójstwa jeszcze
w wieku nastoletnim!
- Będziesz wielkim człowiekiem, Adamie Jerzy – mówił Czartoryski,
wpatrując się w śniadą buźkę potomka. Z przykrością przyjął do wiadomości, że
chłopiec nigdy nie będzie do niego fizycznie podobny. Każdy niewtajemniczony,
lecz uważny obserwator, od razu zrozumie, że ciemną płeć oraz o wiele za długi
i za ostry jak na niemowlę nos, nie odziedziczył po przodkach herbu Pogoń. Ale
od tego czasu Adam Kazimierz nigdy ani słówkiem nie zająknął się, że Adam Jerzy
nie jest jego prawdziwym synem. Wielu uznawało famę o ojcostwie Repnina za
zwykłą plotkę, skierowaną przeciwko Familii przez wrogie stronnictwa. –
Wszystko będzie dobrze, zobaczysz…
Podszedłszy do okna, ojciec synem zerknęli na
krajobraz zimowego ogrodu. Okryte szczelnie białą zmarzliną kikuty roślin skojarzyły
się Adamowi Kazimierzowi z obecną sytuacją Rzeczypospolitej. Czasy saskie sprowadziły
do kraju wieloletnią zimę. Czy gdyby Adam Kazimierz odważył się przyjąć koronę,
potrafiłby przywołać doń wiosnę?
Coś mówiło księciu, że prawdziwa zima jednak jeszcze
nie nadeszła. Ale odrzucił te myśli na bok. Adam Jerzy zaczął głośno płakać w
ojcowskich ramionach. Kołysząc dziecko, Czartoryski skierował swe kroki do
apartamentu Izabeli.
Jakże ona wypiękniała! Może – tym razem wspólnie -
postarają się niebawem o towarzystwo dla Adama Jerzego?
O, to się też podoba, bo Czartoryscy, dwa lata spędzone na byciu przewodnikiem uczyniły ze mnie i fana, i krytyka. Doobra, wiem, że napisane, że niektóre osoby nie z tego czasu, ale przed Adasiem była jeszcze Tereska i Marysia, i aż mnie zabolało "towarzystwo dla Adama Jerzego", o które się postarają. I trochę też kręcę nosem na Repnina, panie starsze przewodniczki zawsze mi mówiły, że autorka "Pani na Puławach" troszkę się dała ponieść wyobraźni. Dobra, koniec marudzenia. Podobało się, o!
OdpowiedzUsuńBoże, dzięki, że ktoś tu jeszcze lubi Czartoryskich, bo niektórzy z mojego otoczenia mają odruch wymiotny, gdy zaczynam o nich mówić. ^ ^ W ogóle dobrze, że jesteś. :P
OdpowiedzUsuńPo pierwsze: wybacz mi nieścisłości, jestem jeszcze nie tak obeznana, na razie przeczytałam tylko "Księcia wielkich nadziei" Dziewianowskiego (Repnin na stówę był ojcem A.J., dam sobie palce u stóp uciąć! :P Tylko że akurat to z powozem i koszem to stare ploty). Co do "Pani na Puławach" - bardzo płaczę, nie mogę jej znaleźć w żadnej bibliotece, jak już gdzieś dotrę, gdzie powinna być, to nagle wypożyczona, nie wiem, co się dzieje na tym świecie. ;C
Ale dzięki za konstruktywną krytykę, brakowało mi jej.
No ja uwielbiam ich!!! Mój pałac zrobił swoje ;) Ojtam krytyka, tylko kilka nieścisłości, o tak ^^ A z powozem, to Kazimierz podwoził Izabelkę do kuzynka Stasia trochę wcześniej :D A jak chce "Panią na Puławach" to pocztą mogę pożyczyć, bo mam swojo gdzieś na składzie ;)
UsuńTo też, ale że do Stasia, ale Maciej nam opowiadał na zajęciach z historii literatury osiemnastowieczne i dziewiętnastowieczne ploteczki, właśnie o powozie Repnina pod rezydencją Czartoryskich. Potem jeszcze o Mickiewiczu, który się zrzucił z mosiężnym świecznikiem na konkurenta, ale o tym może kiedy indziej. ;P
UsuńWow! Dzięx za ofertę, ale chyba sobie sama zamówię przez Internet, żeby też mieć już na wyłączność, bo się przyda. Dopiero po Coke'u niestety, bo teraz nawet na fajki mnie nie stać. :'C
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńNa Szczerych i Sprawiedliwych ocena gotowa. Miłego czytania! Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDroga Neifile! Z braku innego kontaktu piszę tutaj w związku z moją wątpliwością dotyczącą postscriptum. W ocenie poprawiłam Cię z "P.S." na "PS", ale wczoraj dostałam od smirka namiar na taki artykuł: http://niekalecz.blox.pl/2010/02/PS-PS-czy-PS-czyli-postscriptum.html, który ostatecznie niczego nie wyjaśnił, tylko spowodował jeszcze większy mętlik w mojej głowie. W szkole uczona byłam "PS." i tak przez długi czas pisałam, jednak nie ufam bezgranicznie mojej polonistce, bo jak często przyznaje, tak wiele rzeczy się zmienia, że trudno do końca niektóre rzeczy stwierdzić. Czasami sama czegoś nie wie, albo jest niepewna... Dlatego ja też już nie wiem! :D Podejrzewam, że nie uda Ci się całkowicie rozwiać moich wątpliwości i jednoznacznie przekonać do jakiejś wersji, ale po prostu pytam, co Ty o tym sądzisz i jakie masz doświadczenia z owym postscriptum. :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńOjejku, bardzo dziękuję, że chciało Ci się do mnie odezwać z tą zagwozdką. O dziwo, mimo że sama napisałam "P.S.", to skłaniam się teraz ku wersji przedstawionej przez Ciebie. "P.S." to czysty łaciński skrótowiec, używany w wielu listach staropolskich, ale raczej na zasadzie makaronizmów, więc wydaje mi się, że we współczesnym języku polskim poprawny jest skrótowiec "PS". Mimo to nie omieszkam zapytać któregoś z doktorów, gdy wrócę na uczelnię. I mam nadzieję, że obędzie się bez awantur (a tak czasem bywa, gdy jeden doktor uważa tak, a drugi inaczej ^^).
UsuńDzięki za odpowiedź, w takim razie będę czekać na relację z rozmowy z doktorami. ^^
UsuńWszyscy uwielbiamy Czartoryskich!
OdpowiedzUsuńI Lwa Tołstoja też! :)
No, nie wszyscy, ale jeśli Ty owszem, to jestem rada. :)
Usuń