poniedziałek, 23 lipca 2012

Pretty Plastic Woman


Fantastyczne, ale nie do bólu. ;) Tak naprawdę elementy magii są w tym opowiadaniu najmniej ważne. Zresztą, oceńcie sami. 

Pretty Plastic Woman
          Mia dzieliła pokój wraz z trzema innymi dziewczynami. Dwie z nich właśnie ciężko pracowały, by móc spędzić kolejne noce w wąskich łóżkach, przykrytych teraz schludnie spranymi, kwiecistymi kapami, zarobić na jedzenie, niezbędne kosmetyki oraz ubrania. Mia, tak jak i one, nędzne grosze, które zostawały zawsze po zakupach, wkładała do portmonetki, marząc o ucieczce z tego miejsca. Trzecia z dziewczyn, Tara, najładniejsza, siedziała przy starej toaletce. Mebel miał nierówne nogi, a umieszczone w nim owalne lustro było pęknięte. To, jak i pokrywające taflę czarne kropeczki, zdawało się nie przeszkadzać dziewczynie. Szczotkowała swoje długie proste włosy w kolorze platyny szybkimi, energicznymi ruchami, nieustannie przypatrując się swojemu odbiciu fiołkowymi oczami w kształcie migdałów. Jej opalona smukła twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
                - Patrz na mnie!
                Nagłe szarpnięcie zmusiło Mię do oderwania wzroku od prostych pleców Tary, przykrytych aksamitnym, szmaragdowozielonym szlafrokiem. Ze złością spojrzała na swoją Ciotkę, która opatrywała jej rozcięte ramię szorstkimi paluchami. Długie, jaskraworóżowe paznokcie często wbijały jej się w skórę, wzmagając tylko rwący ból ręki.
                - Pytam po raz ostatni: kim jesteś?
                Gruby głos Ciotki idealnie pasował do jej wyglądu. Przez swoją kanciastą, żółtą twarz, śmierdzące wypomadowane włosy (ułożone w fryzurę kiepsko imitującą tradycyjną dla urodzonych na terenie Cesarstwa kobiet), małe, głęboko osadzone oczka, pomalowane czarną grubą kredką tak, by sprawiały wrażenie ukośnych, przypominała bardzo mężczyznę. Skojarzenie to nasuwało się również przez niemal zupełny brak piersi. Choć Ciotka starała się podkreślić je głębokimi dekoltami, na nic zdawały się te próby. Dodatkowo, z powodu butów na przeraźliwie wysokich obcasach, które nosiła, była wyższą od wszystkich klientów, jacy pojawili się od czasu, gdy zamieszkała tu Mia Zresztą, nie wiadomo, czy Ciotka kiedyś nie była facetem. Tak przynajmniej szeptały między sobą jej współlokatorki, za co nieraz obrywały. Ciotka umiała bić tak, żeby nie zostawić żadnego śladu.
                Teraz jednak, skoro ciało Mii było usiane mnóstwem purpurowych siniaków, a niektóre z nich miały się dopiero pojawić, nie miała żadnych skrupułów. Jej obrzydliwe paznokcie zostawiały czerwone półksiężyce tam, gdzie skóra dziewczyny miała jeszcze naturalny kolor.
                - Odpowiedz! – zawołała dudniąco.
                Mia spuściła wzrok na podłogę, złożoną z wypaczonych dębowych klepek. Ostatnie łzy stoczyły się z policzków na jej nagie piersi.
                - Nikim – wyszeptała.
                Ciotka westchnęła ciężko, a odgłos ten przypomniał raczej charczenie Bonkersa, starego psa mieszkających poziom wyżej sąsiadów, który czasem zrywał się ze sznura i wpadał do burdelu, siejąc postrach wśród klientów. Chwyciła Mię mocno za podbródek, zmuszając, by wciąż na nią patrzyła.
                - Źle – rzekła. – Jesteś bardzo dobrą dziwką. Ale możesz być lepszą. Musisz się tylko postarać. A wtedy może zaczniesz zarabiać dużo pieniędzy. Wyjedziesz stąd i spełnisz swoje marzenia. Spójrz na Tarę. Mieszka u nas tylko miesiąc dłużej od ciebie, a już przeprowadza się do osobnego pokoju.
                - Jestem tu dwa lata – mruknęła Mia. – I nie chcę już dłużej.
                - Podpisałyśmy umowę na trzy. – Ciotka najwyraźniej się tego spodziewała. Puściła dziewczynę i pchnęła ją na łóżko. Ta jęknęła cicho, gdy kobieta nachyliła się nad jej podrapaną do krwi skórą pod żebrami i polała środkiem odkażającym. – My zaoferowałyśmy ci dach nad głową, ciepłe łóżko i pracę. Ty w zamian obiecałaś nam posłuszeństwo.
                - W umowie nie było nic o tym, że klienci będą mnie bili – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
                - Ten człowiek za to zapłaci i już nie wejdzie do naszego domu.
                Dalsza rozmowa z Ciotką nie miała najmniejszego sensu. Dziewczyna w milczeniu znosiła dalsze zabiegi. Dobrze wiedziała, że gdyby zerwała umowę przez ucieczkę, prędzej czy później dopadłby ją Zel. Był demonem, którego wynajęła Mama, by uporać się z nieposłusznymi byłymi pracownicami. Dziewczyny, które zbiegły z burdelu, wracały później otumanione, pozbawione wolnej woli i absolutnie posłuszne każdemu słowu Mamy. Pracowały ciężej niż inne, nie otrzymując żadnego wynagrodzenia poza miejscem do spania i jedzeniem, do chwili wygaśnięcia ich kontraktów. Później szefowa wyrzucała je na bruk. Tam nie potrafiły sobie z niczym poradzić. Stawały się łatwymi ofiarami dla zboczeńców. Ginęły prędzej czy później.
                Z drugiej strony, w Mii też nie pozostawało za wiele woli życia. Ten klient nie był pierwszym, mającym odchyły na punkcie przemocy. Był trzecim albo czwartym, na którego trafiła dziewczyna. Dzięki uzdrowicielskim medykamentom Ciotki szybko dochodziła do siebie, ale przy następnych spotkaniach z mężczyznami pracowała gorzej, paraliżowana strachem. Nie wszyscy byli więc skłonni płacić za jej usługi według cennika. Jeśli tak dalej pójdzie, nie zarobi na znalezienie lokum choćby i miała przedłużyć umowę o dziesięć lat.
                - Gotowe. Przejdź się. Musisz rozchodzić. Przy okazji odwiedzisz wiedźmę. Przez ciebie skończyły mi się zioła. Tylko wróć przed zachodem.
                Zazwyczaj po sprawunki były wysyłane młodsze dziewczyny, które dopiero uczyły się sztuki zadowalania klientów i jednocześnie pełniły obowiązki sprzątaczek w domu. Ciotka jednak wiedziała, że chwile poza burdelem posłużą Mii za najskuteczniejsze lekarstwo. W końcu jeszcze nigdy nie została wysłana w taką podróż - jej okres próbny trwał zaledwie kilka dni. W kwestiach zadowalania klientów była nadzwyczaj pojętna. Może dlatego, że tak dobrze zaczęła, teraz nagle nastąpił tak drastyczny spadek formy?
                Dziewczyna ubrała się w sięgającą do kolan spódnicę – najdłuższą, jaką miała – oraz luźną białą koszulę, po czym opuściła budynek pełen raniących ucho, obrzydliwych hałasów.
                Tak naprawdę lubiła Kocią Dzielnicę. Należała do jednych z najuboższych stref Mijonu, ale przy tym podobno było tu o wiele więcej magii niż w jakimkolwiek innym punkcie na mapie Nieskończonego Miasta. Burdel mieścił się na jednej z najtłoczniejszych ulic. Oprócz niego na tym poziomie znajdowało się też mnóstwo sklepików, biur najemniczych, barów i obskurnych klubów, w których muzyka dudniła do bladego świtu. Na pięciu wyższych poziomach mieszkali biedni obywatele Cesarstwa albo Ludzie Wiatru. Im wyżej mieściły się ich mieszkania, tym rzadziej schodzili na dół, bojąc się bandytów i zboczeńców. Ci jednak upodobali sobie trzeci lub czwarty poziom pod główną ulicą. W godzinach południowych, kiedy dwa słońca znajdowały się dokładnie nad głowami przechodniów oraz wszechobecnych kotów, nie trzeba było się bać czegokolwiek. Wystarczyło tylko omijać ciemne zaułki.
                Wiedźma, z której ziół korzystała Ciotka, mieszkała daleko od centralnej części dzielnicy. Dojście tam, według słów jednej z szefowych Mii, nie powinno zajmować normalnie więcej niż pół godziny. Ze względu na zły stan dziewczyny, podróż ta trwała jednak dwa razy dłużej. Mia zatrzymywała się często na rogach zatłoczonych uliczek, by przytrzymać się rynny i złapać oddech. Złamane żebro dawało się we znaki, tak samo jak wszelkie obtarcia i mały palec u nogi, przez który kuśtykała. Tej ostatniej kontuzji nabawiła się, kopiąc swojego klienta z całej siły, by zwalić go z łóżka i tym samym dobiec do drzwi. Na szczęście się udało.
                Byłoby łatwiej, myślała Mia, gdyby mogła używać swoich specjalnych zdolności. Dzięki nim rozprawiła się skutecznie z pierwszym dewiantem, jaki się jej napatoczył. Kiedy jednak Matka je odkryła, szybko umieściła w kontrakcie klauzulę, zabraniającej Mii korzystanie z mocy. Według niej niedobrym było, gdy mężczyźni bili jej pracownice, ale nieporównywalnie gorsze byłoby, gdyby rozeszła się plotka, iż w jej domu trzyma się niebezpieczną dziwkę. Czarownicę.
                Dom wiedźmy wisiał nad przepaścią pomiędzy wielopoziomową Dzielnicą Kotów a Dzielnicą Wichrów, gdzie zamiast budynków chwiejnie pobudowanych jeden na drugim tak, że nie wiedziano dokładnie, w którym miejscu kończy się jeden, a zaczyna drugi, budowano wysokie, spiralne wieże. Przypominały splątane ze sobą, pnące się w górę cielska gigantycznych wężów, których skóry lśniły łuskami wszystkich kolorów tęczy i różnorakich stylów architektonicznych. Jego kształt natomiast nasuwał skojarzenie z muchomorem o grubym trzonku i małym kapeluszu. Wieńcząca go kopuła była płaska, pokryta przez czerwoną dachówkę. Mimo że lato trwało w najlepsze, z chudego komina wydobywał się zielony dym, więc wiedźma musiała palić w piecu albo coś gotować. By zapukać do owalnych drzwi, rzeźbionych w różne zawijasy, Mia musiała przeskakiwać po wiszących w powietrzu skałach, porośniętych trawą. Sprawiało jej to sporo bólu, lecz przecież nie mogła nie dotrzeć na miejsce. Wzdrygnęła się, gdy – stanąwszy przed progiem domku – umieszczona w drzwiach klapka podniosła się i dziewczyna zobaczyła wytrzeszczone, olbrzymie oko.
                - Przysłała mnie Ciotka z Kociego Burdelu, po zioła… - powiedziała niepewnie, nie wiedząc, czy zostanie w ogóle wysłuchana.
                Drzwi jednak otworzyły się i postąpiwszy kilka kroków, Mia znalazła się w o wiele większej przestrzeni, niż mogłoby się wydawać z wewnątrz. Naprzeciwko niej, w ścianach okrągłej izby jawiły się trzy pary drzwi, podobnych do tych, przez które właśnie weszła. Było tu miejsce również na chyba trzy lub cztery razy wyższe od niej regały zawalone opasłymi tomiszczami, przy których stała drabina na kółkach oraz wielki stół. Na jego blacie stało całe mnóstwo szklanych naczyń, wypełnionych przez bulgocące różnobarwne ciecze.
                - To co zwykle? – spytała przysadzista kobieta, mieszająca coś w wielkim garze, ustawionym w palenisku. Stała tyłem do Mii, ubrana w ciemnozieloną suknię.
                - Tak mi się wydaje.
                - Leżą na komodzie z klatką dla nietoperzy.
                Mia rozejrzała się na boki, nie od razu dostrzegając chowający się w cieniu mebel. Wreszcie podeszła do komody i zanim wzięła niewielką papierową torebkę, przyjrzała się metalowej klatce. Istotnie, na cienkim srebrzystym drążku wisiał do góry nogami nietoperz, przypominający czarny woreczek. Dziewczyna wysunęła palec i szturchnęła go, na co zwierzę pisnęło głośno, ale nawet się nie poruszyło.
                - Nie pozwalaj sobie – warknęła wiedźma, nagle pojawiając się obok.
                Mia wzdrygnęła się. Dopiero teraz mogła przyjrzeć się kobiecie. Mimo że wyglądała na prawowitą mieszkankę Cesarstwa, to jej włosy – związane w dwa krótkie końskie ogony po obu stronach głowy – były rude, zupełnie jak u Mii, a nie czarne, ciemnozielone czy w kolorze czekolady, jak u wszystkich tubylców. Fryzura też nie pasowała ani do poważnej sukni z falbanami i sztywnym kołnierzem aż pod samą brodę, ozdobionym na środku jaskrawozieloną broszką, ani do jej lekko pucołowatej twarzy czy zmarszczek okalających migdałowe oczy. Musiała być grubo po czterdziestce.
                - Jest leniwy jak wieprz, ale jak się go zdenerwuje, to potrafi się odpłacić pięknym za nadobne – kontynuowała wiedźma. – Czyżbyś chciała ode mnie jeszcze czegoś, biedne dziecko? – spytała, lustrując ją uważnym spojrzeniem, nie oszczędzającym obandażowanego ramienia i kilku innych zadrapań.
                - Nie jestem pewna, czy pani może mi pomóc… - mruknęła.
                - Ja mogę pomóc każdemu – rzekła, krzywiąc usta w grymasie – a jeśli nie, to znaleźć dla niego pomoc. Twoim zadaniem jest tylko wiedzieć, czego ode mnie chcesz.
                - Niestety… Czy da mi pani inne życie, gdy o nie poproszę?
                - Naprawdę myślisz, że to by ci pomogło? Inne życie, powiadasz… - Pokręciła głową. – Każde życie jest inne, to racja. Każdy ma inne radości i tragedie. Ale skąd wiesz, że inne oznacza lepsze?
                - Nie wiem.
                Wzięła torebkę i ruszyła do wyjścia. Była już przy drzwiach, gdy czarownica ją zatrzymała.
                - Ile masz czasu? – spytała.
                - Przed zachodem muszę wrócić.
                - Świetnie. Dam ci zarobić. Chyba każdemu się dzisiaj coś skończyło... – mruknęła pod nosem, krzątając się po pomieszczeniu. W końcu znalazła to, czego szukała.
                - Masz, pokaż to Zolkinowi, on będzie wtedy wiedział, że to ja cię przysłałam. – Wcisnęła Mii w rękę ohydną broszkę, zrobioną z dwóch zasuszonych nóżek fretki, zszytych ze sobą i przyozdobionych białymi cekinami.
                - Taką pierdołę można dostać wszędzie… - powiedziała dziewczyna, krzywiąc się.
                - Nieprawda – ucięła kobieta, po czym wyjęła z sakiewki dwa tenge i wsadziła dziewczynie do kieszonki spódnicy. – Zapłać Zolkinowi i dostarcz mi towar, a reszta będzie dla ciebie.
                - Gdzie znajdę tego całego Zolkina?
                - Dla ciebie: pana Zolkina, dziewczyno – poprawiła ją wiedźma. – Dokładnie po drugiej stronie miasta. Ulica Piżmowa, drugi od góry. Zobaczysz wielki szyld „U Zolkina”. To powinno cię nakierować.
                - Z pewnością.
                Zdziwiła się, że gdy znalazła się za drzwiami, zamiast oddalonych od siebie skalistych, zawieszonych w powietrzu schodków, ujrzała prostą kamienistą ścieżkę w dół. Mimo tego i tak nie zapałała sympatią do wiedźmy.
                Od razu weszła na najwyższy poziom dzielnicy, by mieć już za sobą uciążliwe chodzenie po schodach. Nad sobą miała już tylko bezchmurne niebo i dwa grzejące jasne słońca. Spragniona wolności, wspięła się po jednej z pozostawionych nisko drabinek i znalazła się wśród połączonych ze sobą płaskich dachów. Daleko przed nią majaczył słaby zarys kolosalnej góry, na której wybudowano cesarski pałac, otoczony licznymi murami – głównie magicznymi. Nigdy nawet nie znalazła się w jego pobliżu, choć dane jej było widzieć górę z o wiele mniejszej odległości.
                Kiedyś mieszkała przecież w jednej z ponumerowanych dzielnic. Od tych potocznie nazywanych dzielił je status majątkowy. Były bogate i zadbane, zamieszkiwane głównie przez szlacheckie rodziny, celebrytów, gejsze, najzamożniejszych przybyszy oraz zagranicznych polityków, szukających rozrywki w Nieskończonym Mieście. Jej ojciec sam był przecież politykiem, jednym z najpopularniejszych wśród Ludzi Wiatru. Niestety, przez to miał również najwięcej wrogów…
                Kuśtykała bardzo blisko brzegów dachów. Ziemia była tak daleko w dole, że prawie niewidoczna. Nie czuła strachu, tylko świadomość, że gdyby zginęła tamtego wieczoru, kiedy przyszli po jej ojca i matkę, nie musiałaby tyle cierpieć. Mogłaby żyć razem z nimi w Niebie czy w Zaświatach, chociaż nie wierzyła w ich istnienie. Tak, chciała po prostu przestać istnieć, przerwać bezsensowną egzystencję, która nawet nie należała do niej…
                Stęknąwszy, usiadła na skraju budynku i zamknęła oczy. Jeden ruch mógłby uwolnić ją od wszystkiego, co do tej pory było przyczyną jej bólu. Była gotowa do zrobić. Dwa czekające w kieszeni tenge jakby ją ponaglały.
                Aż w końcu, gdy podjęła ostateczną decyzję i już nachylała się ku skrajowi, za jej plecami rozległ się świst. Obróciła się w tej samej chwili, w której na betonowym dachu, przygotowanym do budowy kolejnego poziomu, upadł ciężko niewysoki chłopiec. Z bijącym sercem podbiegła do jego zakrwawionego, posiniaczonego ciała. Leżał na plecach z szeroko otwartymi, turkusowymi oczyma, oddychając ciężko. Spomiędzy jego spierzchniętych warg ciekła stróżka krwi. Wyglądał sto razy gorzej niż Mia, gdy tylko uwolniła się od swojego oprawcy.
                - Jak ci pomóc?! – wykrzyknęła, padając na kolana obok niego. Choć zdarła sobie przy tym skórę, tym razem uważała swój ból za zupełnie nieistotny. – Co się stało?!
                Chłopak chciał coś powiedzieć, ale z jego ust wydobywało się tylko niepokojące charczenie. Chwycił ją mocno za rękę, a jego wytrzeszczone oczy zdawały się aż krzyczeć.
                - Poczekaj tu, znajdę pomoc…
              Trzymał jej dłoń tak mocno, że nie mogła mu się wyrwać. Nie mógł mieć więcej niż dziesięć, może dwanaście lat, a mimo wątłej budowy poranionego ciała miał w sobie ogromny zapas siły.
                Słońca zaczęły już swoją codzienną gonitwę ku zachodowi. Teraz większe ścigało mniejsze i jednocześnie starsze. Ale Mia wciąż czuwała przy chłopcu, tkwiąc w bezruchu.
                - Już lepiej… - wydukał w końcu. Osobiście nie widziała żadnej poprawy, ale ranny podniósł się powoli i usiadł na betonie z jej pomocą. – Ał.
                - Bogowie, co się stało? Czy ty… To wyglądało, jakbyś spadł z nieba!
                - Coś ci się chyba pomyliło…
                - Przysięgam!
                Podniósł rękę do głowy i wskazującym palcem zakręcił kilka młynków przy czole.
                - To z tobą jest coś nie tak – fuknęła, krzyżując ręce na piersi. Momentalnie chłopak osunął się w dół i gdyby w ostatnim momencie go nie przytrzymała, runąłby ciężko na beton. Wszystko z powodu jego drugiej ręki, złamanej na oko w przynajmniej dwóch miejscach. – Musimy iść po pomoc. Dasz radę chodzić?
                - Jasne, że dam…
                Przeliczył się. Zacisnąwszy zęby i udając, że nie słyszy protestów chłopca, wzięła go na własne barki, tłumiąc w sobie jęknięcie bólu.
                - Musimy znaleźć lekarza. Znasz jakiegoś w pobliżu? W ogóle jesteś stąd?
                - Po prostu zanieś mnie do pana Zolkina, skoro już tak bardzo chcesz, dobra?
                Widocznie Zolkin był całkiem popularny w Kociej Dzielnicy. Wśród bardzo dziwnych ludzi. Może dlatego prędzej czy później Mia musiała go spotkać.
                Jego sklep nie wyglądał jakoś szczególnie. Napis „U Zolkina” był wypisany na metalowym szyldzie podwójnie: czerwonymi znakami, stanowiącymi alfabet cesarstwa i czarnymi literami Ludzi Wiatru. Po obu stronach prostokątnej tablicy wisiały podłużne białe lampiony, opatrzone symbolami żywiołów. Na drewnianym ganku wypoczywały trzy koty. Pierwszy miał piękną białą sierść i wyglądał na prawdziwego arystokratę. Drugi był gruby i rudy, a trzeci – czarny, przeraźliwie chudy, mający wystrzępione spiczaste uszy. Przed nimi stała czerwona miseczka z wodą. Nieco głębiej, pod pasiastym daszkiem widniały rozchylone papierowe drzwi.
                - Możesz mnie już puścić… - wystękał chłopiec, gdy znaleźli się wewnątrz.
                Mia puściła jego słowa mimo uszu, wybałuszając oczy ze zdumienia. Przecież to był sklep ze słodyczami! W wielkich plastikowych tubach mieniły się kolorowe karmelki i pstrokate żelki, na prostych drewnianych półkach poukładane były czekolady, wafle i batony, do ustawionych po środku korytek nasypano cukierków w kolorowych bibułkach. Po drugiej stronie sklepu zgromadzono butelki i puszki z musującymi napojami oraz wielkie kartony z bombonierkami…
                - Czy mogę… Och. Jejku.
                Z zaplecza oddzielonego od głównej części sklepu zasłonką zrobioną z mnóstwa sznureczków, na które nawleczono tysiące drobnych koralików, wyłonił się dosyć wysoki mężczyzna o słomianych włosach. Oprócz tego miał na sobie kwiecistą koszulę, czerwone rybaczki i plastikowe sandały. Mówił z dziwnym akcentem, którego Mia jeszcze wcześniej nigdy nie słyszała.
                - Widzę, że poznałaś Tony’ego… - Sklepikarz uśmiechnął się do niej delikatnie, pocierając z pewnym zakłopotaniem jasny zarost. – Czy mogę…?
                - E… No tak – odpowiedziała i gdy mężczyzna, na oko chyba między trzydziestką a czterdziestką, podszedł do niej, rozłożyła ramiona, by mógł zabrać od niej chłopca. – Ale przysłała mnie czarownica z krańca Kociej Dzielnicy… - Wyciągnęła tandetną broszkę, by pokazać przedmiot handlarzowi.
                - Jedną chwilkę. – Mężczyzna zaniósł chłopaka na zaplecze mimo gorliwych zapewnień Tony’ego, że przecież czuje się świetnie i nie trzeba się nim zajmować jak niedołęgą. Po powrocie zatarł ręce, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Jesteś nową współlokatorką wiedźmy?
                - N-nie…
                Zolkin, bo nie miała wątpliwości, że właśnie z nim rozmawia, budził u dziewczyny dziwne emocje. Wydawał się bardzo miły, ale w jego przystojnej twarzy było coś niepokojącego. Uśmiech sprawiał wrażenie nie do końca szczerego, może wręcz chytrego, a wodnisto szare oczy były podkrążone jak u narkomana. Odpychający był również jego długi krzywy nos, kiedyś chyba kilkakrotnie złamany. Miał też masywną szczękę, wokół której mięśnie napięły się dziwacznie, gdy zaprzeczyła.
                - No tak. – Westchnął. – Wcale na nią nie wyglądasz.
                - Więc dlaczego pan o to zapytał?
                - Ta twoja aura… - Machnął zdawkowo ręką.
                - O ile wiem, wiedźma nie ma żadnej współlokatorki… Chyba. Za to ma nietoperza.
                - Tak, tak, straszna wredota… Napijesz się ze mną herbatki?
                - Przepraszam, ale zostałam wysłana, żeby coś załatwić, no i… Sam pan rozumie, mam dosyć ograniczony czas.
                Wyglądał na rozczarowanego, ale ostatecznie wzruszył szerokimi ramionami i poprosił, by zaczekała na niego. Znowu zniknął na tyłach sklepu. Wrócił z metalowym kwadratowym pudełkiem, na którym wytłoczony był podłużny smok. Odebrawszy przedmiot, wyciągnęła z kieszeni dwie monety. Zolkin powiedział jednak, że jedna wystarczy.
                Mile zaskoczona, wróciła do wiedźmy, a później do domu, gdzie schowała w skarpetkę poczciwy zarobek. Właśnie to mogłaby robić po upłynięciu kontraktu. Być dostawcą, załatwiać dla różnych osób ważne sprawy i za dobre wykonanie polecenia otrzymywać drobną zapłatę, która nie pachniałaby tak obrzydliwie jak zarabiane obecnie pieniądze. Po raz pierwszy pomyślała o tym, co zrobi po skończeniu pracy w burdelu i to bardzo mile ją zaskoczyło. Data ta przestała wydawać się tak odległą.
                Kiedy tylko jej siniaki zeszły, rozpoczęła ciężką, dokuczliwą pracę. Starała się jednak nie myśleć o tłustych klientach, których pot zraszał jej delikatne ciało ani o tych kościstych, którzy lubili głośno przeklinać podczas stosunku i urągać opłaconej dziewczynie. I gdy tylko trafiło jej się wreszcie wolne, od razu biegła do sklepu Zolkina, by dowiedzieć się, co z Tonym. Tam zawsze częstowana była pyszną, świeżo parzoną herbatą. Raz z kwiatów jaśminu, raz z płatkami pomarańczy, kiedy indziej o smaku karmelu. Poznany przez nią chłopiec był bardzo dzielny. Raz był w pełni sił, innym razem leżał w łóżku, cały posiniaczony i z połamanymi kończynami. Mimo wielkich trudów, Mia nie potrafiła od niego wyciągnąć, co się dzieje z jego organizmem.
                - Czy Zolkin cię bije? – spytała pewnego razu, co spotkało się z wybuchem charkliwego śmiechu.
                - Nie… No coś ty! – zaprzeczył Tony. – To mój dobroczyńca. Jest w porządku.
                Próbowała więc dowiedzieć się czegoś od dziwnego sklepikarza, ale ten tylko skwitował jej dociekania najstarszym ziemskim prawem.
                - Nic za darmo, landryneczko.
                - Czego chciałbyś w zamian? – spytała więc.
                - Poznać twój sekret, oczywiście!
            Na to dziewczyna nie mogła przystać, więc pokręciła zdecydowanie głową. Nie, nie była gotowa o mówienie o swojej mocy. Zresztą, sama nie lubiła o niej myśleć. Przerażała dziewczynę, bo choć Mia za wiele o niej nie wiedziała, to przeczuwała, że pochodzi z najgorszych czeluści magii. Oczywiście w ogóle nie znała się na czarach. Jej rodzice przez długi czas w ogóle nie wiedzieli o ich istnieniu. I nigdy nie spostrzegli, że ich jedyna córka obdarzona jest cudownymi umiejętnościami. W końcu ujawniły się dopiero po ich śmierci. Dokładniej mówiąc: dwie lub trzy minuty później…
                Mia bawiła się wraz z mamą nowym domem dla lalek, gdy do drzwi zadzwonił dzwonek. Chwilę później rozległ się głośny wystrzał, a w pokoju dziewczynki stanęła służąca, trzymając się za krwawiące ramię. Po jej śniadej, okrągłej twarzy spływały gorzkie łzy, gdy osunęła się po framudze.
                - Schowaj się – poleciła szybko mama, a Mia, nie mogąc zrozumieć, co się dzieje, została wepchnięta przez matczyne ręce pod łóżko.
                Kolejny wystrzał. Matka popędziła do salonu i już z niego nie wyszła. Dlatego przestraszona Mia ruszyła za nią. Zobaczyła jej bezwładne ciało trzymane przez jednego z mężczyzn z kominiarką na twarzy. Kaskada płomiennorudych włosów spływała na śnieżnobiałe ramiona młodej kobiety, którą wciąż przecież była jej matka. W salonie były jeszcze trzy osoby. Dwóch mężczyzn ściskających pistolety i jej ojciec, do którego mierzyli.
                - Sejf. Dokumenty.
                - Nie mam ich w domu.
                - Och. Czyli musimy złożyć wizytę dyrektorowi.
                Strzelili do niego i tata padł bez życia na podłogę. Jeden z morderców wypuścił ciało jej matki, które upadło obok męża z głuchym stuknięciem.
                - Nigdy jej nie lubiłem, ale z niej była pierdolnięta suka…
                Do tej spory skryta za grubymi sztachetkami białej balustrady, Mia wspięła się na nią i wychyliła, by spojrzeć na przestępców, którzy właśnie zniszczyli całe jej życie, choć nie potrafiła jeszcze tego pojąć. Wrzasnęła. Jej krzyk sprawił, że najpierw zatkali uszy palcami, a później zgięli się wpół i mimowolnie klęknęli przed nią. W końcu całe ich dłonie były pokryte wyciekającą z czaszki krwią. Cała trójka upadła na ziemię, tak niedaleko ciał jej rodziców.
                Chciała zamknąć usta, ale zrozumiała, że wcale ich nie otwarła. Krzyczała w myślach, życząc mordercom śmierci. I to życzenie błyskawicznie się spełniło.
                Uciekła. Jak najdalej tylko mogła. Do Dzielnicy Kotów. Stąd nie było tak łatwo uciec jak z Drugiej Dzielnicy, pełnej bogactwa i wszędobylskiej śmierci. Tu obowiązywały kontrakty, dzięki którym ludzie bogacili się, ale przez ciężką pracę. Nikt tu nie wierzył, że bogactwo oznacza wolność. Mieszkańcy rozumieli, że nigdy nie będą wolni, bez względu na to, skąd przybywają i czyimi są poddanymi. Zdawali sobie sprawę, że ich rządze są dla nich prawdziwymi pętami, a przypominały im o tym każdej godziny szwędające się po ulicach koty. Gnieździły się na dachach budynków, hałasowały w śmietnikach, kradły jedzenie, polowały na głupie psy i dawały do zrozumienia mieszkańcom, że to one są prawdziwymi obywatelami tej dzielnicy. Mądrzejszymi od ludzi i prawdziwie wolnymi. Nie dlatego, że były kotami.
Dlatego, że nie były ludźmi.
                - Dzień dobry! Szukam Tary.
                Właśnie stała między Sukume a Lilią, czekając na podjęcie decyzji co do wyjątkowo niewyżytego klienta, rozważającego, czy bierze wszystkie trzy naraz, czy po kolei, gdy do burdelu dziarskim krokiem wszedł młody mężczyzna, wyglądem totalnie nie pasujący do otoczenia. Uśmiechnął się do trójki roznegliżowanych dziewcząt i skłonił głową z wielką kurtuazją, po czym podszedł do kontuaru, za którym stała Ciotka.
                - Dziewczyna jest zajęta, proszę poczekać jeszcze około… Dziesięciu minut, dobrze?
                - No dobrze.
                Mężczyzna wzruszył ramionami i usiadł na jednym z głęboko zapadających się foteli w saloniku. Początkowo oglądał z udawanym zainteresowaniem swoje paznokcie, wreszcie jednak spojrzał ponownie na dziewczyny. Mia nie mogła oderwać od niego wzroku. Wyglądał na ucieleśnienie niewinności i inteligencji. Z akcentu wywnioskowała, że tak jak ona, jest Człowiekiem Wiatru. Miał lśniące kręcone włosy w kolorze gorzkiej czekolady i tego samego koloru ciepłe oczy, kryjące się bezpiecznie za szkłami okularów w rogowych oprawkach. Był bardzo przystojny, ale w nienaganny sposób. Uśmiechał się i dyskretnie puścił oczko w stronę Mii, która nagle poczuła się bardzo nieswojo w cekinowym biustonoszu i srebrzystej chuście, jaką opasane były jej biodra, odsłaniając w zasadzie całe pośladki. Próbowała schować się nieco za Sukume, ale to zirytowało klienta.
                - Nie wierć się, jakbyś miała pieprz w dupie! Tu się myśli! – obruszył się. Miał wielki tłusty brzuch. Mia przygryzła wargę, spodziewając się już dotyku tego tłustego, owłosionego fragmentu cielska, ocierającego się o jej czoło. Powabny uśmiech od razu spełzł jej z twarzy. – Dobra, biorę naraz. Ale te dwie.
                Gdy klient znikł za rogiem wraz z Sukume i Lilią, Mia odetchnęła głośno, choć Ciotka nie wyglądała na zadowoloną.
                - Poczekaj tu z panem, póki Tara nie skończy – warknęła i oddaliła się w głąb domu.
                Dziewczyna skinęła głową. Błyskawicznie sięgnęła po przewieszony przez oparcie fotela szlafrok i narzuciła go na siebie. Dopiero później zbliżyła się do nowego gościa.
                - Dzień dobry – powiedziała, dygając.
                Gest ten bardzo go rozbawił. Zaśmiał się, a jego śmiech był czysty i radosny jak melodia dzwonków, powiewających na wietrze przed świątynią.
                - Nie jestem klientem, nie musisz się tak starać – oświadczył.
                - W tym rzecz. Dla klientów się tak nie staram.
                Przechylił lekko głowę, by przypatrzyć się jej z ukosa.
                - Ile masz lat? – spytał cicho.
                - Czy to ważne?
                - Więc o co mam zapytać?
                - Mam na imię Mia. – Wyciągnęła do niego rękę.
                - Jack Aiken. – Uścisnął jej dłoń, a później wstał i podszedł do schodów, z których właśnie schodziła Tara.
                - Pan Aiken – powiedziała głosem jak zwykle wypranym z wszelkich uczuć. – Dobrze pana widzieć.
                - Też się cieszę, świetnie się spisałaś – powiedział z absolutnym zadowoleniem, a później wyciągnął rękę i zanim Mia czy Tara zdążyły zareagować, wbił ją w ciało starszej stażem prostytutki.
                Rudowłosa stała w bezruchu na środku salonu, nie wiedząc, jak zareagować, dogłębnie wstrząśnięta. Aiken natomiast przerzucił sobie bezwładne ciało Tary przez ramię i pomachał ręką przed oczyma Mii. W pięści trzymał metalową płytkę.
                - Hej, spokojnie, nie zabiłem jej. Wyjąłem tylko procesor, widzisz?
                - C-co? – wydukała dziewczyna, ale inicjatywę w zadawaniu pytań przejęła teraz Ciotka.
                - Co tu się dzieje?! – wykrzyknęła swoim barytonem.
                - Wygląda na to, że Tara skończyła tutaj pracę – odpowiedział mężczyzna. – Przepraszam za problemy.
                - Chwileczkę! A umowa? Podpisała ją na trzy lata! Zostało jeszcze ponad pół roku! – wykrzyknęła Ciotka.
                - Przykro mi, ale Tara jest lalką i jako taka nie może decydować o sobie. Ja jestem jej właścicielem. A że nie lubię kontraktów… Pani wybaczy. – Udał się w stronę wyjścia, ale drogę zastąpił mu Zel, który jak zwykle pojawiał się w kryzysowych dla Ciotki czy Matki momentach. – Ojej, chyba nie będzie tak łatwo… Demon, jak mniemam?
                Czerwonoskóra, rogata istota płci męskiej, jaką był Zel, skrzyżowała upstrzone chropowatymi naroślami ramiona na owłosionej klatce piersiowej.
                - Co za spostrzegawczość… - skwitował Zel.
                - No tak, riposty nigdy nie były moją dobrą stroną – przyznał niezrażony Aiken. – Ale spokojnie, poćwiczę. Na szczęście demony są świetne w umowach, prawda? Więc powiedz mi, przyjacielu…
                Wykrzywiona w grymasie upiorna twarz Zela wyrażała wiele uczuć w stosunku do nietuzinkowego gościa burdelu, ale na pewno nie miały one nic wspólnego z przyjaźnią.
                -… jak ktoś, kto w zasadzie nie żyje, może świadczyć jakiekolwiek usługi?
                - Nekromancja – powiedział demon.
                - Faktycznie – zgodził się Aiken. – A co z robotami, które straciły źródło zasilania? Tudzież w ogóle zdolność jakiejkolwiek reakcji?
                - Nie znam się na robotach – burknął demon. – To truchło już na nic się nie przyda?
                - No, w zasadzie powinna funkcjonować z procesorem jeszcze trzy dni… - Przybysz zwracał się teraz do zdenerwowanej Ciotki. – Ale będzie się wieszać. A gdy któryś z klientów zrozumie, że to towar zastępczy, to może się zdziwić.
                - Pan jesteś szaleńcem! – wykrzyknęła wreszcie Ciotka. – Idź precz i zabierz ze sobą to cholerstwo! – Wskazała palcem na Tarę, która do tej pory była jej ulubienicą. – I nie pokazuj się tu więcej!
                - Przepraszam za kłopot, możecie zatrzymać jej pieniądze, mi się na nic się nie przydadzą – oznajmił Aiken, a później zwrócił się do Mii, której zielone oczy były wielkie jak spodki. – Jeśli nie czujesz obrzydzenia, to wpadnij kiedyś na róg Kresowej i Wilczej. Drugi poziom.
                I wyszedł, niosąc z sobą lekką jak piórko Tarę.
                Istotnie, zawsze przypominała Mii dużą lalkę. Od czasu spotkania z Aikenem często zastanawiała się, czy i ona nie jest robotem, choć o tym nie wiedziała. Długo przyglądała się w lustrze, szukając jakiejś wtyczki albo klapki na baterie. Na próżno. Cienka, delikatna skóra rozpinająca się od piegowatej twarzy po koniuszki krótkich, wciąż jeszcze dziecinnych palców, nie miała w sobie żadnego załomu, który można byłoby podważyć jak klapkę. Pod stożkowatymi piersiami wystawały tylko żebra, zbyt twarde jak na kable. W żyłach, których fioletowe ścieżki rysowały się na wewnętrznych stronach nadgarstków dziewczyny oraz stopach, musiała pływać krew. A w dużych zielonkawo-żółtych oczach z pewnością było życie. Tylko tak mogła wytłumaczyć ból, noszony w bijącym raz szybciej, raz wolniej sercu. Szkoda. O ileż życie byłoby znośniejsze, gdyby w pewnym momencie można było wyjąć sobie procesor i przestać istnieć!
                Znowu te ponure myśli… Teraz jednak spotykały się z obronnym murem, jaki roztoczyli wokół Mii nowo poznani przyjaciele. Tony, Zolkin, wiedźma z chatki wyglądającej jak muchomor i… Jack, bo przecież nie ośmieliłaby się nie skorzystać z zaproszenia tak intrygującej postaci. Postaci, w której zakochała się bez pamięci. Od kiedy tylko rozbroił ją swoją propozycją. Mogła wpaść, jeśli „nie czuła obrzydzenia” – właśnie to powiedział naukowiec do dziwki, znajdując się na jej włościach, gdzie z każdego zakamarku dobiegał smród brudnego seksu i odgłosy udawanych orgazmów. A on, Jack Aiken, wysoki i postawny, w tych swoich okularach i ubrany w poprzecierane na kolanach prążkowane spodnie i schludną białą koszulę, widocznie uznał, że Mia nie jest maszyną do dawania przyjemności, nie taką, jaka dokładnie zwisała z jego ramion… Widział w niej prawdziwą kobietę, myślącą i mającą uczucia. Kobietę, a nie zagubioną dziewczynkę, jaka odbijała się w szarawych tęczówkach Zolkina. Nie koleżankę, za którą miał ją Tony. Oni nie rozumieli, że po wszystkim, co przeszła, nie może już być dzieckiem, choćby nie ważne jak bardzo by się starała i jak bardzo by tego pragnęła.
                Nie, powroty do przeszłości są niemożliwe.
                Cieszyła się z tego, żegnając się wreszcie z Ciotką i koleżankami, gdy jej kontrakt dobiegł końca. Nie oczekiwała od świata żadnej łaskawości, poznała go już wystarczająco, by wiedzieć, że to próżne nadzieje. Tym razem chciała oddychać pełną piersią, potrafić docenić wschodzące słońce i nauczyć się od pałętających się wszędzie czworonogów choć odrobiny niezależności i dumy, jaka przejawiała się w każdym ich machnięciu ogonem. W momencie podpisywania odbioru swojej ostatniej wypłaty, obiecała sobie, że nigdy, ale to nigdy więcej nie zapragnie dla siebie śmierci. W końcu i tak kiedyś przyjdzie, a dopiero teraz Mia zaczyna swoje prawdziwe życie. A gdy pozna siebie samą, może znajdzie sposób, by dowiedzieć się, jaką tajemnicę skrywa przed nią Tony? Czuła się teraz na tyle silna, by wierzyć, że każdy powzięty przez nią cel zostanie kiedyś zrealizowany. Co więcej: była o tym przekonana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz