Fantastyczne, ale nie do bólu. ;) Tak naprawdę elementy magii są w tym opowiadaniu najmniej ważne. Zresztą, oceńcie sami.
Pretty Plastic Woman
Mia dzieliła
pokój wraz z trzema innymi dziewczynami. Dwie z nich właśnie ciężko pracowały,
by móc spędzić kolejne noce w wąskich łóżkach, przykrytych teraz schludnie
spranymi, kwiecistymi kapami, zarobić na jedzenie, niezbędne kosmetyki oraz
ubrania. Mia, tak jak i one, nędzne grosze, które zostawały zawsze po zakupach,
wkładała do portmonetki, marząc o ucieczce z tego miejsca. Trzecia z dziewczyn,
Tara, najładniejsza, siedziała przy starej toaletce. Mebel miał nierówne nogi,
a umieszczone w nim owalne lustro było pęknięte. To, jak i pokrywające taflę czarne
kropeczki, zdawało się nie przeszkadzać dziewczynie. Szczotkowała swoje długie
proste włosy w kolorze platyny szybkimi, energicznymi ruchami, nieustannie
przypatrując się swojemu odbiciu fiołkowymi oczami w kształcie migdałów. Jej
opalona smukła twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
- Patrz na mnie!
Nagłe szarpnięcie zmusiło Mię do
oderwania wzroku od prostych pleców Tary, przykrytych aksamitnym,
szmaragdowozielonym szlafrokiem. Ze złością spojrzała na swoją Ciotkę, która
opatrywała jej rozcięte ramię szorstkimi paluchami. Długie, jaskraworóżowe
paznokcie często wbijały jej się w skórę, wzmagając tylko rwący ból ręki.
- Pytam po raz ostatni: kim
jesteś?
Gruby głos Ciotki idealnie
pasował do jej wyglądu. Przez swoją kanciastą, żółtą twarz, śmierdzące wypomadowane włosy (ułożone w fryzurę kiepsko imitującą tradycyjną dla urodzonych na terenie Cesarstwa kobiet), małe, głęboko osadzone oczka, pomalowane czarną grubą kredką
tak, by sprawiały wrażenie ukośnych, przypominała bardzo mężczyznę. Skojarzenie to nasuwało się również przez niemal zupełny brak piersi. Choć Ciotka starała się podkreślić je głębokimi dekoltami, na nic zdawały się te próby. Dodatkowo, z powodu butów na przeraźliwie wysokich obcasach, które nosiła, była wyższą od
wszystkich klientów, jacy pojawili się od czasu, gdy zamieszkała tu Mia Zresztą, nie
wiadomo, czy Ciotka kiedyś nie była facetem. Tak przynajmniej szeptały między
sobą jej współlokatorki, za co nieraz obrywały. Ciotka umiała bić tak, żeby nie
zostawić żadnego śladu.
Teraz jednak, skoro ciało Mii
było usiane mnóstwem purpurowych siniaków, a niektóre z nich miały się dopiero
pojawić, nie miała żadnych skrupułów. Jej obrzydliwe paznokcie zostawiały
czerwone półksiężyce tam, gdzie skóra dziewczyny miała jeszcze naturalny kolor.
- Odpowiedz! – zawołała
dudniąco.
Mia spuściła wzrok na podłogę,
złożoną z wypaczonych dębowych klepek. Ostatnie łzy stoczyły się z policzków na
jej nagie piersi.
- Nikim – wyszeptała.
Ciotka westchnęła ciężko, a
odgłos ten przypomniał raczej charczenie Bonkersa, starego psa mieszkających
poziom wyżej sąsiadów, który czasem zrywał się ze sznura i wpadał do burdelu, siejąc
postrach wśród klientów. Chwyciła Mię mocno za podbródek, zmuszając, by wciąż
na nią patrzyła.
- Źle – rzekła. – Jesteś bardzo
dobrą dziwką. Ale możesz być lepszą. Musisz się tylko postarać. A wtedy może
zaczniesz zarabiać dużo pieniędzy. Wyjedziesz stąd i spełnisz swoje marzenia.
Spójrz na Tarę. Mieszka u nas tylko miesiąc dłużej od ciebie, a już
przeprowadza się do osobnego pokoju.
- Jestem tu dwa lata – mruknęła
Mia. – I nie chcę już dłużej.
- Podpisałyśmy umowę na trzy. –
Ciotka najwyraźniej się tego spodziewała. Puściła dziewczynę i pchnęła ją na
łóżko. Ta jęknęła cicho, gdy kobieta nachyliła się nad jej podrapaną do krwi
skórą pod żebrami i polała środkiem odkażającym. – My zaoferowałyśmy ci dach
nad głową, ciepłe łóżko i pracę. Ty w zamian obiecałaś nam posłuszeństwo.
- W umowie nie było nic o tym,
że klienci będą mnie bili – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- Ten człowiek za to zapłaci i
już nie wejdzie do naszego domu.
Dalsza rozmowa z Ciotką nie
miała najmniejszego sensu. Dziewczyna w milczeniu znosiła dalsze zabiegi.
Dobrze wiedziała, że gdyby zerwała umowę przez ucieczkę, prędzej czy później
dopadłby ją Zel. Był demonem, którego wynajęła Mama, by uporać się z
nieposłusznymi byłymi pracownicami. Dziewczyny, które zbiegły z burdelu,
wracały później otumanione, pozbawione wolnej woli i absolutnie posłuszne
każdemu słowu Mamy. Pracowały ciężej niż inne, nie otrzymując żadnego wynagrodzenia
poza miejscem do spania i jedzeniem, do chwili wygaśnięcia ich kontraktów.
Później szefowa wyrzucała je na bruk. Tam nie potrafiły sobie z niczym
poradzić. Stawały się łatwymi ofiarami dla zboczeńców. Ginęły prędzej czy
później.
Z drugiej strony, w Mii też nie
pozostawało za wiele woli życia. Ten klient nie był pierwszym, mającym odchyły
na punkcie przemocy. Był trzecim albo czwartym, na którego trafiła dziewczyna.
Dzięki uzdrowicielskim medykamentom Ciotki szybko dochodziła do siebie, ale przy
następnych spotkaniach z mężczyznami pracowała gorzej, paraliżowana strachem.
Nie wszyscy byli więc skłonni płacić za jej usługi według cennika. Jeśli tak
dalej pójdzie, nie zarobi na znalezienie lokum choćby i miała przedłużyć umowę
o dziesięć lat.
- Gotowe. Przejdź się. Musisz
rozchodzić. Przy okazji odwiedzisz wiedźmę. Przez ciebie skończyły mi się
zioła. Tylko wróć przed zachodem.
Zazwyczaj po sprawunki były
wysyłane młodsze dziewczyny, które dopiero uczyły się sztuki zadowalania
klientów i jednocześnie pełniły obowiązki sprzątaczek w domu. Ciotka jednak
wiedziała, że chwile poza burdelem posłużą Mii za najskuteczniejsze lekarstwo. W końcu jeszcze nigdy nie została wysłana w taką podróż - jej okres próbny trwał zaledwie kilka dni. W kwestiach zadowalania klientów była nadzwyczaj pojętna. Może dlatego, że tak dobrze zaczęła, teraz nagle nastąpił tak drastyczny spadek formy?
Dziewczyna ubrała się w
sięgającą do kolan spódnicę – najdłuższą, jaką miała – oraz luźną białą
koszulę, po czym opuściła budynek pełen raniących ucho, obrzydliwych hałasów.
Tak naprawdę lubiła Kocią
Dzielnicę. Należała do jednych z najuboższych stref Mijonu, ale przy tym
podobno było tu o wiele więcej magii niż w jakimkolwiek innym punkcie na mapie
Nieskończonego Miasta. Burdel mieścił się na jednej z najtłoczniejszych ulic.
Oprócz niego na tym poziomie znajdowało się też mnóstwo sklepików, biur
najemniczych, barów i obskurnych klubów, w których muzyka dudniła do bladego
świtu. Na pięciu wyższych poziomach mieszkali biedni obywatele Cesarstwa albo
Ludzie Wiatru. Im wyżej mieściły się ich mieszkania, tym rzadziej schodzili na
dół, bojąc się bandytów i zboczeńców. Ci jednak upodobali sobie trzeci lub
czwarty poziom pod główną ulicą. W godzinach południowych, kiedy dwa słońca
znajdowały się dokładnie nad głowami przechodniów oraz wszechobecnych kotów,
nie trzeba było się bać czegokolwiek. Wystarczyło tylko omijać ciemne zaułki.
Wiedźma, z której ziół
korzystała Ciotka, mieszkała daleko od centralnej części dzielnicy. Dojście
tam, według słów jednej z szefowych Mii, nie powinno zajmować normalnie więcej
niż pół godziny. Ze względu na zły stan dziewczyny, podróż ta trwała jednak dwa
razy dłużej. Mia zatrzymywała się często na rogach zatłoczonych uliczek, by
przytrzymać się rynny i złapać oddech. Złamane żebro dawało się we znaki, tak
samo jak wszelkie obtarcia i mały palec u nogi, przez który kuśtykała. Tej
ostatniej kontuzji nabawiła się, kopiąc swojego klienta z całej siły, by zwalić
go z łóżka i tym samym dobiec do drzwi. Na szczęście się udało.
Byłoby łatwiej, myślała Mia,
gdyby mogła używać swoich specjalnych zdolności. Dzięki nim rozprawiła się
skutecznie z pierwszym dewiantem, jaki się jej napatoczył. Kiedy jednak Matka
je odkryła, szybko umieściła w kontrakcie klauzulę, zabraniającej Mii
korzystanie z mocy. Według niej niedobrym było, gdy mężczyźni bili jej
pracownice, ale nieporównywalnie gorsze byłoby, gdyby rozeszła się plotka, iż w
jej domu trzyma się niebezpieczną dziwkę. Czarownicę.
Dom wiedźmy wisiał nad przepaścią
pomiędzy wielopoziomową Dzielnicą Kotów a Dzielnicą Wichrów, gdzie zamiast
budynków chwiejnie pobudowanych jeden na drugim tak, że nie wiedziano
dokładnie, w którym miejscu kończy się jeden, a zaczyna drugi, budowano
wysokie, spiralne wieże. Przypominały splątane ze sobą, pnące się w górę
cielska gigantycznych wężów, których skóry lśniły łuskami wszystkich kolorów
tęczy i różnorakich stylów architektonicznych. Jego kształt natomiast nasuwał
skojarzenie z muchomorem o grubym trzonku i małym kapeluszu. Wieńcząca go
kopuła była płaska, pokryta przez czerwoną dachówkę. Mimo że lato trwało w najlepsze,
z chudego komina wydobywał się zielony dym, więc wiedźma musiała palić w piecu
albo coś gotować. By zapukać do owalnych drzwi, rzeźbionych w różne zawijasy,
Mia musiała przeskakiwać po wiszących w powietrzu skałach, porośniętych trawą.
Sprawiało jej to sporo bólu, lecz przecież nie mogła nie dotrzeć na miejsce.
Wzdrygnęła się, gdy – stanąwszy przed progiem domku – umieszczona w drzwiach
klapka podniosła się i dziewczyna zobaczyła wytrzeszczone, olbrzymie oko.
- Przysłała mnie Ciotka z
Kociego Burdelu, po zioła… - powiedziała niepewnie, nie wiedząc, czy zostanie w
ogóle wysłuchana.
Drzwi jednak otworzyły się i
postąpiwszy kilka kroków, Mia znalazła się w o wiele większej przestrzeni, niż
mogłoby się wydawać z wewnątrz. Naprzeciwko niej, w ścianach okrągłej izby
jawiły się trzy pary drzwi, podobnych do tych, przez które właśnie weszła. Było
tu miejsce również na chyba trzy lub cztery razy wyższe od niej regały zawalone
opasłymi tomiszczami, przy których stała drabina na kółkach oraz wielki stół.
Na jego blacie stało całe mnóstwo szklanych naczyń, wypełnionych przez
bulgocące różnobarwne ciecze.
- To co zwykle? – spytała
przysadzista kobieta, mieszająca coś w wielkim garze, ustawionym w palenisku.
Stała tyłem do Mii, ubrana w ciemnozieloną suknię.
- Tak mi się wydaje.
- Leżą na komodzie z klatką dla
nietoperzy.
Mia rozejrzała się na boki, nie
od razu dostrzegając chowający się w cieniu mebel. Wreszcie podeszła do komody
i zanim wzięła niewielką papierową torebkę, przyjrzała się metalowej klatce.
Istotnie, na cienkim srebrzystym drążku wisiał do góry nogami nietoperz,
przypominający czarny woreczek. Dziewczyna wysunęła palec i szturchnęła go, na
co zwierzę pisnęło głośno, ale nawet się nie poruszyło.
- Nie pozwalaj sobie – warknęła
wiedźma, nagle pojawiając się obok.
Mia wzdrygnęła się. Dopiero
teraz mogła przyjrzeć się kobiecie. Mimo że wyglądała na prawowitą mieszkankę
Cesarstwa, to jej włosy – związane w dwa krótkie końskie ogony po obu stronach
głowy – były rude, zupełnie jak u Mii, a nie czarne, ciemnozielone czy w
kolorze czekolady, jak u wszystkich tubylców. Fryzura też nie pasowała ani do
poważnej sukni z falbanami i sztywnym kołnierzem aż pod samą brodę, ozdobionym
na środku jaskrawozieloną broszką, ani do jej lekko pucołowatej twarzy czy
zmarszczek okalających migdałowe oczy. Musiała być grubo po czterdziestce.
- Jest leniwy jak wieprz, ale
jak się go zdenerwuje, to potrafi się odpłacić pięknym za nadobne – kontynuowała
wiedźma. – Czyżbyś chciała ode mnie jeszcze czegoś, biedne dziecko? – spytała,
lustrując ją uważnym spojrzeniem, nie oszczędzającym obandażowanego ramienia i
kilku innych zadrapań.
- Nie jestem pewna, czy pani
może mi pomóc… - mruknęła.
- Ja mogę pomóc każdemu –
rzekła, krzywiąc usta w grymasie – a jeśli nie, to znaleźć dla niego pomoc.
Twoim zadaniem jest tylko wiedzieć, czego ode mnie chcesz.
- Niestety… Czy da mi pani inne
życie, gdy o nie poproszę?
- Naprawdę myślisz, że to by ci
pomogło? Inne życie, powiadasz… - Pokręciła głową. – Każde życie jest inne, to
racja. Każdy ma inne radości i tragedie. Ale skąd wiesz, że inne oznacza
lepsze?
- Nie wiem.
Wzięła torebkę i ruszyła do
wyjścia. Była już przy drzwiach, gdy czarownica ją zatrzymała.
- Ile masz czasu? – spytała.
- Przed zachodem muszę wrócić.
- Świetnie. Dam ci zarobić.
Chyba każdemu się dzisiaj coś skończyło... – mruknęła pod nosem, krzątając się
po pomieszczeniu. W końcu znalazła to, czego szukała.
- Masz, pokaż to Zolkinowi, on
będzie wtedy wiedział, że to ja cię przysłałam. – Wcisnęła Mii w rękę ohydną
broszkę, zrobioną z dwóch zasuszonych nóżek fretki, zszytych ze sobą i
przyozdobionych białymi cekinami.
- Taką pierdołę można dostać
wszędzie… - powiedziała dziewczyna, krzywiąc się.
- Nieprawda – ucięła kobieta, po
czym wyjęła z sakiewki dwa tenge i wsadziła dziewczynie do kieszonki spódnicy.
– Zapłać Zolkinowi i dostarcz mi towar, a reszta będzie dla ciebie.
- Gdzie znajdę tego całego
Zolkina?
- Dla ciebie: pana Zolkina,
dziewczyno – poprawiła ją wiedźma. – Dokładnie po drugiej stronie miasta. Ulica
Piżmowa, drugi od góry. Zobaczysz wielki szyld „U Zolkina”. To powinno cię
nakierować.
- Z pewnością.
Zdziwiła się, że gdy znalazła
się za drzwiami, zamiast oddalonych od siebie skalistych, zawieszonych w
powietrzu schodków, ujrzała prostą kamienistą ścieżkę w dół. Mimo tego i tak
nie zapałała sympatią do wiedźmy.
Od razu weszła na najwyższy
poziom dzielnicy, by mieć już za sobą uciążliwe chodzenie po schodach. Nad sobą
miała już tylko bezchmurne niebo i dwa grzejące jasne słońca. Spragniona
wolności, wspięła się po jednej z pozostawionych nisko drabinek i znalazła się
wśród połączonych ze sobą płaskich dachów. Daleko przed nią majaczył słaby
zarys kolosalnej góry, na której wybudowano cesarski pałac, otoczony licznymi
murami – głównie magicznymi. Nigdy nawet nie znalazła się w jego pobliżu, choć
dane jej było widzieć górę z o wiele mniejszej odległości.
Kiedyś mieszkała przecież w
jednej z ponumerowanych dzielnic. Od tych potocznie nazywanych dzielił je
status majątkowy. Były bogate i zadbane, zamieszkiwane głównie przez
szlacheckie rodziny, celebrytów, gejsze, najzamożniejszych przybyszy oraz
zagranicznych polityków, szukających rozrywki w Nieskończonym Mieście. Jej
ojciec sam był przecież politykiem, jednym z najpopularniejszych wśród Ludzi
Wiatru. Niestety, przez to miał również najwięcej wrogów…
Kuśtykała bardzo blisko brzegów
dachów. Ziemia była tak daleko w dole, że prawie niewidoczna. Nie czuła
strachu, tylko świadomość, że gdyby zginęła tamtego wieczoru, kiedy przyszli po
jej ojca i matkę, nie musiałaby tyle cierpieć. Mogłaby żyć razem z nimi w
Niebie czy w Zaświatach, chociaż nie wierzyła w ich istnienie. Tak, chciała po
prostu przestać istnieć, przerwać bezsensowną egzystencję, która nawet nie
należała do niej…
Stęknąwszy, usiadła na skraju
budynku i zamknęła oczy. Jeden ruch mógłby uwolnić ją od wszystkiego, co do tej
pory było przyczyną jej bólu. Była gotowa do zrobić. Dwa czekające w kieszeni
tenge jakby ją ponaglały.
Aż w końcu, gdy podjęła
ostateczną decyzję i już nachylała się ku skrajowi, za jej plecami rozległ się
świst. Obróciła się w tej samej chwili, w której na betonowym dachu,
przygotowanym do budowy kolejnego poziomu, upadł ciężko niewysoki chłopiec. Z
bijącym sercem podbiegła do jego zakrwawionego, posiniaczonego ciała. Leżał na
plecach z szeroko otwartymi, turkusowymi oczyma, oddychając ciężko. Spomiędzy
jego spierzchniętych warg ciekła stróżka krwi. Wyglądał sto razy gorzej niż
Mia, gdy tylko uwolniła się od swojego oprawcy.
- Jak ci pomóc?! – wykrzyknęła,
padając na kolana obok niego. Choć zdarła sobie przy tym skórę, tym razem
uważała swój ból za zupełnie nieistotny. – Co się stało?!
Chłopak chciał coś powiedzieć,
ale z jego ust wydobywało się tylko niepokojące charczenie. Chwycił ją mocno za
rękę, a jego wytrzeszczone oczy zdawały się aż krzyczeć.
- Poczekaj tu, znajdę pomoc…
Trzymał jej dłoń tak mocno, że
nie mogła mu się wyrwać. Nie mógł mieć więcej niż dziesięć, może dwanaście lat,
a mimo wątłej budowy poranionego ciała miał w sobie ogromny zapas siły.
Słońca zaczęły już swoją
codzienną gonitwę ku zachodowi. Teraz większe ścigało mniejsze i jednocześnie
starsze. Ale Mia wciąż czuwała przy chłopcu, tkwiąc w bezruchu.
- Już lepiej… - wydukał w końcu.
Osobiście nie widziała żadnej poprawy, ale ranny podniósł się powoli i usiadł
na betonie z jej pomocą. – Ał.
- Bogowie, co się stało? Czy ty…
To wyglądało, jakbyś spadł z nieba!
- Coś ci się chyba pomyliło…
- Przysięgam!
Podniósł rękę do głowy i
wskazującym palcem zakręcił kilka młynków przy czole.
- To z tobą jest coś nie tak –
fuknęła, krzyżując ręce na piersi. Momentalnie chłopak osunął się w dół i gdyby
w ostatnim momencie go nie przytrzymała, runąłby ciężko na beton. Wszystko z
powodu jego drugiej ręki, złamanej na oko w przynajmniej dwóch miejscach. –
Musimy iść po pomoc. Dasz radę chodzić?
- Jasne, że dam…
Przeliczył się. Zacisnąwszy zęby
i udając, że nie słyszy protestów chłopca, wzięła go na własne barki, tłumiąc w
sobie jęknięcie bólu.
- Musimy znaleźć lekarza. Znasz
jakiegoś w pobliżu? W ogóle jesteś stąd?
- Po prostu zanieś mnie do pana
Zolkina, skoro już tak bardzo chcesz, dobra?
Widocznie Zolkin był całkiem
popularny w Kociej Dzielnicy. Wśród bardzo dziwnych ludzi. Może dlatego prędzej
czy później Mia musiała go spotkać.
Jego sklep nie wyglądał jakoś
szczególnie. Napis „U Zolkina” był wypisany na metalowym szyldzie podwójnie: czerwonymi
znakami, stanowiącymi alfabet cesarstwa i czarnymi literami Ludzi Wiatru. Po
obu stronach prostokątnej tablicy wisiały podłużne białe lampiony, opatrzone
symbolami żywiołów. Na drewnianym ganku wypoczywały trzy koty. Pierwszy miał
piękną białą sierść i wyglądał na prawdziwego arystokratę. Drugi był gruby i
rudy, a trzeci – czarny, przeraźliwie chudy, mający wystrzępione spiczaste
uszy. Przed nimi stała czerwona miseczka z wodą. Nieco głębiej, pod pasiastym
daszkiem widniały rozchylone papierowe drzwi.
- Możesz mnie już puścić… -
wystękał chłopiec, gdy znaleźli się wewnątrz.
Mia puściła jego słowa mimo
uszu, wybałuszając oczy ze zdumienia. Przecież to był sklep ze słodyczami! W
wielkich plastikowych tubach mieniły się kolorowe karmelki i pstrokate żelki,
na prostych drewnianych półkach poukładane były czekolady, wafle i batony, do
ustawionych po środku korytek nasypano cukierków w kolorowych bibułkach. Po
drugiej stronie sklepu zgromadzono butelki i puszki z musującymi napojami oraz
wielkie kartony z bombonierkami…
- Czy mogę… Och. Jejku.
Z zaplecza oddzielonego od
głównej części sklepu zasłonką zrobioną z mnóstwa sznureczków, na które
nawleczono tysiące drobnych koralików, wyłonił się dosyć wysoki mężczyzna o
słomianych włosach. Oprócz tego miał na sobie kwiecistą koszulę, czerwone
rybaczki i plastikowe sandały. Mówił z dziwnym akcentem, którego Mia jeszcze
wcześniej nigdy nie słyszała.
- Widzę, że poznałaś Tony’ego… -
Sklepikarz uśmiechnął się do niej delikatnie, pocierając z pewnym zakłopotaniem
jasny zarost. – Czy mogę…?
- E… No tak – odpowiedziała i
gdy mężczyzna, na oko chyba między trzydziestką a czterdziestką, podszedł do
niej, rozłożyła ramiona, by mógł zabrać od niej chłopca. – Ale przysłała mnie
czarownica z krańca Kociej Dzielnicy… - Wyciągnęła tandetną broszkę, by pokazać
przedmiot handlarzowi.
- Jedną chwilkę. – Mężczyzna
zaniósł chłopaka na zaplecze mimo gorliwych zapewnień Tony’ego, że przecież
czuje się świetnie i nie trzeba się nim zajmować jak niedołęgą. Po powrocie
zatarł ręce, uśmiechając się jeszcze szerzej. – Jesteś nową współlokatorką
wiedźmy?
- N-nie…
Zolkin, bo nie miała
wątpliwości, że właśnie z nim rozmawia, budził u dziewczyny dziwne emocje.
Wydawał się bardzo miły, ale w jego przystojnej twarzy było coś niepokojącego.
Uśmiech sprawiał wrażenie nie do końca szczerego, może wręcz chytrego, a
wodnisto szare oczy były podkrążone jak u narkomana. Odpychający był również
jego długi krzywy nos, kiedyś chyba kilkakrotnie złamany. Miał też masywną
szczękę, wokół której mięśnie napięły się dziwacznie, gdy zaprzeczyła.
- No tak. – Westchnął. – Wcale
na nią nie wyglądasz.
- Więc dlaczego pan o to
zapytał?
- Ta twoja aura… - Machnął
zdawkowo ręką.
- O ile wiem, wiedźma nie ma
żadnej współlokatorki… Chyba. Za to ma nietoperza.
- Tak, tak, straszna wredota…
Napijesz się ze mną herbatki?
- Przepraszam, ale zostałam
wysłana, żeby coś załatwić, no i… Sam pan rozumie, mam dosyć ograniczony czas.
Wyglądał na rozczarowanego, ale
ostatecznie wzruszył szerokimi ramionami i poprosił, by zaczekała na niego.
Znowu zniknął na tyłach sklepu. Wrócił z metalowym kwadratowym pudełkiem, na
którym wytłoczony był podłużny smok. Odebrawszy przedmiot, wyciągnęła z
kieszeni dwie monety. Zolkin powiedział jednak, że jedna wystarczy.
Mile zaskoczona, wróciła do
wiedźmy, a później do domu, gdzie schowała w skarpetkę poczciwy zarobek.
Właśnie to mogłaby robić po upłynięciu kontraktu. Być dostawcą, załatwiać dla
różnych osób ważne sprawy i za dobre wykonanie polecenia otrzymywać drobną
zapłatę, która nie pachniałaby tak obrzydliwie jak zarabiane obecnie pieniądze. Po raz
pierwszy pomyślała o tym, co zrobi po skończeniu pracy w burdelu i to bardzo
mile ją zaskoczyło. Data ta przestała wydawać się tak odległą.
Kiedy tylko jej siniaki zeszły,
rozpoczęła ciężką, dokuczliwą pracę. Starała się jednak nie myśleć o tłustych
klientach, których pot zraszał jej delikatne ciało ani o tych kościstych,
którzy lubili głośno przeklinać podczas stosunku i urągać opłaconej
dziewczynie. I gdy tylko trafiło jej się wreszcie wolne, od razu biegła do
sklepu Zolkina, by dowiedzieć się, co z Tonym. Tam zawsze częstowana była
pyszną, świeżo parzoną herbatą. Raz z kwiatów jaśminu, raz z płatkami
pomarańczy, kiedy indziej o smaku karmelu. Poznany przez nią chłopiec był
bardzo dzielny. Raz był w pełni sił, innym razem leżał w łóżku, cały
posiniaczony i z połamanymi kończynami. Mimo wielkich trudów, Mia nie potrafiła
od niego wyciągnąć, co się dzieje z jego organizmem.
- Czy Zolkin cię bije? – spytała
pewnego razu, co spotkało się z wybuchem charkliwego śmiechu.
- Nie… No coś ty! – zaprzeczył
Tony. – To mój dobroczyńca. Jest w porządku.
Próbowała więc dowiedzieć się
czegoś od dziwnego sklepikarza, ale ten tylko skwitował jej dociekania najstarszym ziemskim prawem.
- Nic za darmo, landryneczko.
- Czego chciałbyś w zamian? –
spytała więc.
- Poznać twój sekret,
oczywiście!
Na to dziewczyna nie mogła przystać, więc pokręciła zdecydowanie
głową. Nie, nie była gotowa o mówienie o swojej mocy. Zresztą, sama nie lubiła
o niej myśleć. Przerażała dziewczynę, bo choć Mia za wiele o niej nie
wiedziała, to przeczuwała, że pochodzi z najgorszych czeluści magii. Oczywiście
w ogóle nie znała się na czarach. Jej rodzice przez długi czas w ogóle nie
wiedzieli o ich istnieniu. I nigdy nie spostrzegli, że ich jedyna córka
obdarzona jest cudownymi umiejętnościami. W końcu ujawniły się dopiero po ich
śmierci. Dokładniej mówiąc: dwie lub trzy minuty później…
Mia bawiła się wraz z mamą nowym
domem dla lalek, gdy do drzwi zadzwonił dzwonek. Chwilę później rozległ się
głośny wystrzał, a w pokoju dziewczynki stanęła służąca, trzymając się za
krwawiące ramię. Po jej śniadej, okrągłej twarzy spływały gorzkie łzy, gdy
osunęła się po framudze.
- Schowaj się – poleciła szybko
mama, a Mia, nie mogąc zrozumieć, co się dzieje, została wepchnięta przez
matczyne ręce pod łóżko.
Kolejny wystrzał. Matka
popędziła do salonu i już z niego nie wyszła. Dlatego przestraszona Mia ruszyła
za nią. Zobaczyła jej bezwładne ciało trzymane przez jednego z mężczyzn z
kominiarką na twarzy. Kaskada płomiennorudych włosów spływała na śnieżnobiałe
ramiona młodej kobiety, którą wciąż przecież była jej matka. W salonie były
jeszcze trzy osoby. Dwóch mężczyzn ściskających pistolety i jej ojciec, do
którego mierzyli.
- Sejf. Dokumenty.
- Nie mam ich w domu.
- Och. Czyli musimy złożyć
wizytę dyrektorowi.
Strzelili do niego i tata padł
bez życia na podłogę. Jeden z morderców wypuścił ciało jej matki, które upadło
obok męża z głuchym stuknięciem.
- Nigdy jej nie lubiłem, ale z
niej była pierdolnięta suka…
Do tej spory skryta za grubymi
sztachetkami białej balustrady, Mia wspięła się na nią i wychyliła, by spojrzeć
na przestępców, którzy właśnie zniszczyli całe jej życie, choć nie potrafiła
jeszcze tego pojąć. Wrzasnęła. Jej krzyk sprawił, że najpierw zatkali uszy
palcami, a później zgięli się wpół i mimowolnie klęknęli przed nią. W końcu
całe ich dłonie były pokryte wyciekającą z czaszki krwią. Cała trójka upadła na
ziemię, tak niedaleko ciał jej rodziców.
Chciała zamknąć usta, ale
zrozumiała, że wcale ich nie otwarła. Krzyczała w myślach, życząc mordercom
śmierci. I to życzenie błyskawicznie się spełniło.
Uciekła. Jak najdalej tylko
mogła. Do Dzielnicy Kotów. Stąd nie było tak łatwo uciec jak z Drugiej
Dzielnicy, pełnej bogactwa i wszędobylskiej śmierci. Tu obowiązywały kontrakty,
dzięki którym ludzie bogacili się, ale przez ciężką pracę. Nikt tu nie wierzył,
że bogactwo oznacza wolność. Mieszkańcy rozumieli, że nigdy nie będą wolni, bez
względu na to, skąd przybywają i czyimi są poddanymi. Zdawali sobie sprawę, że
ich rządze są dla nich prawdziwymi pętami, a przypominały im o tym każdej
godziny szwędające się po ulicach koty. Gnieździły się na dachach budynków,
hałasowały w śmietnikach, kradły jedzenie, polowały na głupie psy i dawały do
zrozumienia mieszkańcom, że to one są prawdziwymi obywatelami tej dzielnicy.
Mądrzejszymi od ludzi i prawdziwie wolnymi. Nie dlatego, że były kotami.
Dlatego, że nie były ludźmi.
- Dzień dobry! Szukam Tary.
Właśnie stała między Sukume a
Lilią, czekając na podjęcie decyzji co do wyjątkowo niewyżytego klienta,
rozważającego, czy bierze wszystkie trzy naraz, czy po kolei, gdy do burdelu
dziarskim krokiem wszedł młody mężczyzna, wyglądem totalnie nie pasujący do
otoczenia. Uśmiechnął się do trójki roznegliżowanych dziewcząt i skłonił głową
z wielką kurtuazją, po czym podszedł do kontuaru, za którym stała Ciotka.
- Dziewczyna jest zajęta, proszę
poczekać jeszcze około… Dziesięciu minut, dobrze?
- No dobrze.
Mężczyzna wzruszył ramionami i
usiadł na jednym z głęboko zapadających się foteli w saloniku. Początkowo
oglądał z udawanym zainteresowaniem swoje paznokcie, wreszcie jednak spojrzał
ponownie na dziewczyny. Mia nie mogła oderwać od niego wzroku. Wyglądał na
ucieleśnienie niewinności i inteligencji. Z akcentu wywnioskowała, że tak jak
ona, jest Człowiekiem Wiatru. Miał lśniące kręcone włosy w kolorze gorzkiej
czekolady i tego samego koloru ciepłe oczy, kryjące się bezpiecznie za szkłami
okularów w rogowych oprawkach. Był bardzo przystojny, ale w nienaganny sposób.
Uśmiechał się i dyskretnie puścił oczko w stronę Mii, która nagle poczuła się
bardzo nieswojo w cekinowym biustonoszu i srebrzystej chuście, jaką opasane
były jej biodra, odsłaniając w zasadzie całe pośladki. Próbowała schować się
nieco za Sukume, ale to zirytowało klienta.
- Nie wierć się, jakbyś miała
pieprz w dupie! Tu się myśli! – obruszył się. Miał wielki tłusty brzuch. Mia
przygryzła wargę, spodziewając się już dotyku tego tłustego, owłosionego
fragmentu cielska, ocierającego się o jej czoło. Powabny uśmiech od razu spełzł
jej z twarzy. – Dobra, biorę naraz. Ale te dwie.
Gdy klient znikł za rogiem wraz
z Sukume i Lilią, Mia odetchnęła głośno, choć Ciotka nie wyglądała na
zadowoloną.
- Poczekaj tu z panem, póki Tara
nie skończy – warknęła i oddaliła się w głąb domu.
Dziewczyna skinęła głową.
Błyskawicznie sięgnęła po przewieszony przez oparcie fotela szlafrok i
narzuciła go na siebie. Dopiero później zbliżyła się do nowego gościa.
- Dzień dobry – powiedziała,
dygając.
Gest ten bardzo go rozbawił.
Zaśmiał się, a jego śmiech był czysty i radosny jak melodia dzwonków,
powiewających na wietrze przed świątynią.
- Nie jestem klientem, nie
musisz się tak starać – oświadczył.
- W tym rzecz. Dla klientów się
tak nie staram.
Przechylił lekko głowę, by
przypatrzyć się jej z ukosa.
- Ile masz lat? – spytał cicho.
- Czy to ważne?
- Więc o co mam zapytać?
- Mam na imię Mia. – Wyciągnęła
do niego rękę.
- Jack Aiken. – Uścisnął jej
dłoń, a później wstał i podszedł do schodów, z których właśnie schodziła Tara.
- Pan Aiken – powiedziała głosem
jak zwykle wypranym z wszelkich uczuć. – Dobrze pana widzieć.
- Też się cieszę, świetnie się
spisałaś – powiedział z absolutnym zadowoleniem, a później wyciągnął rękę i
zanim Mia czy Tara zdążyły zareagować, wbił ją w ciało starszej stażem
prostytutki.
Rudowłosa stała w bezruchu na
środku salonu, nie wiedząc, jak zareagować, dogłębnie wstrząśnięta. Aiken
natomiast przerzucił sobie bezwładne ciało Tary przez ramię i pomachał ręką
przed oczyma Mii. W pięści trzymał metalową płytkę.
- Hej, spokojnie, nie zabiłem
jej. Wyjąłem tylko procesor, widzisz?
- C-co? – wydukała dziewczyna,
ale inicjatywę w zadawaniu pytań przejęła teraz Ciotka.
- Co tu się dzieje?! –
wykrzyknęła swoim barytonem.
- Wygląda na to, że Tara
skończyła tutaj pracę – odpowiedział mężczyzna. – Przepraszam za problemy.
- Chwileczkę! A umowa? Podpisała
ją na trzy lata! Zostało jeszcze ponad pół roku! – wykrzyknęła Ciotka.
- Przykro mi, ale Tara jest
lalką i jako taka nie może decydować o sobie. Ja jestem jej właścicielem. A że
nie lubię kontraktów… Pani wybaczy. – Udał się w stronę wyjścia, ale drogę
zastąpił mu Zel, który jak zwykle pojawiał się w kryzysowych dla Ciotki czy
Matki momentach. – Ojej, chyba nie będzie tak łatwo… Demon, jak mniemam?
Czerwonoskóra, rogata istota
płci męskiej, jaką był Zel, skrzyżowała upstrzone chropowatymi naroślami
ramiona na owłosionej klatce piersiowej.
- Co za spostrzegawczość… -
skwitował Zel.
- No tak, riposty nigdy nie były
moją dobrą stroną – przyznał niezrażony Aiken. – Ale spokojnie, poćwiczę. Na
szczęście demony są świetne w umowach, prawda? Więc powiedz mi, przyjacielu…
Wykrzywiona w grymasie upiorna
twarz Zela wyrażała wiele uczuć w stosunku do nietuzinkowego gościa burdelu,
ale na pewno nie miały one nic wspólnego z przyjaźnią.
-… jak ktoś, kto w zasadzie nie
żyje, może świadczyć jakiekolwiek usługi?
- Nekromancja – powiedział
demon.
- Faktycznie – zgodził się
Aiken. – A co z robotami, które straciły źródło zasilania? Tudzież w ogóle
zdolność jakiejkolwiek reakcji?
- Nie znam się na robotach –
burknął demon. – To truchło już na nic się nie przyda?
- No, w zasadzie powinna
funkcjonować z procesorem jeszcze trzy dni… - Przybysz zwracał się teraz do
zdenerwowanej Ciotki. – Ale będzie się wieszać. A gdy któryś z klientów
zrozumie, że to towar zastępczy, to może się zdziwić.
- Pan jesteś szaleńcem! –
wykrzyknęła wreszcie Ciotka. – Idź precz i zabierz ze sobą to cholerstwo! –
Wskazała palcem na Tarę, która do tej pory była jej ulubienicą. – I nie pokazuj
się tu więcej!
- Przepraszam za kłopot, możecie
zatrzymać jej pieniądze, mi się na nic się nie przydadzą – oznajmił Aiken, a
później zwrócił się do Mii, której zielone oczy były wielkie jak spodki. –
Jeśli nie czujesz obrzydzenia, to wpadnij kiedyś na róg Kresowej i Wilczej.
Drugi poziom.
I wyszedł, niosąc z sobą lekką
jak piórko Tarę.
Istotnie, zawsze przypominała
Mii dużą lalkę. Od czasu spotkania z Aikenem często zastanawiała się, czy i ona
nie jest robotem, choć o tym nie wiedziała. Długo przyglądała się w lustrze,
szukając jakiejś wtyczki albo klapki na baterie. Na próżno. Cienka, delikatna skóra rozpinająca się od piegowatej twarzy po koniuszki krótkich, wciąż jeszcze dziecinnych palców, nie miała w sobie żadnego załomu, który można byłoby podważyć jak klapkę. Pod stożkowatymi piersiami wystawały tylko żebra, zbyt twarde jak na kable. W żyłach, których fioletowe ścieżki rysowały się na wewnętrznych stronach nadgarstków dziewczyny oraz stopach, musiała pływać krew. A w dużych zielonkawo-żółtych oczach z pewnością było życie. Tylko tak mogła wytłumaczyć ból, noszony w bijącym raz szybciej, raz wolniej sercu. Szkoda. O ileż życie
byłoby znośniejsze, gdyby w pewnym momencie można było wyjąć sobie procesor i
przestać istnieć!
Znowu te ponure myśli… Teraz
jednak spotykały się z obronnym murem, jaki roztoczyli wokół Mii nowo poznani
przyjaciele. Tony, Zolkin, wiedźma z chatki wyglądającej jak muchomor i… Jack,
bo przecież nie ośmieliłaby się nie skorzystać z zaproszenia tak intrygującej
postaci. Postaci, w której zakochała się bez pamięci. Od kiedy tylko rozbroił
ją swoją propozycją. Mogła wpaść, jeśli „nie czuła obrzydzenia” – właśnie to
powiedział naukowiec do dziwki, znajdując się na jej włościach, gdzie z każdego
zakamarku dobiegał smród brudnego seksu i odgłosy udawanych orgazmów. A on,
Jack Aiken, wysoki i postawny, w tych swoich okularach i ubrany w poprzecierane
na kolanach prążkowane spodnie i schludną białą koszulę, widocznie uznał, że
Mia nie jest maszyną do dawania przyjemności, nie taką, jaka dokładnie zwisała
z jego ramion… Widział w niej prawdziwą kobietę, myślącą i mającą uczucia.
Kobietę, a nie zagubioną dziewczynkę, jaka odbijała się w szarawych tęczówkach
Zolkina. Nie koleżankę, za którą miał ją Tony. Oni nie rozumieli, że po
wszystkim, co przeszła, nie może już być dzieckiem, choćby nie ważne jak bardzo
by się starała i jak bardzo by tego pragnęła.
Nie, powroty do przeszłości są
niemożliwe.
Cieszyła się z tego, żegnając
się wreszcie z Ciotką i koleżankami, gdy jej kontrakt dobiegł końca. Nie
oczekiwała od świata żadnej łaskawości, poznała go już wystarczająco, by
wiedzieć, że to próżne nadzieje. Tym razem chciała oddychać pełną piersią,
potrafić docenić wschodzące słońce i nauczyć się od pałętających się wszędzie
czworonogów choć odrobiny niezależności i dumy, jaka przejawiała się w każdym
ich machnięciu ogonem. W momencie podpisywania odbioru swojej ostatniej
wypłaty, obiecała sobie, że nigdy, ale to nigdy więcej nie zapragnie dla siebie
śmierci. W końcu i tak kiedyś przyjdzie, a dopiero teraz Mia zaczyna swoje
prawdziwe życie. A gdy pozna siebie samą, może znajdzie sposób, by dowiedzieć się, jaką tajemnicę skrywa przed nią Tony? Czuła się teraz na tyle silna, by wierzyć, że każdy powzięty przez nią cel zostanie kiedyś zrealizowany. Co więcej: była o tym przekonana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz