piątek, 28 września 2012

Za bardzo Cię lubię

Ugh, pisanie kolejnych stron powieści idzie mi bardzo, bardzo opornie. Przynajmniej mam tytuł. "Nie odchodź nigdy", chociaż wcześniej miało być coś bliższego Floresiowemu "Never Let Me Go". Może kiedyś wrzucę tu fragment. A może właśnie to robię, bo w końcu zdecydowałam, że poniższy kawałek będzie ją poprzedzał. Nigdy nie pisałam prozy poetyckiej, ale zostałam wczoraj zainspirowana przez Huoń i Verdinsa. Ostatecznie, to nie mój utworek, tylko mojej bohaterki. Jest tam, gdzieś w mojej głowie i każe mi pisać to, co kiedyś czuła. Osobiście mogę tylko to opublikować, a potem przekazać Lenie, co Wy na ten temat myślicie.




Za bardzo Cię lubię
                Lubię, jak tu jesteś, bo twój oddech wycina w powietrzu kolejne kolory. Gdy kładziesz mi głowę na kolanach – lubię. Wtedy zanurzam palce w twoich włosach i czuję te ostatnie wakacje. Zabrałeś mnie do jaskini potępionych. Włoski but i telefony od żony. Śmiałeś się tak jak tamto morze, ironicznie rozbijając swe fale o zbyt rzeczywisty brzeg. Ale pozwalałeś mi naciskać czerwoną słuchawkę, żebyśmy dalej mogli zachowywać się jak para zakochanych w sobie tchórzy. Sami się wywieźliśmy, nikt nie musiał nam dawać nakazu eksmisji. Z państwa, z rodziny, z życia, bo jesteśmy za nierealni. I lubię być taka, z Tobą, bo bez Ciebie mnie nie ma. Bo daleko od Twoich rozluźnionych krawatów, kolorowych zmęczonych westchnień i smacznych włosów na rękach jestem obrzydzająco prawdziwa. Muszę pracować, by zasłużyć na sukces, ale największym moim sukcesem jesteś Ty, bo dla Ciebie najbardziej się staram. Lubię, gdy pół godziny stoję przed lustrem. Układam włosy, w których narobisz mi dłonią bałaganu. Barwię usta, z których szminkę zedrzesz pocałunkiem. Maluję rzęsy, ale cały tusz spłynie szybko i słono, gdy odejdziesz.
                Nie odchodź nigdy, nie lubię, tracę kolor i wpadam do rynsztoku. 
Lena
16 IX 2006

poniedziałek, 10 września 2012

Mama



            Dziecko.
            Było zawinięte w brzydki kocyk. Żółty, w niebieskie słonie.
            Samo dziecko było brzydkie.
            Miało pomarszczoną, czerwoną skórę buzi, dwa albo trzy czarne włosy, które sterczały, jakby niemowlę było porażone prądem. Dwa maleńkie oczka – w zasadzie szparki. Przypominały Karolinie nozdrza węża. Najgorsze, że było grube i bardziej przypominało pamperka z reklamy opon niż owoc własnego łona.
            Musiała mieć inne dziecko.
            W inkubatorach mogła wybierać do woli. Jedne niemowlęta już miały piegi, inne mnóstwo włosów. Szczególnie spodobała jej się mała dziewczynka, trochę przy kości, która bardzo głośno płakała. Nietrudno było wkraść się nocą do pomieszczenia i zamienić bransoletki na dziecięcych przegubach.
            Ale nowe dziecko nie było jej dzieckiem.
            - Ma depresję poporodową – tłumaczyła lekarka Jackowi.
            Karolina wszystko doskonale słyszała. Zawsze miała świetny słuch, świetny głos i wyczucie rytmu. Znów chciała znajdować się na scenie, oczarowywać widownię pięknymi, idealnie trafionymi dźwiękami i czarodziejskimi melodiami.
            Jacek wiedział, że tak będzie. Sam chciał mieć kolejne dziecko, ale znał swoją młodą dziewczynę. Był przekonany, że dziecko okaże się błędem, bo Karolina miała przecież zaledwie dwadzieścia trzy lata. Zostawiła dla niego rodzinę i poświęciła szkołę. Resztę życia miała poświęcić dziecku?
            Miał sześćdziesiąt pięć lat. Z niechęcią napisał SMS-a do matki dziewczyny. Nie zadzwonił, bo czuł, że kobieta – mogąca być jego córką – nie odbierze.

            Mama cieszyła się na widok wnuczki, która nie była przecież nawet córką jej córki, tylko przypadkowym dzieckiem, należącym do innej kobiety.
            - Wiesz, jeśli nie czujesz się na siłach… Możesz zawsze na mnie liczyć.
            Karolina obdarzyła rodzicielkę najszczerszym uśmiechem, na jaki się zdobyła.
            - Chcesz mi odebrać moją córkę – powiedziała radośnie.
            Mama również się uśmiechnęła.
            - Jesteś chora – odparła całkiem wesoło.
            - Wyjdź stąd – rzekła Karolina, z dłonią przy przycisku wzywającym pielęgniarkę.
            - Najpierw odmień dzieci. To nie jest twoja córka.
            - Wynoś się – powiedziała dziewczyna, tym razem bez śladu uśmiechu.

            Noce w szpitalu były najgorszym doświadczeniem, jakie przytrafiło się dziewczynie. Rodzące kobiety na porodówce darły się w niebogłosy, dzieciaki płakały, z zewnątrz dochodziły odgłosy podjeżdżających pod oddział ratowniczy karetek, a odgłosy wydawane przez drewniane chodaki lekarzy doprowadzały do szału. Sala, w której odpoczywała Karolina, też nie budziła ciepłych skojarzeń. Białe kafle ścian sprawiały, że dziewczyna wciąż czuła się jak w toalecie, a w nozdrzach tańczył jej przez to okropny zapach moczu. Sytuacji nie polepszało puste łóżko obok. Świadczyło nie tyle o ujemnym przyroście naturalnym, jak o fakcie, że dwudziestotrzylatka jest sama ze sobą. Nie może nikomu się zwierzyć, zresztą – nawet nie chce. A ta psycholog, która do niej przychodzi? Jak ona w ogóle wygląda? Myśli, że zasłuży na zaufanie, przychodząc do Karoliny w porozciąganym swetrze i butach z długimi czubkami z zeszłej epoki?
            Rano przyszły ją odwiedzić Jagoda z Milką.
            - Nie wierzę, nie wierzę- powtarzała Jagoda, zachwycając się maleństwem, które leżało w łóżeczku przy posłaniu matki. – Mała Karolina. Czy to nie straszne?
            - Przerażające – potwierdziła Milka. – Jak się czujesz?
            - Świetnie! Chyba, że przyniosłyście mi coś do jedzenia. To wtedy genialnie!
            Zaczęły wyjmować z torby różne smakołyki, począwszy od kilku sztuk brzoskwiń i jogurtów, na wielkiej bombonierce skończywszy.
            - A już wiesz, jak nazwiesz dziecko? – dopytywała się Milka.
            - Laura.
            Przyjaciółki wymieniły spojrzenia.
            Karolina czekała na ich reakcję, pakując sobie do ust drugiego snickersa. Kiedyś, kiedy jeszcze musiała kłamać, by zdobyć ich względy, wymyśliła ciekawą historię, rzekomo opowiedzianą jej przez ojca, gdy skończyła piętnaście lat.
            Mama Karoliny miała depresję poporodową. Z rozpaczy podmieniła dzieci. Ale później, kierowana wyrzutami sumienia, gdy poczuła się lepiej, dokonała zamiany. Niestety, dopiero po pół roku. Tak więc mała Karolina wychowywana była nie przez Zawrotnych, tylko Kowalczuków, którzy nazywali ją Laurą.
            Gdy ich prawdziwa Laura umarła, mając czternaście lat, nawiązali z powrotem kontakt z pierwszą „córką”. Ale Karolina przecież nie pamiętała Kowalczuków, którzy, na dobrą sprawę, przecież nie istnieli. I dlatego została z prawdziwymi rodzicami, nie chcąc utrzymywać żadnych kontaktów z rodzicami nieszczęsnej Laury.
            Jagoda już wiedziała.
            Milka marszczyła brwi, nie będąc pewną.
            - Jestem trochę zmęczona, wiecie? A popołudniu ma przyjść Kaśka. Także… Wiecie…
            - Jak wolisz – powiedziała Jagoda.

            Ale jak woli?
            Tej nocy znów udała się do sali z noworodkami. Na korytarzach panował harmider. Większość lekarzy udało się na salę operacyjną. Jedna z kobiet nie mogła urodzić, coś było nie tak z jej dzieckiem…
            A dziecko Karoliny?
            Młoda matka potrafiła je bez trudu poznać. Znacznie wyładniało przez ponad dwadzieścia cztery godziny rozłąki. Zbladło i wyglądało jakoś tak szlachetniej niż dziewczynka trzymana w ramionach przez Karolinę. Nie ładniej, ale odważniej. Płakało grubym głosem. Tak. To był kawał głosu.
            Ale jej dziecko będzie zawsze jej dzieckiem. A Karolina nie potrafiła być dzieckiem własnych rodziców.
            Zawsze miała rację.
            Nawet wtedy, gdy młodszy brat uczepił się jej bluzki i błagał, by została, podczas gdy ona – w dzień osiemnastych urodzin – schodziła po schodach z wielką walizką pełną najważniejszych rzeczy.
            - Przecież nie wyjeżdżam. Tylko się przeprowadzam. Do Jacka.
            Zwłaszcza wtedy.

            Jej córka też taka będzie. Jej piękna córka, z pięknym głosem, która osiągnie w życiu tak dużo… Więcej, niż jej matka. Więcej, jeśli ta nie będzie u jej boku. Wtedy mała nie będzie musiała odstawiać jej na bok, oszukiwać, uciekać z domu.
           
            - Boże, co teraz będzie? – spytała zrozpaczona Jagódka, chodząc w kółko pod szpitalem.
            Już drugą godzinę wierciły się w tym miejscu. Dochodziła dziesiąta wieczorem, a one wciąż piły tę samą butelkę kefiru w krzakach na szpitalnym parkingu.
            - Nie mamy na to wpływu – rzekła Milka. – Może Jacek…?
            - Nie, on ją wtedy zostawi, on już ledwo wytrzymuje, co ona zrobi sama z dzieckiem? Nieswoim, w dodatku?
            - No a myślisz, że zrezygnuje z przyjemności oglądania, jak jej córka dorasta? To najlepsze, co jej w życiu wyszło. – Milka westchnęła ciężko i usiadła na mokrej od rosy trawie.
            - Ale to Karolina – mruknęła Jagódka, co wszystko wyjaśniało.
            - Nie zapominajmy, że jest bardzo mądra.
            - No właśnie – przytaknęła dziewczyna i usiadła naprzeciwko przyjaciółki, by wziąć ją za ręce i mocno ścisnąć. – Jest bardzo mądra. Myślisz, że weźmie sobie na barki taki ciężar?
            - Wychowanie każdego dziecka jest wystarczającym ciężarem. Karolina jest sobą, a my sobą. Myślisz, że czym się różni ciężar jej matki od tego, co musiały i będą musieć przejść nasze?
            Jagoda zerwała się na równe nogi. W jej chorym kolanie coś głośno strzyknęło; odgłos poniósł się echem po opustoszałym parkingu.
            - Powiedzmy jej to!
           
            Gdy Laura miała trzy lata, zaskakiwała wszystkich znajomych rodziców pięknym śpiewem. Powoli brzdąkała już na pianinie i nawet jej to wychodziło. Miała bardzo gęste, ciemne włosy w kolorze gorzkiej czekolady i maleńkie, lekko ukośne oczy. Uroczo wyglądała w kolorowych sukienkach, zwłaszcza czerwonych, bo ich kolor pasował ładnie do rumieńców na okrągłych policzkach dziewczynki. Potrafiła też powtórzyć tekst każdej emitowanej w telewizji reklamy i sama zrobić sobie kanapkę z nutellą.
            Karolina cieszyła się, że z powrotem zamieniła opaski. Że może wychowywać chaotyczną kupkę własnych genów.
            Ciekawe, co by się stało, gdyby tamtej nocy Jagoda i Milka znów ją odwiedziły. Może potraktowałaby to jako znak i tamta Laura zostałaby jej Laurą na zawsze, a przynajmniej do poznania miłości swojego życia?
            Czasem jednak pielęgniarki bywały tam, gdzie powinny, na przykład przy wejściu na oddział, nie wpuszczając odwiedzających po dwudziestej drugiej.