Dziecko.
Było
zawinięte w brzydki kocyk. Żółty, w niebieskie słonie.
Samo
dziecko było brzydkie.
Miało
pomarszczoną, czerwoną skórę buzi, dwa albo trzy czarne włosy, które sterczały,
jakby niemowlę było porażone prądem. Dwa maleńkie oczka – w zasadzie szparki.
Przypominały Karolinie nozdrza węża. Najgorsze, że było grube i bardziej
przypominało pamperka z reklamy opon niż owoc własnego łona.
Musiała
mieć inne dziecko.
W
inkubatorach mogła wybierać do woli. Jedne niemowlęta już miały piegi, inne
mnóstwo włosów. Szczególnie spodobała jej się mała dziewczynka, trochę przy
kości, która bardzo głośno płakała. Nietrudno było wkraść się nocą do
pomieszczenia i zamienić bransoletki na dziecięcych przegubach.
Ale
nowe dziecko nie było jej dzieckiem.
-
Ma depresję poporodową – tłumaczyła lekarka Jackowi.
Karolina
wszystko doskonale słyszała. Zawsze miała świetny słuch, świetny głos i
wyczucie rytmu. Znów chciała znajdować się na scenie, oczarowywać widownię pięknymi,
idealnie trafionymi dźwiękami i czarodziejskimi melodiami.
Jacek
wiedział, że tak będzie. Sam chciał mieć kolejne dziecko, ale znał swoją młodą
dziewczynę. Był przekonany, że dziecko okaże się błędem, bo Karolina miała
przecież zaledwie dwadzieścia trzy lata. Zostawiła dla niego rodzinę i
poświęciła szkołę. Resztę życia miała poświęcić dziecku?
Miał
sześćdziesiąt pięć lat. Z niechęcią napisał SMS-a do matki dziewczyny. Nie
zadzwonił, bo czuł, że kobieta – mogąca być jego córką – nie odbierze.
Mama
cieszyła się na widok wnuczki, która nie była przecież nawet córką jej córki,
tylko przypadkowym dzieckiem, należącym do innej kobiety.
-
Wiesz, jeśli nie czujesz się na siłach… Możesz zawsze na mnie liczyć.
Karolina
obdarzyła rodzicielkę najszczerszym uśmiechem, na jaki się zdobyła.
-
Chcesz mi odebrać moją córkę – powiedziała radośnie.
Mama
również się uśmiechnęła.
-
Jesteś chora – odparła całkiem wesoło.
-
Wyjdź stąd – rzekła Karolina, z dłonią przy przycisku wzywającym pielęgniarkę.
-
Najpierw odmień dzieci. To nie jest twoja córka.
-
Wynoś się – powiedziała dziewczyna, tym razem bez śladu uśmiechu.
Noce
w szpitalu były najgorszym doświadczeniem, jakie przytrafiło się dziewczynie. Rodzące
kobiety na porodówce darły się w niebogłosy, dzieciaki płakały, z zewnątrz
dochodziły odgłosy podjeżdżających pod oddział ratowniczy karetek, a odgłosy
wydawane przez drewniane chodaki lekarzy doprowadzały do szału. Sala, w której
odpoczywała Karolina, też nie budziła ciepłych skojarzeń. Białe kafle ścian sprawiały,
że dziewczyna wciąż czuła się jak w toalecie, a w nozdrzach tańczył jej przez
to okropny zapach moczu. Sytuacji nie polepszało puste łóżko obok. Świadczyło
nie tyle o ujemnym przyroście naturalnym, jak o fakcie, że dwudziestotrzylatka
jest sama ze sobą. Nie może nikomu się zwierzyć, zresztą – nawet nie chce. A ta
psycholog, która do niej przychodzi? Jak ona w ogóle wygląda? Myśli, że zasłuży
na zaufanie, przychodząc do Karoliny w porozciąganym swetrze i butach z długimi
czubkami z zeszłej epoki?
Rano
przyszły ją odwiedzić Jagoda z Milką.
-
Nie wierzę, nie wierzę- powtarzała Jagoda, zachwycając się maleństwem, które
leżało w łóżeczku przy posłaniu matki. – Mała Karolina. Czy to nie straszne?
-
Przerażające – potwierdziła Milka. – Jak się czujesz?
-
Świetnie! Chyba, że przyniosłyście mi coś do jedzenia. To wtedy genialnie!
Zaczęły
wyjmować z torby różne smakołyki, począwszy od kilku sztuk brzoskwiń i
jogurtów, na wielkiej bombonierce skończywszy.
-
A już wiesz, jak nazwiesz dziecko? – dopytywała się Milka.
-
Laura.
Przyjaciółki
wymieniły spojrzenia.
Karolina
czekała na ich reakcję, pakując sobie do ust drugiego snickersa. Kiedyś, kiedy
jeszcze musiała kłamać, by zdobyć ich względy, wymyśliła ciekawą historię,
rzekomo opowiedzianą jej przez ojca, gdy skończyła piętnaście lat.
Mama
Karoliny miała depresję poporodową. Z rozpaczy podmieniła dzieci. Ale później,
kierowana wyrzutami sumienia, gdy poczuła się lepiej, dokonała zamiany.
Niestety, dopiero po pół roku. Tak więc mała Karolina wychowywana była nie
przez Zawrotnych, tylko Kowalczuków, którzy nazywali ją Laurą.
Gdy
ich prawdziwa Laura umarła, mając czternaście lat, nawiązali z powrotem kontakt
z pierwszą „córką”. Ale Karolina przecież nie pamiętała Kowalczuków, którzy, na
dobrą sprawę, przecież nie istnieli. I dlatego została z prawdziwymi rodzicami,
nie chcąc utrzymywać żadnych kontaktów z rodzicami nieszczęsnej Laury.
Jagoda
już wiedziała.
Milka
marszczyła brwi, nie będąc pewną.
-
Jestem trochę zmęczona, wiecie? A popołudniu ma przyjść Kaśka. Także… Wiecie…
-
Jak wolisz – powiedziała Jagoda.
Ale
jak woli?
Tej
nocy znów udała się do sali z noworodkami. Na korytarzach panował harmider.
Większość lekarzy udało się na salę operacyjną. Jedna z kobiet nie mogła
urodzić, coś było nie tak z jej dzieckiem…
A
dziecko Karoliny?
Młoda
matka potrafiła je bez trudu poznać. Znacznie wyładniało przez ponad
dwadzieścia cztery godziny rozłąki. Zbladło i wyglądało jakoś tak szlachetniej
niż dziewczynka trzymana w ramionach przez Karolinę. Nie ładniej, ale
odważniej. Płakało grubym głosem. Tak. To był kawał głosu.
Ale
jej dziecko będzie zawsze jej dzieckiem. A Karolina nie potrafiła być dzieckiem
własnych rodziców.
Zawsze
miała rację.
Nawet
wtedy, gdy młodszy brat uczepił się jej bluzki i błagał, by została, podczas
gdy ona – w dzień osiemnastych urodzin – schodziła po schodach z wielką walizką
pełną najważniejszych rzeczy.
-
Przecież nie wyjeżdżam. Tylko się przeprowadzam. Do Jacka.
Zwłaszcza
wtedy.
Jej
córka też taka będzie. Jej piękna córka, z pięknym głosem, która osiągnie w
życiu tak dużo… Więcej, niż jej matka. Więcej, jeśli ta nie będzie u jej boku.
Wtedy mała nie będzie musiała odstawiać jej na bok, oszukiwać, uciekać z domu.
-
Boże, co teraz będzie? – spytała zrozpaczona Jagódka, chodząc w kółko pod
szpitalem.
Już
drugą godzinę wierciły się w tym miejscu. Dochodziła dziesiąta wieczorem, a one
wciąż piły tę samą butelkę kefiru w krzakach na szpitalnym parkingu.
-
Nie mamy na to wpływu – rzekła Milka. – Może Jacek…?
-
Nie, on ją wtedy zostawi, on już ledwo wytrzymuje, co ona zrobi sama z
dzieckiem? Nieswoim, w dodatku?
-
No a myślisz, że zrezygnuje z przyjemności oglądania, jak jej córka dorasta? To
najlepsze, co jej w życiu wyszło. – Milka westchnęła ciężko i usiadła na mokrej
od rosy trawie.
-
Ale to Karolina – mruknęła Jagódka, co wszystko wyjaśniało.
-
Nie zapominajmy, że jest bardzo mądra.
-
No właśnie – przytaknęła dziewczyna i usiadła naprzeciwko przyjaciółki, by
wziąć ją za ręce i mocno ścisnąć. – Jest bardzo mądra. Myślisz, że weźmie sobie
na barki taki ciężar?
-
Wychowanie każdego dziecka jest wystarczającym ciężarem. Karolina jest sobą, a
my sobą. Myślisz, że czym się różni ciężar jej matki od tego, co musiały i będą
musieć przejść nasze?
Jagoda
zerwała się na równe nogi. W jej chorym kolanie coś głośno strzyknęło; odgłos
poniósł się echem po opustoszałym parkingu.
-
Powiedzmy jej to!
Gdy
Laura miała trzy lata, zaskakiwała wszystkich znajomych rodziców pięknym
śpiewem. Powoli brzdąkała już na pianinie i nawet jej to wychodziło. Miała
bardzo gęste, ciemne włosy w kolorze gorzkiej czekolady i maleńkie, lekko
ukośne oczy. Uroczo wyglądała w kolorowych sukienkach, zwłaszcza czerwonych, bo
ich kolor pasował ładnie do rumieńców na okrągłych policzkach dziewczynki.
Potrafiła też powtórzyć tekst każdej emitowanej w telewizji reklamy i sama
zrobić sobie kanapkę z nutellą.
Karolina
cieszyła się, że z powrotem zamieniła opaski. Że może wychowywać chaotyczną
kupkę własnych genów.
Ciekawe, co by się stało, gdyby tamtej nocy Jagoda i Milka znów ją odwiedziły. Może
potraktowałaby to jako znak i tamta Laura zostałaby jej Laurą na zawsze, a
przynajmniej do poznania miłości swojego życia?
Czasem
jednak pielęgniarki bywały tam, gdzie powinny, na przykład przy wejściu na
oddział, nie wpuszczając odwiedzających po dwudziestej drugiej.
Kurna, ja zapomniałam skomentować, a teraz z Tiją przeczytałam jeszcze raz i Tija się zachwyciła, ja sobie przypomniałam i też jestem zachwycona i Neśku... Jak Ci nie wydadzą, to są bandą chuja, o.
OdpowiedzUsuń