poniedziałek, 23 lipca 2012

Mężczyźni, psy i koty


Mężczyźni i kobiety, psy i koty. Co by bez siebie zrobili? :) 
Lekka fantastyka, kilka elementów na kształt erotyku. Ciekawa jestem niezmiernie, co sądzicie o bohaterach. 

Mężczyźni, psy i koty
             Elizabeth siedziała przy kontuarze, czytając w skupieniu jakąś gazetę. Jak zwykle jej plecy były wyprostowane do granic możliwości. Dejan nie mógł się powstrzymać od głupiego komentarza.
                - Zaraz się złamiesz – powiedział, przysiadając się do dziewczyny.
                Nawet nie zaszczyciła go spojrzeniem. Jej różnokolorowe oczy przebiegały przez kolumny z ogłoszeniami. Jego odzywkę omieszkała się skomentować stojąca za barem Vesna, przeglądająca butelki z alkoholem. Te puste wyrzucała do stojącego u jej stóp kartonu, natomiast do reszty, o ile ich zawartość była dosyć rzadka, dolewała wódki.
                - Widzę, że wróciłeś do swoich kretyńskich żartów – rzuciła ironicznie. – Szkoda, że nie zacząłeś się zamiast tego myć. Znowu śmierdzisz.
                - Odgrzej mi pierogi - polecił tylko i zbliżył się do dziewczyny, która właśnie sięgała po leżący na blacie długopis, by zakreślić coś w jednym z działów. – Co to? Wynajmę biuro? O co chodzi?
                Wreszcie spojrzała na niego wymownie, unosząc w górę lewą brew i uśmiechając się krzywo. Z zaskoczeniem stwierdził, że doskonale wie, co Elizabeth ma na myśli. Jeszcze niedawno łamał sobie głowę, by rozszyfrować choć jeden jej gest lub tajemniczy uśmieszek. Teraz zadanie to stało się o wiele łatwiejsze, ale Dejan zdawał sobie sprawę również z tego, że dzieje się tak nie dlatego, że dobrze poznał dziewczynę. Ona po prostu łaskawie pozwalała mu się zrozumieć.
                - Przeklęty kocur – fuknął na nią. – Co ty sobie myślisz? Że usadzisz mnie za biurkiem i będziesz ustawiała w kolejkę wszystkich klientów? Chyba śnisz! Nie mamy nawet pieniędzy na wynajęcie pomieszczenia!
                - Uważam, że to dobry pomysł – powiedziała Vesna, rozcieńczając teraz whisky. – Przestaniesz odstraszać mi klientów.
                - Odgrzej mi pierogi – powtórzył, ale jego siostra nic sobie z tego nie robiła. – Elizabeth, to nie wypali. Za dużo ludzi mogłoby mnie bez przeszkód znaleźć. A wiesz, że zawsze miałem z wieloma na pieńku. Przypomnę ci, że ostatnio też z twojego powodu.
                - Vesno? – Dziewczyna wreszcie odezwała się swoim aksamitnym głosem. – Ja też poproszę pierogi.
                Dejan prychnął, gdy właścicielka bez słowa, za to z życzliwym uśmiechem zniknęła w kuchni. Babska solidarność. Totalna paranoja. Ale Elizabeth wcale nie była głodna; nigdy nie była, a przynajmniej nie dawała tego po sobie poznać. I nienawidziła kuchni Vesny. Z czterech serwowanych przez nią potraw tolerowała tylko słodkie dango na patyku. Nic dziwnego, że była taka chuda. Z drugiej strony, od kiedy widział ją po raz pierwszy, nieco się zmieniła. Od tłustej śmietanki, którą piła zawsze popołudniu, nieznacznie urosły jej piersi i po kobiecemu zaokrągliły się biodra. Ale nie zwróciłby na to uwagi, gdyby do niego nie przylgnęła zaraz po wyjściu Vesny. W końcu dziewczyna sprawiała wrażenie topiącej się w materiale jego białej koszuli, którą tak sobie upodobała. Nosiła ją z podwiniętymi rękawami i dołem zawiązanym na pępku w supeł. Za duże szorty, jakie podarowała jej Vesna, wciąż zsuwały jej się z tyłka i gdyby nie czarne szelki, które wyciągnęła z jakiegoś śmietnika, bywalcy Ginyagi mieliby dobre widowisko, bo w końcu nie nosiła bielizny.
                - Proszę… - wymruczała mu do ucha, muskając wilgotnymi wargami jego skórę. Poczuł jej zapach: miętę zmieszaną z jaśminem. Nagle zrobiło mu się głupio. Faktycznie, wczoraj znowu się upił, a później nie miał siły wejść pod prysznic… Jak przez mgłę pamiętał, jak Elizabeth pomagała mu wejść po schodach, a potem pchnęła na łóżko i przykryła kocem, zdjąwszy ze stóp ciężkie buty… - Gdyby ktoś poważny ci zagrażał, już byś przecież nie żył…
                - Bogowie, te twoje argumenty… - Przewrócił oczyma, ale nie mógł się powstrzymać do objęcia jej w pasie, gdy usiadła mu na kolanach i zaczęła wodzić ustami po skórze karku, palcami wczepiając się w o wiele już za długie kosmyki ciemnych włosów mężczyzny. – Źle ci tu? – spytał ciszej.
                Zignorowała go. Przymknął oczy. Czuł, że sam zaraz zacznie mruczeć. Dziewczyna doprowadzała go do szaleństwa, ale, na bogów, miała dopiero czternaście lat!
                - Isei jest niezłym nauczycielem, skoro cię tyle nauczył w ciągu tych kilku dni, kiedy siedziałaś u niego w burdelu… Zostaw sobie te sztuczki dla klientów. Złaź – rzekł szorstko, odpychając ją od siebie. – Vesna, gdzie moje żarcie?! – wydarł się w kierunku kuchni, starając uspokoić przyspieszony oddech.
                Odpowiedział mu tylko trzask garnków.
                - Załóżmy się – powiedziała Elizabeth. Siedziała z powrotem na swoim stołku, ale wciąż o wiele za blisko. I pozwalała sobie zdecydowanie na za dużo, wodząc smukłym palcem wskazującym po wewnętrznej stronie jego uda. – Jeśli wypełnię kolejne zlecenie prędzej niż ty, wynajmiemy biuro. Jeśli mnie prześcigniesz, nigdy już o nic cię nie poproszę.
                Przymknął oczy. Nigdy nie miał szczęścia do zakładów.
                - Nie bądź śmieszna, nie jesteś najemnikiem, ledwo dajesz radę trzymać w ręku spluwę. Nawet nie umiesz wyciągnąć dobrze katany z pochwy.
                - Wiesz, że mam inne umiejętności.
                - Tak, jesteś półdemonem, to ci daje przewagę nade mną, więc to nie jest uczciwy zakład.
                Przymknęła oczy, a po jej bladej, trójkątnej twarzy przebiegł cień skupienia.
                - Nawet nie wiem, kiedy nas odwiedzi kolejny klient i czy w ogóle to nastąpi… - warknął, zirytowany, że mała lekceważy go nawet wtedy, kiedy powinna zabiegać o jego względy.
                - Doszły. – Vesna wyszła z kuchni, trzymając dwa parujące talerze niezbyt świeżych pierogów. Postawiła je przed Dejanem i Elizabeth. Ta jednak zerwała się nagle z krzesła i wybiegła z baru, mijając się w drzwiach z jakimś mężczyzną. – Co jej zrobiłeś?
                - To pewnie wina twoich śmierdzących pierogów – odpowiedział, wzruszając ramionami. – Może poszła się wyrzygać.
                - Nie śmierdzą gorzej od ciebie – zauważyła złośliwie kobieta. – Powinieneś na nią uważać.
                - Co? – Prychnął i wpakował sobie do ust trzy pierogi naraz, zamiast widelca używając mieszadełka do drinków, które wepchnął brutalnie w rozgotowane ciasto. Nadzienie było lodowate. Przełknął z obrzydzeniem. – Nie jest w stanie mi nic zrobić. Wydaje mi się, że nawet mnie lubi…
                Vesna się nie odezwała, a że nie zdarzało jej się to często, Dejan oderwał wzrok od talerza i spojrzał na bliźniaczkę pytająco.
                - O nie – burknął, gdy zauważył malującą się w jej oczach litość. – Co znowu?
                - Miałam na myśli to, że to ją ktoś wciąż może skrzywdzić… Sposób, w jaki odebrałeś to, co powiedziałam… Dejan, czy ty wciąż o niej myślisz? Minęło tyle lat!
                Machnął zdawkowo ręką, choć wzrok mimowolnie uciekł mu w stronę pustych miejsc przy stolikach. W rogu pomieszczenia siedział tylko jeden facet, właśnie ten, który minął Elizabeth… Mężczyzna uśmiechnął się do Dejana.
                - To chyba do ciebie – powiedziała cicho Vesna. – Przepraszam za tamto, jeśli cię dotknęło…
                - Daj spokój. – Pochłonął do końca śniadanie i ruszył w kierunku gościa. – Co podać?
                - Dejana Djukanovicia, jeśli można.
                - Ten trunek nie jest tani – ostrzegł, siadając naprzeciwko mężczyzny. Dopiero teraz zobaczył, że jego wygląd nie bardzo pasuje do strojów noszonych przez mieszkańców Kociej Dzielnicy. Przybysz był w czystej koszulce polo, a na jego nadgarstku widniał zegarek z dwoma wskazówkami. Zachodnia produkcja. – Ale skoro go pan zamawia, musi pan mniej więcej wiedzieć, ile kosztuje.
                - Szczerze mówiąc… - Życzliwy do tej pory uśmiech mężczyzny zamienił się w strapiony grymas, gdy gość podrapał się po gęstym, ale schludnym zaroście. – Raczej liczę na pomoc kolegi po fachu niż najemnika… Ja i moi przyjaciele mamy problem natury akademickiej. Pan wykładał na Akademii Gwardii Niezależnych Narodów, zgadza się?
                - Kto panu nagadał takich bzdur?
                - Lesedi Sunada.
                Dejan jęknął głośno, po czym zaklął, chowając twarz w dłoniach.
                - Niech ją szlag…! No jasne, któżby inny – mruknął, patrząc przez palce na mężczyznę. Kolejne zlecenie, na którym nie zarobi. Jeszcze nie spłacił długu u córki dawnego, nieżyjącego już przyjaciela, a ta nie dawała mu o tym zapomnieć. Taaa, jakby mógł w ogóle choć na chwilę zapomnieć o tamtym życiu… – Co u niej?
                - Bardzo dobrze, awansowała.
                - Znowu? To da się wyżej? Nieważne… Czym mogę służyć?

                Dejan miał de ja vu. Znowu przychodził do niego facet, któremu coś ukradziono. Znowu trzeba było to odszukać. I znowu nie było co liczyć na wynagrodzenie… Chociaż nie, ostatnio, gdyby wydał Van Durdenowi Elizabeth, otrzymałby sto tysięcy.
                Zaśmiał się z własnej głupoty, przemierzając uliczki Kociej Dzielnicy w drodze na powietrzny tramwaj. Właśnie pomyślał, że zyskał dużo więcej… Djukanović, ty skończony idioto…
                Tym razem jego klient był profesorem Akademii. Nie uczył, ale znajdował się w gronie naukowców, próbujących uszeregować chronologicznie teksty powstałe w Mijonie jakieś trzysta, czterysta lat temu. Teksty niekoniecznie oznaczające literaturę. Wśród jednych z najlepiej strzeżonych znalezisk znajdował się tajemniczy artefakt, należący prawdopodobnie do samej Nagako – pierwszej cesarzowej. Jego zniknięcie powiązano z niezwykłą fascynacją tym obiektem innego z profesorów i kłótnią, jaka podzieliła badaczy niespełna miesiąc temu.
                - Powinien pan spróbować zacząć poszukiwania od przesłuchania niejakiej Tanady Meri. To studentka Akademii. Podejrzewamy, że miała romans z profesorem Tipsareviciem…
                - Niewiarygodne. Winowajca jest moim krajanem i pieprzył studentkę? – Usłyszawszy szczegóły od profesora, przysiągł sobie, że jeszcze w tym tygodniu odwiedzi Lesedi i serdecznie jej podziękuje. Tak, będzie wdzięczny do bólu… - Niewiarygodna historia. Dlaczego nie wypytacie sami tej dziewczyny?
                - Próbowaliśmy, ale… Jest wierniejsza Tipsareviciowi niż pies. Obszczekała nas, gdy tylko nas zobaczyła pod płotem. I chybaby pogryzła, gdybyśmy się w porę nie wycofali.
                - A gdzie szacunek do wyższych stopniem naukowym? Żadnych represji?
                - No tak, groziliśmy jej wydaleniem w trybie natychmiastowym… Ale to nic nie dało. A rzeczywiste usunięcie Tanady z Akademii Gwardii byłoby wielką stratą. Dziewczyna jest piekielnie zdolna. 
                Przystanek umiejscowiony był na najwyższym poziomie Wichrowej. Jego lokalizacja nie zmieniła się od lat. Kiedyś Kocia Dzielnica, zanim jeszcze przybrała tę nazwę, stanowiła azyl dla wszystkich dziwaków, którzy nie potrafili sobie poradzić nigdzie indziej. Właśnie tu, pięćdziesiąt lat temu, a zatem nie tak dawno od otwarcia granic cesarstwa, zaobserwowano najwyższy skok urbanizacyjny. Ludzie budowali swoje mieszkanka jedno na drugim, z tego, co tylko wpadło im w ręce. Kartony, szyby, sklejki, większe płaszczyzny rozbitych mebli, nieobrobione deski… Dopiero gdy zaczęli zarabiać – a każdy znalazł tu dla siebie zajęcie, mniej lub bardziej nielegalne – zaczęły się lata wypełnione murarką i staraniem o dzieci…
                Dlaczego Dejan i Vesna wybrali właśnie to miejsce? Nie potrafił sobie odpowiedzieć na to pytanie. Zatęsknił nagle za ojczyzną, w której wciąż trwała wojna. Nie był patriotą, uciekł, gdzie pieprz rośnie, ale wtedy był młodym chłopakiem o ciasnych horyzontach. Co się odwlecze, to nie uciecze – prawie od razu po przeprowadzce trafił do Akademii Gwardii Niezależnych Narodów… No, a potem…
                Podróż powietrznym tramwajem, bo tak zwykło mówić się na metalowy wagon sunący po stalowych linach rozwieszonych między najwyższymi punktami połowy Mijonu, nie była zbyt wygodna. Wewnątrz było gorąco i duszno. Trawione powoli pierogi i resztki alkoholu z wczorajszego wieczora mieszały się w jego żołądku, przyprawiając o mdłości, a ostre promienie słoneczne nasilały ból głowy. Wyciągnął z torby okulary przeciwsłoneczne i umiejscowił je sobie na nosie, po czym opadł na jedno z siedzeń na końcu wagonu. Przed nim długa droga.

                Do Zatoki Półksiężyca dotarł po dwóch dniach podróży. Mauri było jednym z mniejszych rybackich miasteczek i wcześniej jeszcze tu nie był. Długie, wychodzące w morze pomosty, zapach wędzonych ryb i tłustych kalmarów oraz wiejący słony wiatr przywoływały jednak wspomnienia z czasów, gdzie stacjonował w pobliskiej metropolii. Mieszkańcy niczym się od siebie nie różnili. Te same opalone twarze, te same czarne lub zielone jak wodorosty włosy na ich zatroskanych głowach, te same surowe stroje: wyzbyte z wszelakiej elegancji beżowe hakamy, których nogawki były wiecznie wilgotne…
                W swojej koszuli, ciemnych okularach i dżinsach wzbudzał sporo zainteresowania. Brodzące w wodzie przy brzegu kobiety, szukające muszli lub innych skarbów wyrzuconych przez morze, zerkały na niego z ciekawością. Jedna z młodszych, głaszcząca na plaży małego psiaka, nawet mu pomachała. Uśmiechał się do nich wszystkich, a zazdrosnych rybaków rozplątujących sieci nie zaszczycał nawet spojrzeniem. By zaczerpnąć jakichkolwiek informacji, udał się na rynek. Zielone stragany rozstawione przed drewnianymi chatkami tworzyły dwa półkola. Ludzie handlowali głównie owocami morza, ale znalazły się też ubrania, warzywa i stragany prowadzone przez sprzedawców z centralnej części cesarstwa. Czerwone daszki ich stanowisk wyróżniały się spośród smutnej reszty. Na stołach prezentowały się dumnie różne bibeloty, wśród których Dejan wypatrzył obrazki przedstawiające parę cesarską w drewnianych ramkach pomalowanych srebrolem. Cesarzowa jak zwykle zasłaniała twarz maską. Prychnął i jego wzrok padł na kramik z bursztynami.
                - Po ile? – spytał starą przygarbioną handlarkę, wskazując jeden z pierścieni, stanowiący misterne połączenie jantaru i srebrnych zawijasów.
                - Tenge – odpowiedziała kobiecina. Wytarła ręce o fartuch. Jeszcze chwilę temu trzymała w nich kawałek jakiegoś mięsa, które rzuciła w stronę dwóch czy trzech wygłodniałych psów snujących się beznadziejnie między straganami. - Zapakować?
                Pokręcił głową. Tyle miał na cały pobyt w tym miejscu.
                - Nie słyszała pani może nazwiska Tanada?
                - Jak pan na dłużej szuka noclegu, to lepiej do Yarutu, tam mają lepsze warunki…
                - Słucham?
                - No… Bo pan szukasz noclegu? Bo po co innego Tanada?
                - Chodzi mi o Tanadę Meri. Studiuje w Akademii, ale akurat nie w tym momencie.
                - To córka starej Tanady. Ona prowadzi zajazd, na drodze od północy – powiedziała handlarka, uważniej się mu przypatrując. – A co pan chcesz od Meri?
                - Nieistotne. Dziękuję za informację.
                - Mówiłam Tanadzie, żeby nie posyłała córki do szkoły, bo się doczeka kłopotów… - burknęła pod nosem staruszka, nie wiadomo czy do Dejana, czy do samej siebie.
                Jak zwykle w tej okolicy w okresie letnim, koło południa spadł rzęsisty deszcz. Przemoczony do suchej nitki, Dejan znalazł się w zajeździe i stanął na boso przy ladzie, wylewając wodę ze swoich czarnych oficerek.
                - Co pan mi tu tak świnisz! – z zaplecza przykuśtykała około pięćdziesięcioletnia kobieta, podpierająca się laską. Jej surowa twarz z osadzonymi szeroko oczyma i wydatnymi wargami miała w sobie coś rybiego. – Kto to ma sprzątać?
                - Sprzątaczka? – zaryzykował.
                - Jaka sprzątaczka? – Kobieta prychnęła. – Tylko ja tu jestem!
                - To pani jest właścicielką? Mam… przyjemność z panią Tanadą?
                - A widzisz pan kogoś innego?
                - A pani córka, Meri?
                Kobieta zamarła w bezruchu.
                - Nie mam z nią kontaktu.
                - A kto może mieć? Jacyś przyjaciele? Chłopak?
                - Meri nie ma ani przyjaciół, ani chłopaka.
                - I nie ma pani zielonego pojęcia, gdzie się może podziewać?
                - Zupełnie.
                Jasne.
                - Chcę wynająć pokój. Na razie na dwa dni.

                Lesedi spodziewała się pojawienia Dejana w przeciągu kilku najbliższych godzin. Nie mogła ukryć sama przed sobą, że nie może wprost doczekać się wizyty starego przyjaciela. Różnie między nimi bywało, to prawda, ale Djukanović był jedynym pomostem do jej starego życia – kolorowego, beztroskiego, pełnego miłości i akceptacji. Choć sam z tym wszystkim nie miał nic wspólnego.
                Tego dnia poleciła sekretarce, żeby miała się na baczności.
                - Skup się na pracy i nie dawaj się poderwać – ostrzegła młodą podwładną.
                Tylko tego brakowało, żeby zaszła w ciążę. A widziała, jaki jest Djukanović. Jedna lampka wina, jeden uśmiech i kobiety od razu wskakiwały mu do łóżka. Najgorsze jednak było to, że zawsze był wybornym strzelcem. Za pierwszym podejściem trafiał w dziesiątkę. I w czasie służby, i po niej. Ciekawe, ile jego dzieci, o których nie miał zielonego pojęcia, właśnie hasa po Mijonie i pakuje się w kłopoty…
                - Isei ma się całkiem dobrze – powiedział na powitanie.
                Właśnie przeglądała ostatnie raporty. Podniosła głowę i ujrzała przyjaciela, opartego o framugę wejścia do jej gabinetu. Zdążyła zapomnieć, jaki jest przystojny. Miał dużo dłuższe włosy niż ostatnio, kiedy widzieli się pięć czy sześć lat temu, kiedy zrezygnował ze służby w Oddziałach Cesarskich, ale ich kolor był wciąż intensywnie ciemnobrązowy i na próżno było szukać chociaż jednego siwego kosmyka. Szkoda tylko, że przybyło mu trochę zmarszczek wokół oczu, co zauważyła, gdy ściągnął te śmieszne przeciwsłoneczne okulary. Ale i tak nie wyglądał na swoje czterdzieści pięć lat, tak jak i sama Lesedi nie wyglądała na swoje trzydzieści dwa. Czy nigdy nie doczekają się starości? Jak długo będą musieli borykać się z beznadzieją tego świata? Od tamtych wydarzeń w Cesarskich Ogrodach nie zraniło jej ani jedno ostrze, ani jedna kula, choć tak często znajdowała się w ich zasięgu i próbowała prowokować różne sytuacje…
                - Cieszę się – rzekła, starając się zabrzmieć zdawkowo.
                - Miałby się pewnie lepiej, gdybyś mu wybaczyła, ale i tak całkiem nieźle sobie radzi. – Usiadł na krześle naprzeciwko jej biurka i rozejrzał się na boki. – Ładny gabinet. Roślinki w doniczkach… Pamiętam, jak kupiłem ci kaktusa na szesnaste urodziny.
                - Siedemnaste, ośle.
                Dejan obiecał jej wyprawę na jedną z tajemniczych wysp, gdzie za jakiś czas miał zacząć misję. Nie potrafił przeciwstawić się ojcu wówczas nastoletniej jeszcze Lesedi, który uważał, że to zbyt niebezpieczne. Dlatego dziewczyna położyła mu prezent na siedzeniu w jego ówczesnym gabinecie. Wtedy ciągle bujał w obłokach i nie przyszłoby mu nigdy do głowy, by sprawdzić krzesło, zanim się na nim usiądzie…
                - Pamiętam jeszcze ten ból… - Klepnął się dłonią po tyłku, uśmiechając cierpko.
                Siedzieli w milczeniu naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy przez długie minuty.
                - Jakoś… Lepiej wyglądasz – odezwała się w końcu kobieta, odchrząknąwszy cicho. – Udaje ci się zapomnieć?
                - Wychodziło mi całkiem dobrze, póki nie zaczęłaś ściągać swoich długów. – Ton jego głosu od razu się ochłodził. Było to oczywiście kłamstwo. Będzie pamiętał każdą sekundę traumy walki w Cesarskich Ogrodach i tego, co stało się później. Gdy klęczał cały zakrwawiony w mokrej trawie, a Jego Wysokość Cesarz Miecza i Pióra topił swoją siostrę w rzece. Dłonie Djukanovicia od razu zacisnęły się w pięści. – Po cholerę jestem ci potrzebny?
                - Nie mnie, tylko przyjaciołom – odpowiedziała. – A ty jesteś fenomenalny w odnajdywaniu ludzi.
                - Isei jest lepszy.
                - Ale Isei nigdy nie spłaci długu, jaki u mnie zaciągnął – wymamrotała, marszcząc brwi. – A tobie niewiele już zostało.
                - Nie mogę zrobić czegoś innego?
                - Poruczniku – powiedziała surowo. Skrzywił się natychmiast, słysząc swoją dawną rangę. – To nie ty zawinąłeś zajebiście wartościowe lusterko, tylko jeden z profesorów. A dziewczyna, której szukasz, to nie Irie, ale przypadkowa studentka.
                Skinął głową. Lesedi widziała, jak się zachmurzył. Zrobiło jej się przykro. Pewnie od dawna nie słyszał jej imienia, wypowiadanego na głos… Fałszywego imienia, ale właśnie pod takim ją poznali. I właśnie to imię uważali za najprawdziwsze.
                - Znajdę tego faceta – obiecał. – Ale już nic więcej dla ciebie nie zrobię.
                - Jeszcze jedną drobnostkę. Kiedyś, przy okazji. Naprawdę, nic wielkiego. Masz moje słowo.
                - Od kiedy zostałaś generałem, jakoś nie mam do ciebie zaufania… Nawiasem, gratulacje.
                - Dzięki, przecież wiesz, że dla mnie to bez znaczenia…
                - Pójdę już.
                Wstał i podszedł do drzwi, ale zatrzymał się przy wyjściu. Odwrócił się jeszcze do przyjaciółki i spojrzał prosto w jej niebieskie oczy – czyste i uderzająco niebieskie, jak niebo w słoneczny dzień roztaczające się nad najbogatszą dzielnicą Mijonu.
                - Piszemy do siebie sporadycznie – powiedziała. Znała go tyle lat… Wiedziała, o co chce zapytać i czego najbardziej się boi. – Ale nie widziałam jej już pięć lat. Bardzo choruje.
                Pokiwał głową.
                - Ale jakiś czas temu widziałam jej córkę. Mogłabym załatwić ci z nią spotkanie, gdybyś tylko chciał…
                - Powtarzam ci po raz setny: tamtej nocy nic między nami nie zaszło.
                - Ja też ci powtórzę po raz setny: nie wierzę ani tobie, ani jej.
                Gdy wyszedł na zewnątrz, znów lało. Zimne strugi deszczu lały się prosto na jego rozgrzaną głowę i trzęsące z emocji ciało. Schował się pod jakimś daszkiem, by wyciągnąć z kieszeni papierośnicę i zapalić. Zapałki wylatywały mu z trzęsących się dłoni. Przy drugim szlugu wreszcie zaczął się uspokajać. Wtedy zrozumiał, że nie jest sam. Znajoma kotka ocierała mu się o nogi. Jej sierść była niemniej mokra niż całe jego ubranie.
                - Chyba nie myślisz, że zgodziłem się na ten zakład? – spytał.
                Humor od razu mu się poprawił, gdy Elizabeth, mrucząc, zahaczyła pazurami przednich łap o jego spodnie i wygięła kocią mordkę, by spojrzeć na niego jednym niebieskim, drugim wściekle zielonym okiem.
                - Nie wiedziałem, że umiesz przewidywać przyszłość… Od razu wiedziałaś, czego będzie chciał klient, zanim jeszcze pojawił się w Ginyagi. Często masz takie przebłyski?
                Miauknęła krótko. Czyli nieczęsto.
                - Chodź, wynająłem pokoik w takiej ruderze… Zresztą, pewnie wiesz. U matki tej studentki. Byłaś tam już?
                Schylił się, by wziąć ją na ręce, ale odsunęła się.
                - Tak, jedno łóżko. Nie powinno ci to przeszkadzać… ale będę spał na podłodze – dokończył z krzywym uśmieszkiem.
                Pokręciła łebkiem i zniknęła za rogiem ulicy. Zrozumiał jeszcze przed wejściem do zajazdu. Przed progiem wisiały tabliczki odstraszające demony, na które wcześniej zupełnie nie zwrócił uwagi.
                I jak ona sobie teraz poradzi?, zastanawiał się, zdejmując buty, gdy znalazł się już w swoim pokoju. Niewiele tu było – niska komoda z trzema szufladami, niski okrągły stolik na trzech nogach (każda była nieco innej długości, więc mebel był raczej niestabilny) i wąskie posłanie na podłodze. Ułożył się na nim, rozebrawszy do naga i przykrywszy kocem. Wzrok skupił na jednej z kropek pozostawionych na suficie przez muchy.
                Da sobie radę, przecież świetnie to robiła, zanim na siebie wpadli… Nie licząc kilku prób samobójczych. Ale chodziło tylko o nocleg. Jest kotem, znajdzie sobie miejscówkę szybciej niż gdyby była na przykład psem…
                Cholera. Przecież w tym mieście aż się roi od mokrych, śmierdzących psów! Widział je już dzisiaj na wybrzeżu, a potem między straganami… Bezpańskie kundle, co one tu robią? Zdaje się, że nawet przed tym sypiącym się budynkiem była jakaś buda.
                Przewrócił się na bok, uspokajając, że psy są przecież głupie, a Elizabeth jedną ze sprytniejszych osób, jakie znał.
                Choć z drugiej strony, czy mógł tak o niej myśleć? Nie, nie znał jej, tylko… Tylko co? Głaskał ją za uszami i pozwalał się owijać wokół palca. Jakim trzeba być kretynem…
                Usiadł, by wyjąć papierośnicę z kieszeni mokrych spodni, które przypominały teraz raczej szmatę do wycierania podłogi. Zapaliwszy, położył się znowu, myśląc o innej dziewczynie. Irie. Jej imię w ustach Lesedi brzmiało tak… swojsko. Tak, jakby wcale ich nie porzuciła. Jakby za chwile miała pojawić się obok w granatowym mundurku, rozbawiona, chociaż nigdy nie było wiadomo do końca, z czego się tak śmiała… A śmiała się często. Chyba na zapas.
                Minęło pięć lat, od kiedy po raz ostatni trzymał ją w ramionach. I piętnaście, od kiedy wyznał jej miłość.
                Przysypiał już, gdy usłyszał szczekanie psa. Całe szczęście! Przez przypadek mógł puścić cały budynek z dymem, biorąc pod uwagę, że skrawek koca zajął się ogniem  z powodu niedopałka papierosa. Zerwał się z posłania i rzucił na płomień swoje ciężkie, wciąż mokre i zimne jak lód spodnie. Odetchnął z ulgą, po czym ubrał suchą bieliznę i koszulę. Na boso zszedł na dół, by zapytać, czy właścicielka nie ma może jakichś spodni po zmarłym mężu czy kimś w tym stylu.
                Ale za kontuarem nie stała stara przygarbiona kobieta, tylko młoda dziewczyna. Najwyraźniej dopiero skądś wróciła, bo lokowała pod ladą swoje pakunki. Widok Dejana zdecydowanie ją zaskoczył.
                - Kim pan jest? – spytała ostro. Ale gdy jej wzrok padł na blade nogi mężczyzny, roześmiała się dźwięcznie. – I gdzie pana spodnie?
                - Wynająłem pokój dzisiaj w południe. I właśnie chciałem zapytać, czy nie ma czegoś suchego. Moje spodnie są całe mokre. Od deszczu – dodał, gdy zaczęła chichotać.
                - Coś się znajdzie. Czy ten koci demon siedzący przed zajazdem ma z panem coś wspólnego?
                - Och. Zapewne. To chyba moja znajoma. Byłoby przyjemnie, gdyby mogła wejść i się ogrzać.
                - Wystawiłam jej miskę mleka – powiedziała dziewczyna, wychodząc zza lady i kierując się w stronę schodów. – Zapraszam do mojego pokoju, poszukamy czegoś do ubrania… Proszę wybaczyć, ale w tym budynku jest miejsce tylko dla jednego demona. A ten demon raczej nie przepada za kotami.
                - Myślałem, że prócz mnie nikogo nie ma w zajeździe…
                - Ale teraz pan widzi, że wróciłam.
                Znaleźli się na drugim, ostatnim piętrze budynku. Korytarz pogrążony był w mroku. Dziewczyna rozsunęła drzwi, a gdy znaleźli się w jej pokoju, zapaliła stojącą na biurku lampkę. Słabe światło wystarczyło, by z mroku wyłoniły się ściany, od podłogi do sufitu zasłonięte przez setki książek, różnej grubości, oprawy i treści.
                - Dlaczego pani matka udaje, że nie ma z panią kontaktu? – spytał, gdy studentka zaczęła grzebać w szafie. Wyraźnie dysponowała mnóstwem męskich ubrań, sama mając na sobie kwiecistą sukienkę, podkreślającą jej kobiece kształty.
                - Zapewne chciałaby, żeby tak było – odpowiedziała po prostu. Wyjęła z szafy jedne ze spodni i rzuciła nimi w stronę Dejana. Przyjął podarunek z wdzięcznością i od razu zaczął się ubierać. – Ale musi mnie teraz znosić. Nie potrafię zostawić jej samej. Ostatnio nie dopisuje jej zdrowie.
                - Ślepa psia lojalność… - mruknął, uśmiechając się ironicznie.
                - Coś w tym stylu. Kto pana przysłał? Nie wygląda pan jak ktoś z Akademii.
                - Wykładałem na niej piętnaście lat temu.
                Gwizdnęła z podziwem. Zaproponowała mu kolację. Na dole ugotowała mu ryż i świeżą rybę. Zjedli, popijając sake. Wyjaśnił jej bez ogródek powód przybycia, ciesząc się, że Tanada okazała się być psim demonem. Może dzięki temu wygra zakład z Elizabeth.
                - Profesorowie, którzy pana na mnie nasłali, są skończonymi idiotami – powiedziała. Wyglądała bardzo ładnie. Miała długie czarne włosy, opadające jej w formie warkocza na blade ramię. Okrągła buzia przywykła do uśmiechu, bo mimo młodego wieku w kącikach ust Meri (dosyć wydatnych, jak u matki) gościły już drobne zmarszczki. A na drobnym nosie osadzone były okulary w rogowych oprawkach. – Lusterko Nagako chcieliby umieścić w gablocie i pozostawić je tam na wieki wieków. Tymczasem to potężny magiczny artefakt. Kryje w sobie wiele tajemnic. Może nas bardzo wzbogacić, ale może się też stać przyczyną problemów, jeśli nie dowiemy się o nim wszystkiego, czego tylko można.
                - I dlatego twój kochanek postanowił je ukraść?
                Roześmiała się. Znowu. Dawno nie słyszał kobiecego śmiechu, tak prostego i szczerego.
                - Tkwi pan w zatrważającym błędzie! – zawołała, ale wcale jej to nie rozzłościło. – Profesor nie jest ani tak lekkomyślny, jak pan uważa. I nie jest moim kochankiem.
                Nawet, jeśli nie był, kolejne jej słowa odsłoniły wielkie uczucie, jakim obdarzyła poszukiwanego mężczyznę. Co chwilę powtarzała, jakim jest geniuszem, wymieniając tysiące innych zalet, o czym Dejan szczerze mówiąc nie miał ochoty słuchać. Tanada używała też słów, których nie rozumiał. Jej oczytanie trochę go zirytowało. Zrozumiał, że od czasów spędzonych na Akademii dotknął go regres intelektualny.
                - Uściślijmy – przerwał jej w połowie. – Doszło do kłótni na zebraniu profesorskim. Pani kochany profesor wysunął propozycję, że zorganizuje wyprawę na podstawie wskazówek udzielonych przez lusterko, by odnaleźć resztę artefaktów po pierwszej parze cesarskiej. Reszta się nie zgodziła. On i tak wyruszył, a tamci oskarżyli go o kradzież i ucieczkę.
                - Dokładnie tak.
                - Więc gdzie go mam szukać?
                Na twarzy dziewczyny odbiło się rozczarowanie.
                - Myślałam, że pan zrozumie… Widać straciłam czas, łudząc się, że mogę panu zaufać.
                - Proszę tak nie mówić. Rozumiem pani stanowisko. Ale otrzymałem zdanie i muszę je wypełnić.
                - I nie liczy się dla pana bezcelowość tego zadania? Profesor wróci z lusterkiem i innymi skarbami. I wszyscy zobaczą, że byli w błędzie.
                - Albo nie wróci i okaże się, że jedyną osobą tkwiącą w błędzie jest pani.
                - Tak się nie stanie – odparła, przekonana o słuszności swoich słów. – Obiecał mi, że wróci.
                - Ktoś kiedyś obiecał mi to samo… Nie doczekałem się – powiedział.
                - Przykro mi. Ale ta osoba nie była profesorem. Mój profesor nigdy mnie nie zawiedzie.

                - Psy są jednak głupie – powiedział Dejan, skończywszy kolację i wyszedłszy przed budynek.
                Wieczór był bardzo ciepły, choć można było się spodziewać, że ulewa obniży temperaturę. Stało się wręcz przeciwnie. Elizabeth ruszyła przed siebie na czterech łapkach. Kulała.
                - Co ci się stało? – spytał, podążając za nią.
                Szła coraz szybciej, jakby udowodnić, że nic jej nie jest. Prowadziła go na plażę. Jej biały piasek lśnił niesamowicie w blasku różowawej tarczy księżyca i kontrastował z czarną tonią morskiej wody. Wreszcie Elizabeth zatrzymała się, położyła na piasku i przybrała ludzką postać. Jej ciało było niemal tego samego koloru co piasek. Usiadł obok niej i przyjrzał się zranionej nodze dziewczyny. Dotknął delikatnie zaczerwienionej skóry nad kolanem. Powoli przestawała krwawić.
                - Psy są głupie, ale mają ostre zęby… - wyszeptała.
                - Słyszałaś wszystko, prawda? – Starał się nie zwracać uwagi na to, co było między jej nogami i zmysłowy ton głosu, jaki przybrała. – Ona wierzy w tego faceta jakby był bogiem.
                - Dla niej jest bogiem.
                - Nie wyciągniemy z niej, gdzie go szukać.
                Uśmiechnęła się i usiadła za Dejanem, obejmując go od tyłu. Chwycił mocno jej dłonie, gdy zaczęły majstrować przy rozporku. Pewnie i tak zdążyła wyczuć jego wzwód, zanim ją powstrzymał. Kto by pomyślał, Dejan Djukanović znowu zamienia się w gentelmana… Albo przynajmniej próbuje. W końcu Elizabeth daleko było do księżniczek. Z drugiej strony było w niej coś szlachetnego. Może demony tak miały. A może po prostu on wciąż żył przeszłością.
                - Nie będziemy musieli – powiedziała mu do ucha.
                Skryła twarz w jego włosach i zadowoliła się tym, że gładził delikatnie jej ręce i nogi.
                - Od kiedy ze sobą współpracujemy? – spytał. – I co z naszym zakładem?
                Jak w dziewięćdziesięciu procentach przypadków, gdy zadawał jej pytanie, odpowiadała tylko milczeniem. Ale miała rację. Nie musieli niczego wyciągać z Tanady. Całą noc przeczekali za zajazdem, czekając, aż studentka wyjdzie na zewnątrz. Później ruszyli za nią. Prawie ją zgubili, gdy zamieniła się na jednej z uliczek w psa, ale demoniczny zmysł Elizabeth działał jak radar. Zmierzali na zachód, w kierunku Akademii. Wędrówka zajęła cały dzień. Pod jego koniec, gdy większe ze słońc zdążyło się schować już za horyzontem i niebo sfioletowiało, oświetlane tylko przez czerwonego karła, zdążyli odejść od morza tak daleko, że nie czuli już jego zapachu. Dejan wziął Elizabeth na barki. Znowu musiał podarować jej swoją koszulę. Południowe ostre słoneczne promienie przyprawiły go o bąble na ramionach, a dziewczynę chyba o ból głowy. Nie lubiła takiego blasku. Zazwyczaj przebywała w cieniu, ale na zielonych równinach nie można było znaleźć ani jednego drzewa, mogącego zapewnić choć trochę ochłody. Mimo wszystko dziewczyna nie wyrzekła ani jednego słowa skargi.
                - Te psy są cholernie wytrzymałe, nie?
                - Im gorzej urodzone, tym mają więcej sił – odpowiedziała, kładąc głowę na jego ramieniu.
                - Jesteś jakąś księżniczką, tak? Królewną mroku? Coś w tym stylu? Zaraz pojawi się jakiś piekielny cesarz i zażąda twojego powrotu?
                - Tyle lat walczyłeś z demonami i nie wiesz, że taka hierarchia u nich nie występuje?
                - U was. Dlaczego odgradzasz się od swoich pobratymców?
                - Półpobratymców.
                - Niech ci będzie. Przecież dobrze wiesz, że znam się na tym jak nikt inny. Z którego kręgu szlacheckiego pochodzisz?
                Bez ostrzeżenia zmieniła się w kota i wybiegła przed niego, wyłoniwszy się z porzuconej w trawie koszuli.
                Zabiorą ci ją, Djukanović, pomyślał, podnosząc ubranie. Nie ma sensu się przywiązywać. Zabiorą ci ją z pewnością, albo sama się znudzi i odejdzie. Wszystkie takie są.
                Dobra. I tak wiedział, że już za późno ostrzeganie samego siebie. Przepadł.
                Znał te okolice. Tam, gdzie kończyła się zielona trawa i żółte oraz czerwone kwiaty, zaczynały skały wraz z licznymi grotami. Za następnym wzgórzem zaczynały się już akademickie błonia. Tanada musiała zajść do jednej z nich. Dejanowi wcale się to nie uśmiechało. Był zmęczony, głodny i zirytowany. Ale obowiązki wzywały. Tym bardziej, że Elizabeth pomknęła już do wnętrza jednej z jaskiń, a Djukanović ani myślał ją zgubić.
                Wewnątrz było ciemno, mokro i zimno, więc ubrał się w trzymaną do tej pory w ręce koszulę. Niskie sklepienie zamykało się tuż nad głową mężczyzny, a im dalej, tym musiał się bardziej schylać. Odgłos kapiącej wody stawał się coraz głośniejszy. Po pewnym czasie Dejan zobaczył blade światło, przybierające na sile z każdym kolejnym krokiem. Do jego uszu dobiegła cicha rozmowa. Potrafił rozróżnić każde słowo, ale ponieważ dyskusja miała raczej charakter naukowy, niewiele rozumiał.
                - … to reminiscencje tamtego świata, sprzed przełomu kulturowego…
                Bez wątpienia w głosie mężczyzny był akcent pochodzący z rodzimych stron Dejana.
                Za niewielkim stalagmitem rozsiadła się Elizabeth z łebkiem zwróconym w głąb oświetlonej kamiennej komory. Podszedł do niej i kucnął za skałą. Jego oczom ukazały się dwie postacie. Opatulona kocem Tanada siedziała na materacu, zapatrzona w miotającego się po jaskimi Profesora. Nie mógł być wiele starszy od Djukanovicia, ale z pewnością pojawił się w tych stronach długo po nim. Inaczej Dejan musiałby go znać, a ostre rysy twarzy, lekko bulwiasty nos i długie siwiejące włosy naukowca nie budziły w nim żadnych skojarzeń. Opowiadał o czymś z niebywałą pasją, żywo przy tym gestykulując. Przypominał miotającego się w klatce lwa. Studentka spijała każde słowo z jego warg i milcząc, przytakiwała skinięciami głowy. Później usiadł obok niej i poczęstował jakimiś sucharami, które sama mu pewnie niedawno przyniosła.
                W jednym z wgłębień skały ujrzał piękne, bogato zdobione srebrne lusterko.
                - Chodź – powiedział do Elizabeth i zaczął wychodzić.
                - Co zrobisz? – spytała, wpychając mu w dłoń swoją rękę, gdy znaleźli się znów na równinie.
                - Powiem Lesedi, gdzie można ich znaleźć.
                - Tanada mnie wyczuła, przeniosą się.
                - Nie miałem łapać Profesora, miałem go znaleźć.
               
                Vesna postawiła przed nimi dwa talerze pierogów. Wyglądały, jakby ugotowała je w betoniarce.
                - Są… dziwne – mruknął, dźgając jeden z nich tradycyjnie mieszadełkiem do drinków. Z rozgwiazdą na końcu. Albo po prostu pięcioramienną gwiazdką. – Na pewno są świeże?
                - Oczywiście, że nie. To te same, które zamówiliście trzy dni temu. Chyba nie myślicie, że w mojej kuchni dopuszczę się marnotrawstwa?
                Elizabeth wzięła jeden z pierogów do ust, po czym wypluła na ziemię gdy tylko Vesna zanurkowała pod blat.
                - I kto wygrał zakład? – spytała, stawiając przed nimi małe butelki z gazowaną wodą. Przynajmniej ta była względnie świeża. – Elizabeth? Trzymałam za ciebie kciuki.
                Dziewczyna uśmiechnęła się tajemniczo. Sięgała widelcem po kolejny pierożek, ale Dejan odsunął od nich talerze.
                - Nie będziemy jeść tego paskudztwa. Nawet kundel by tego nie tknął. Chodź, zabieram cię na hot-doga.
                Chwycił za rękę Elizabeth i pociągnął ją za sobą do wyjścia. U progu drogę zastąpił im jednak kurier.
                - Pan Dejan Djukanović? – spytał, patrząc wątpliwie to na mężczyznę, to na wyblakłą tabliczkę z numerem budynku.
                - W rzeczy samej.
                - Przesyłka z Yarutu. I z Pałacu. Proszę podpisać.
                Elizabeth przypatrywała mu się z zaciekawieniem.
                - Podciągnij spodnie, widać ci pół tyłka – rzucił do niej złośliwie, ale nic sobie z tego nie robiła.
                Gdy tylko kurier ruszył w dalszą drogę, próbowała wyrwać mu z rąk oba świstki, ale ten z Pałacu zjadł, obserwując radośnie, jak dziewczyna krzywi się z obrzydzeniem. Wiadomości od Lesedi i załączonego do niej małego pudełeczka nie zdołał ocalić przed wścibskimi pazurami Elizabeth, która – jak zrozumiał – zawsze tylko z pozoru bywała obojętna.
                - Sentymentalny głupek – odczytała. – Profesor i Tanada odwiedzą cię w przyszłym tygodniu. Masz ich ukrywać póki nie zakończą badań. Nie miej do mnie pretensji, sam się o to prosiłeś, skretyniały imbecylu. PS. Dziękuję za kwiaty, które zostawiłeś na grobie ojca. Brak podpisu.
                Uśmiechnął się krzywo, podchodząc do budki z hot-dogami.
                - Dwa z musztardą – złożył zamówienie u niskiego pryszczatego chłopaka. – Podoba ci się? – spytał, odwracając się z powrotem do Elizabeth.
                Dziewczynie błyszczały oczy, gdy wpatrywała się w bursztynowy pierścień, jaki wyjęła z pudełeczka.
                - O ile wynajmiemy za to biuro – odrzekła wreszcie.
                - Ja wynajmę biuro. A ty go zatrzymasz. Co ty na to? – Podał jej hot-doga.
                Oczywiście, jak przypuszczał, zjadła tylko dwa kęsy, po czym oddała mu resztę taniego posiłku. Wciąż bawiła się pierścionkiem, obracając jego wielkie oczko wokół kciuka.
                - Skąd weźmiesz pieniądze?
                - Znajdą się.
                - Bo… pomyślałam sobie, że mogłabym wrócić do Iseia.
                - Idiotka.
                Wspięli się na najwyższy poziom Wichrowej i usiedli w cieniu nieskończonego budynku. Milczeli, obserwując, jak ranek przemienia się w południe, a potem w wieczór.
                - Koty są bardzo podobne do psów, wiesz? – powiedziała z bólem, gdy czerwony karzeł schował się za horyzont, a Dejan poczęstował ją piątym papierosem.
                - Wiem. Mają cztery łapy i ogon.
                - Szkoda, że nie chcesz w to wierzyć – mruknęła, sama odpaliła szluga i zeszła na dół.
                Został sam, wpatrzony w różnobarwny nieboskłon.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz