Nie mogłam zrozumieć, o co chodzi z
tymi niedźwiedziami. Co one mają w sobie takiego wyjątkowego? Cztery łapy,
ciepłe futro i co poza tym? To, że lubią miód i ryby, czyni je wyjątkowymi? Ja
też lubię miód i ryby. A jednak żaden pisarz nie umieszcza mojego alter ego w
kolejnych swoich powieściach. I żaden scenarzysta nie wymyślił, żebym odbyła
randkę z jedną z głównych bohaterek „Przystanku Alaska”. Może dlatego, że o
mnie nie słyszeli. Nic dziwnego, wcale nie żyję na tym świecie tak długo. Poza
tym nie osiągnęłam jeszcze niczego niezwykłego. Tak samo jak niedźwiedzie, no
bo nie słyszy się o niedźwiedziach wyciągających dzieci z pożaru albo
wspinających się na drzewa po koty. Wspinających się na drzewa – owszem. Ale
nie po koty!
Kotów uczepię się kiedy indziej, bo
z żadnym póki co nie rozmawiałam, a z niedźwiedziem – owszem.
Przez jakiś czas, zafrapowana niedźwiedzim
zagadnieniem, zastanawiałam się, dlaczego po prostu nie mogę znaleźć
odpowiedzi. Dlaczego snuję się po nowotomyskim ogrodzie zoologicznym, szukając
na próżno niedźwiedzi? Ich wybieg już dawno przerobiono dla głupkowato
różowo-zielonych zwierząt (tak, chodzi o pawiany i każdy chyba wie, gdzie są
różowe, a gdzie zielone). Zresztą, kiedyś był też lew, albo i dwa, a nawet
zebra. Teraz ZOO zmieniło się w tysiąc sto i jedną rabatkę bratków, wśród których
można znaleźć wiklinowego dinozaura (czyli prehistoryczną gadzinę lub też jej
kiepską imitację, uplecioną z charakterystycznego dla regionu naturalnego
tworzywa) oraz stukniętego na pawia. Nie potrafię opisać (czy też może
potrafię, ale zbyt często uciekam w dygresję, przez co nie kończę własnych
tworów, a obiecałam sobie, że padnę, ale akurat to opowiadanie wyposażę w
finał), jaki ten ptak jest odmóżdżony, ale każdy, kto wpadnie do Nowego Tomyśla
i go zobaczy, na pewno zrozumie, co miałam na myśli. Dlaczego więc pałętam się
od jednego żywopłotu do drugiego, skoro wiem, że nie znajdę tu odpowiedzi, a tę
mogę dostać w Internecie? Bibliotece? Wysławszy list do, na przykład, Johna
Irvinga?
Odpowiedź? Taka sama jak na to
pytanie: dlaczego przyszli rodzice mówią lekarzowi prowadzącemu, że nie chcą
znać płci dziecka?
No bo po prostu nie chcą.
I ja też wolę się zastanawiać,
marnotrawić czas, zastanawiając się nad pozornie błahymi sprawami, które czasem
stanowią punkt wyjścia do poważnych rozważań na temat zasad funkcjonowania
wszechświata.
Tyle że pewnej nocy, gdy już miałam
na sobie piżamę i szłam spać, usłyszałam pukanie do drzwi wejściowych. Było
dosyć późno (względnie późno, bo przed dwunastą), więc lekko się zaniepokoiłam.
Sama, w dużym domu, ktoś puka…
Na pewno morderca.
Okazało się, że nie, bo niedźwiedź.
Będąc szczera, trochę się zdziwiłam,
ale nie takie rzeczy mi się przytrafiały, więc otworzywszy drzwi, przywitałam
się grzecznie i zapytałam, o co chodzi. Miał niski, bardzo ładny głos. Chyba
bym na niego poleciała, gdyby nie różnice międzygatunkowe. Od kiedy tylko
zaczęłam korzystać z dobrodziejstw (przekleństw?) cywilizacji, oferujących
szerokie spektrum przyrządów do depilacji, uznałam, że lubię siebie bardzo mało
owłosioną i tego samego żądam od mężczyzn. A niedźwiedź był duży, co za tym
idzie: miał ogromne, lśniące futro. Grube, ciemnobrązowe, zapewne miękkie, ale
nie chciałam na tyle się spoufalać, by prosić o pozwolenie na pogłaskanie. Bądźmy
poważni!
Niedźwiedź powiedział, że słyszał
(na pewno od Władka, nie znam większego plotkarza niż Władek!) o moim
dylemacie. Na to ja oznajmiłam, że przepraszam, ale to już bardzo nieaktualne,
bo nie chcę znać odpowiedzi.
- A to bardzo mądrze – powiedział
niedźwiedź.
- Z drugiej strony… - Zastanowiłam
się. Skoro już przyszedł, to czemu by nie wpadł na piwo? Akurat miałam w
lodówce Magnata. – Możemy się bliżej poznać, skoro pan się pofatygował…
Zapraszam do środka.
Nie zmieścił się w drzwiach, więc
urządziliśmy sobie delikatną popijawę pod wielkim klonem, rosnącym od
przynajmniej sześćdziesięciu lat pośrodku mojego podwórka.
- Pani dużo pali? – zapytał, gdy
wypluł kapsel i upił łyk.
- A, papierosy… Przepraszam,
skończyły mi się.
- A nie, nie.
- A… To nie.
- Bo gdyby tak, to…
- Rozumiem. Przepraszam. Ale nie
sądziłam do tej pory nawet, że niedźwiedzie piją, a co dopiero palą…
- Domyślam się, że nie ma pani miodu
pitnego… Ale to też bardzo dobre. – Zastrzygł uszami z aprobatą. Nie
wiedziałam, że niedźwiedzie tak potrafią, ale są w końcu psowate. – Nie chce
mnie pani o nic zapytać?
- No dobrze – westchnęłam ciężko. –
Proszę sobie wyobrazić, że stoi pan przed takim dylematem. Szuka pan odpowiedzi
na pewne pytanie. Zaczyna rozumieć, że wiedza ta mogłaby zrujnować komuś życie,
ale jednocześnie pomóc wielu ludziom… I dochodzi pan w końcu do wniosku, że
jednak lepiej nie ryzykować, bo jednostka też jest ważna… A odpowiedź jest na
wyciągnięcie ręki… Chciałby pan znać prawdę?
- Oczywiście. To uczyniłoby mnie
wyjątkowym. Miałbym władzę.
- Lubię czuć władzę – stwierdziłam.
Butelkę piwa miałam już opróżnioną do połowy. Elegancko zasłoniłam usta,
tłumiąc delikatne beknięcie. Niedźwiedź nie bawił się w tę grę pozorów. Klepnął
się mocno w potężną pierś i wydał z siebie taki wielki bek, że pień drzewa, o
który byliśmy oparci, zatrząsnął się gwałtownie, a kilka liści spadło przed
nami na trawę. – I uwielbiam sierpniowe noce. Zwłaszcza w dobrym towarzystwie.
- To jak będzie?
- A chce pan czegoś w zamian?
- Jestem tylko prostym
niedźwiedziem. Dostałem już piwo, wystarczy.
- To tanio jak na informację. Teraz
wiadomości są w cenie.
- Nie wśród niedźwiedzi.
- Faktycznie – przytaknęłam. Jaki on
był mądry! – To proszę mi powiedzieć.
- Chodzi o totemy – odrzekł.
Ziewnął. W jego paszczy spokojnie zmieściłaby się moja mała poczochrana główka.
Zżarłby ją bez trudu na raz, tylko potem musiałby wypluć okulary, bo chyba
miałby po nich zaparcie. – Każdy ma totem. Maggie miała niedźwiedzi totem i
John też.
- A ja?
Niedźwiedź wychylił piwo do końca, a
potem cisnął butelkę za płot – nie był zbyt dobrze wychowany, ale podobało mi
się to w pewnym sensie. Chciałabym czuć się tak wyzwolona w ogródku osoby,
którą ledwo znam. Następnie pogrzebał grubą łapą między fałdami futra i
spomiędzy nich wyciągnął przedmiot przypominający drewnianą kostkę do gry, ale
mającą wiele ścianek.
- Rzuć, proszę – rzekł, podając mi
przedmiot.
Był bardzo ciężki i trzy razy
większy od pojemności moich rąk, więc stwierdziłam, że najlepiej będę, gdy go
kopnę.
Kostka wielościenna poturlała się aż
pod rabatę z różowymi floksami. Popędziłam w jej kierunku, a niedźwiedź powoli
poszedł za mną. Na swoich czterech łapach nie musiał się spieszyć, a i tak w
mig znalazł się przy mnie.
- Co to za znak? – spytałam,
przyglądając się rysunkowi, który wyrzuciłam.
- To runa. Mannaz.
No tak, symbol przypominał nieco
udziwnione „M”.
- Ale co ona oznacza?
- Człowieka.
- Człowieka? – zdziwiłam się. – To
dziwne…
- Przynajmniej wciąż masz o czym
myśleć. – Schował przedmiot z powrotem między warstwy, przeciągnął się i
skierował w stronę bramy. – My się już raczej nie zobaczymy – powiedział na
odchodne.
- Dlaczego?
- Skoro wiemy, że pani totemem jest
człowiek, a nie niedźwiedź…
- Ale to nie oznacza…! – próbowałam
się jakoś wybronić.
- Dzięki za piwo.
Potem czasem do mnie dzwonił, gdy
się upił (Władek pewnie dał mu mój numer telefonu, co za papla!). Mówił, że
było świetnie i moglibyśmy to powtórzyć, ale spławiałam go za każdym razem. Był
typowym facetem, tylko że niedźwiedzim, czyli psowatym. A ja nie cierpię psów.
I to owłosienie. Totalnie nie w moim typie. Alkoholik, nieudolny wróżbita i
bezrobotny w dodatku.
Ale i o takich niedźwiedziach można
pisać.