środa, 26 grudnia 2012

NŻB: Prolog, cz. 1



               

              Od ponad miesiąca Michał miotał jak opętany po swoim mieszkaniu w centrum Warszawy. Zaczynało się bardzo wczesnym ranem. Czasem – w ogóle nie kończyło. Wstawał między czwartą a piątą. Albo zmęczony wielogodzinną walką o sen, jaką toczył z plączącymi się po głowie bezkształtnymi wątkami niewymyślonych bohaterów, by w końcu przegrać i pogodzić się z kolejną bezsenną nocą, albo jeszcze bardziej styrany krótkim, niespokojnym snem, z którego nic nie pamiętał. Później pierwsza, druga, trzecia kawa na balkonie i wypalone pół paczki papierosów. Wychodził w piżamie, na boso, drżąc z niewyspania, bo przecież sierpniowe świty były ciepłe. To opadał bez życia na plastikowy taboret, to wychylał się za barierkę, wpatrując w budzące miasto, o ile można powiedzieć, że stolica kiedykolwiek chodziła spać. Niebo zmieniało swą barwę z szarofioletowej na biało-błękitną, uliczne światła powoli gasły, pijani imprezowicze ustępowali chodników trzeźwym, spieszącym do pracy.
                Gdy rozpoczynał się poranny korek, z sypialni wychodziła Alicja. Nie dało się ukryć, że wyglądała odpychająco. Michał nigdy nie potrafił zrozumieć metamorfozy, jaka zachodziła w niej przez kilka nocnych godzin. Kiedy kładła się do łóżka, pozbawiona makijażu i często ubrania, była dziką kusicielką. Każdy kosmyk w karmelowym odcieniu sterczał zalotnie w inną stronę. W miodowych oczach błyszczało pożądanie, nawet, gdy była zmęczona. Z wdziękiem wcierała balsam w smukłe gładkie łydki, uśmiechając się pełnymi malinowymi ustami, a duże piersi sterczały gotowe do pieszczot. Nic dziwnego, że zwykła wstawać przed swoim mężczyzną, by doprowadzić się do ładu. Ale po pół roku wspólnego mieszkania w końcu musiało się to stać. Przez brak Michałowej weny cierpieli oboje. Początkowo Alicja chodziła do łazienki, trzymając nad sobą ciężką kołdrę. Przypominało to namiot, który sam sunie po mieszkaniu. Albo kwiecisty rodzaj Buki. W końcu zrezygnowała z powodów praktycznych i Michał ujrzał jej nowe oblicze. Całe sflaczałe. Niby identyczne jak kilka godzin temu, więc dlaczego, do cholery, wieczorem nie dostrzegał jej zmarszczek pod oczami i wokół ust? Wina światła? A co z piersiami? Jak w ciągu tak krótkiego czasu mogły utracić swoją jędrność? W drodze do łazienki wyglądała jak żywy trup i nawet jej skóra odcieniem przypominała powłokę wyjątkowo szpetnego zombie.
                - Zapalisz się na śmierć – mówiła, gdy już doprowadziła się do ładu. Stawała wówczas w swoich wysokich szpilkach na podłogowych płytkach balkonu, wyciągając z paczki Maćka tylko jednego papierosa. Drugiego paliła wieczorem i to wszystko. Michał dałby sobie rękę uciąć, że w życiu nie kupiła własnych szlugów. – Spałeś dzisiaj choć trochę?
                - A jak ci się wydaje? – Prychał na to w jej stronę dużymi kółkami dymu.
                - Nie wiem. Kiedyś nie spałeś z powodu napadów weny. Pisałeś całą noc. Może w końcu ci się odmieniło.
                - A może nigdy mi się nie odmieni. Może wtedy w końcu przestaniesz zadawać te idiotyczne pytania.
                - Jesteś nie do zniesienia.
                - Ty to znosisz.
                - Nie wiem tylko, jak długo jeszcze dam radę.
                Wyrzucała za barierkę do połowy spaloną fajkę i trzaskała drzwiami tak mocno, że nieraz Michał musiał podważać je leżącym na parapecie śrubokrętem, bo od zewnątrz nie było klamki i nie mógł wejść z powrotem do salonu.
                Z dnia na dzień było coraz gorzej. Poranne sprzeczki przemieniały się w awantury. Kubki wypitej kawy – w hektolitry. Michał próbował szukać weny na różne sposoby. Chodził do muzeów, teatrów, kin i wszelakich galerii, oglądał nawet  seriale – polskie, brazylijskie, peruwiańskie, a w końcu rosyjskie i, o zgrozo, niemieckie! – ale to nic nie dawało. Na książki nie mógł patrzeć, ani na swoje poprzednie, ani na żadnego innego autora, nieważne, jak wielkie były jego zasługi dla literatury. W końcu zaczął szukać kochanek, ale i w ich łóżkach nie mógł zmrużyć oczu. To już nie był tylko brak weny. Michał dosłownie czuł, jak coś śmierdzi, jak zbliża się do niego coś złego. Nie wiedział tylko, co to takiego, więc nie mógł się przed tym ustrzec. W końcu więc zaczął się panicznie bać. Trąbiących na ulicy samochodów, wielkomiejskiego tłoku, czerwonego światła przy przejściu dla pieszych i jeżdżących na swoich idiotycznych deskorolkach skate’ów w zbrodniczych dżokejkach.
                - Jesteś chorym człowiekiem – powiedział pewnego razu jeden z najlepszych przyjaciół Michała, a jednocześnie jego wydawcą. Powtórzył tym samym słowa Alicji, które skierowała do swojego mężczyzny tamtego dnia przed wyjściem do pracy.
                Był ostatni tydzień sierpnia. Janusz Ratajczak postanowił wybrać się w odwiedziny do swojego najbardziej poczytnego autorów, skoro ten nie odpowiedział do tej pory na żadne jego wiadomości.
                - Doprawdy? – spytał Michał sarkastycznie. Przejrzał się w łyżeczce od kawy, którą w białych filiżankach przed chwilą postawiła przed nimi Alicja. Nigdy nie lubiła usługiwania i jasno określiła na początku ich związku, żeby Michał nigdy nie oczekiwał od niej pełnienia roli gospodyni domowej. Sytuacja chyba była więc bardzo poważna. Podkreślał ją siny kolor worów pod oczami Michała i czarny gęsty zarost, nadający mu wygląd człowieka dżungli. – Nie, chyba coś ci się pomyliło, nigdy nie czułem się… gorzej. Kurwa, ja umieram! – wrzasnął, łapiąc się za włosy tak mocno, jakby chciał je wyrwać. I dobrze, strasznie go wkurzały, dlatego urzeczywistnił swoją przelotną myśl i po chwili w dłoniach zostało mu kilka ciemnobrązowych pukli.
                - Uspokój się, te twoje skłonności do dramatyzacji…
                Janusz przewrócił oczyma. Jego spokój pozostał jak zwykle niezakłócony. Zimny sukinsyn, burżujski bydlak, myślał Michał. Najchętniej rzuciłby się na niego i gołymi rękoma rozerwał tę idiotyczną błyszczącą koszulę od Kalvina. Ale nie mógł. Oprócz tego, że siedzący naprzeciwko facet był przy nim od wielu lat jako przyjaciel, był też jego wydawcą i agentem. Wszystkie finanse Maćka spoczywały w rękach Janusza. Sam pisarz w kwestiach promocji był totalnie zielony. Bez niego po prostu nie dałby sobie rady. Obaj świetnie o tym wiedzieli.
                - Widzisz, co ja muszę znosić? Minął już pieprzony miesiąc, a nie ma żadnej poprawy. Powiedz mu, żeby szedł do psychiatry. – Alicja mówiła tak, jakby Michała nie było w salonie.
                - Może gdybyś okazywała mi jakiekolwiek zainteresowanie... – warknął do ukochanej.
                - Ty nie potrzebujesz mojego zainteresowania! – krzyknęła. – Pogadać sobie możesz z Januszem, a sypiasz z tymi przeklętymi dziwkami z klubów! Myślisz, że nie wiem?! – dodała, gdy Michał rozdziawił usta ze zdziwienia. - Jestem jebanym aniołem, że jeszcze się nie wyniosłam!
                Janusz słuchał tego wszystkiego, popijając spokojnie kawę. Mały palec jego prawej ręki był tradycyjnie odgięty do góry, jakby wydawca uważał się za co najmniej oligarchę. Gdy w końcu jego przyjaciele skończyli się na siebie drzeć, Janusz przemówił jako seksuolog i psychoterapeuta w jednym.
                - Musicie sobie zrobić przerwę, oboje. Michał, wyjedź. Na Majorkę. Haiti. Albo na Alaskę. A ty, moja droga Alicjo, powinnaś skupić się na swojej karierze. Oboje się kochacie, to oczywiste, ale każdy związek przeżywa wzloty i upadki. Biorąc pod uwagę wasze wybuchowe charaktery, spodziewałem się kryzysu o wiele wcześniej… Cóż, być może dlatego teraz sytuacja ma tak gwałtowny przebieg…
                - Świetnie. Pakuj się – wysyczała Alicja przez zaciśnięte zęby. Zapewne pod grubą warstwą czerwonej szminki wargi już dawno jej zbielały.
                Michał zerwał się z kanapy.
                - Alaska, to jest to… - Klasnął w ręce. – Ale to pewnie kupa siana… Skoczę do biura podróży i zobaczę, co mają do zaoferowania w jak najszybszym terminie. W tym tygodniu chociażby.
                - Albo jutro – zaproponował Janusz.
                - Dzisiaj, w tej chwili – powiedziała Alicja.
                Jej głos był już jakiś inny, chyba nie tak zdenerwowany. Pomysł Janusza – o którym oczywiście sami myśleli już wcześniej, a jednak obawiali się zaproponować tymczasowe rozstanie – był jak błogosławieństwo. Michał pobiegł do łazienki, z powodu zawrotów głowy o mało nie roztrzaskując głowy o framugę przy wyjściu z pomieszczenia. Stojąc już przed lustrem, upaćkał twarz pianką do golenia. Zabrał przerzucony przez brzeg wanny ręcznik, a z szuflady wyjął maszynkę i z tym sprzętem opuścił mieszkanie. Próbował ogolić się w windzie, ale mizerne ostrza nie potrafiły wystarczająco poradzić sobie z grubo ponadtygodniowym zarostem, a że nagle przepełniła go energia, szarpał maszynką na lewo i prawo, aż pokaleczył sobie pół twarzy. Znalazłszy się przy portierni, otarł się ręcznikiem, na którym zostały krwiste plamy. Bezużyteczną już szmatę razem z równie felerną maszynką wyrzucił do pierwszego spotkanego na zewnątrz kosza na śmieci.
                Ból, który sam sobie zafundował i dziwna euforia były jeszcze gorsze niż poprzednia apatia. Gdy pędził do biura turystycznego, które mieściło się na końcu ulicy, przechodnie patrzyli na Michała jak na wariata. Do głowy mężczyzny wpadła dziwna myśl, która wtedy go rozśmieszyła. Wydawało mu się, że to zapowiedź weny. To przecież świetny punkt kulminacyjny. Pędzący pod prąd, styrany przez los facet. Ranny. Wygląda, jakby trzymano go w piwnicy przez wiele dni. Nie, tak było naprawdę. Idzie na boso, w przeciwieństwie do Michała (miał klapki do wchodzenia pod prysznic). Ludzie na chodniku odsuwają się od niego. Bohater wie, że nie może na nich liczyć, bo mu nie uwierzą… I w końcu dociera do miejsca, w którym otrzyma pomoc.
                - Czy jest szansa, żebym dzisiaj wyleciał na Alaskę? – spytał przysadzistą brunetkę, ubraną w marynarską sukienkę, która siedziała za biurkiem z szarej sklejki.
                Zrobiła naprawdę wielkie oczy.
                Teraz powinno już być dobrze. Bohaterowi może i by nie uwierzyli w punkcie pomocy, ale na wszelki wypadek zawiadomiliby policję. Po jej przyjeździe, na przesłuchaniu, wyjaśniłoby się, że facet to koleś, którego szukali już od dawna. Psy przypuściłyby szturm na piwnicę dewianta i wyjęli z niej jego dziewczynę…
                Ale to książki, nie życie. Michał wrócił do mieszkania z ofertą wycieczki do Delhi. Wylot – jutro z samego rana.
                Opuścił mieszkanie dużo szybciej, nie pakując się nawet. Tak, jak chciała tego Alicja. Była świetna, jeśli chodziło o karanie swojego partnera.  A Janusz, jak się okazało, był jej świetnym pomocnikiem.
                Najpierw Michał zobaczył ich leżących na sobie na skórzanej kanapie. Potem zadzwonił telefon.
                - Michał? – Usłyszał głos swojego starszego brata po odebraniu komórki.
                - Ta… - Mężczyzna wciąż wpatrywał się w Alicję i najlepszego przyjaciela. Nie wyglądali na przerażonych. Mieli miny dzieciaków, którzy zostali nakryci na podjadaniu słodyczy przed obiadem. Niech ich szlag, szkoda, że się nimi nie zakrztusili, pomyślał, gdy Janusz upychał w spodniach swojego sterczącego ptaka.
                - Paweł nie żyje. Pojutrze pogrzeb.
                - C-co…? – wydukał Michał, nie do końca rozumiejąc, co się właśnie dzieje.
                - Podobno się utopił.



            Jagoda Ginczanka, mimo swoich siedemdziesięciu lat na drobnym chudym karku, nazywana przez wszystkich przyjaciół i znajomych, nawet tych młodszych od niej o pięćdziesiąt lat, po prostu Jagódką, tego dnia cierpiała na poważny ból w krzyżu. Właśnie z tego powodu lekko się garbiła, drepcząc powolutku w swoich różowych kaloszach w stronę Antoniny i Klary, które właśnie pojawiły się w prowadzonym przez Jagódkę lokalu.
                - Dziewczynki, co wy tu robicie?
                O ile większość mieszkańców Wilczej Woli uważało, że knajpa „Wilczy pazur” nie była odpowiednia ani dla nastoletnich dziewczyn, ani w zasadzie dla nikogo poza garścią miastowych pijaków, o tyle właścicielka szemranego miejsca nie dlatego dziwiła się obecności dwójki siedemnastoletnich dziewcząt w swoich skromnych progach. Antonina w końcu dorabiała u
Jagódki, do której przychodziła niemal od razu po lekcjach, żeby rozlewać piwo do kufli, sprzątać rozbite szkło, a czasem podać zamówiony przez któregoś z nielicznych gości zestaw obiadowy. Teraz jednak poczciwa szefowa dała jej kilka dni wolnego, by mogła uporać się ze swoimi sprawami. Stara kobieta współczuła jej i Klarze z całego serca. Przeszły już tak dużo w swoim krótkim życiu… Tyle straty, ile doznały dwie młode przyjaciółki, człowiek powinien doznawać na przestrzeni całego swojego całego życia, jeśli w ogóle.
                - Ja nie wytrzymuję w domu – rzekła Antonina, wzruszając ramionami. – Popracuję dzisiaj trochę, widzę, że potrzebna ci pomoc.
                - Daj spokój, dziewczyno, panuję nad wszystkim – powiedziała Jagódka, ale gdy obróciła się, wiodąc wzrokiem za spojrzeniem Antoniny, zrozumiała szybko, że jest w błędzie.
                Za barem powinna stać Weronika, nowa pracownica, która była świetna w obsługiwaniu klientów. Nalewane przez nią piwo było smaczniejsze, serwowane potrawy lżejsze i apetyczniejsze, a i z powodu jej urody „Wilczy pazur” odwiedzało więcej gości. Mimo to miała jedną wadę: brak umiaru w dogadzaniu bywalcom. Wystarczyła chwila nieuwagi ze strony Jagódki, a Weronika znikała na górze wraz z jednym z mężczyzn, robiąc użytek z mieszczących się na piętrze pokoi, których aktualnie nikt nie chciał wynajmować. Nic dziwnego, większość przejezdnych zatrzymywało się w niedawno wybudowanym ekskluzywnym hotelu w centrum miasta, a interes Jagódki sporo na tym ucierpiał, choć Wilcza Wola nigdy nie należała do miejscowości turystycznych.
                - Musisz jej coś powiedzieć, zachowuje się jak nimfomanka – mruknęła Antonina, po czym raźnym krokiem pomaszerowała za bar.
                - Jagódko, musisz mi pomóc. – Klara chwyciła staruszkę za rękę i spojrzała na nią prosząco. – Proszę, przekonaj Antka, żeby pomogła mi porozmawiać z bratem.
                - Ja się nie mieszam – odpowiedziała kobieta. – Ale chodź, zrobię ci herbatkę i porozmawiamy.
                Już w chwilę później siedziały na zapleczu, podczas gdy Antonina spełniała się za ladą, co chwila tylko obracając się w tył i łypiąc złowrogo na swoją pracodawczynię i najlepszą przyjaciółkę.
                - Wiem, co przeżywasz… - zaczęła Jagódka, gdy obie trzymały już w rękach spore kubki z parującą herbatą. Mimo że była końcówka sierpnia, to wyjątkowo w tym roku zimna. Drzewa w Wilczej Woli zaczynały już żółknąć, a i nocne powiewy wiatru zwiastowały szybkie nadejście zimy. – I nie mówię tego ot, tak sobie – dodała, gdy Klara skrzywiła się na wcześniejsze słowa kobiety. – Mój starszy brat zmarł, gdy byłam tylko trochę od ciebie starsza.
                - Co mu się stało? – spytała cicho Klara.
                - Wpadł pod ciężarówkę. Pierwszą w mieście.
                - No widzisz! – wykrzyknęła niemal z triumfem dziewczyna. Jej duże zielone oczy rozjarzyły się jakimś niepokojącym światłem. – Umarł. Po prostu. Wpadł pod ciężarówkę i koniec. Wypadek, nieszczęśliwy, bardzo mi przykro. Ale mój brat… To zupełnie co innego!
                - Racja, Paweł utonął…
                - No, najlepszy pływak w mieście. Nagle zerwał się sprzed telewizora i pobiegł na dwór, jakby coś go tam ciągnęło! Dwa dni nic, a trzeciego ty znajdujesz go w jeziorze. Przecież on nie miał żadnych powodów, żeby do tego jeziora włazić, jeszcze te głupkowate insynuacje, że on mógł serio chcieć się utopić, że to samobójstwo… Grr! – Klara uderzyła pięścią w stolik, zaciskając usta w cienką linijkę. – Był najszczęśliwszym człowiekiem, jakiego znałam. A teraz nie żyje. I jestem pewna, że to nie przypadek, że… - Ściszyła głos i nachyliła się w stronę staruszki. – Z tym musi się wiązać sprawa babci Antka. Przecież wiesz, że on jej bardzo pomagał, a ostatnio takie dziwne rzeczy się dzieją w tym mieście…
                Jagódka przymknęła na chwilę oczy. Pod powiekami wciąż miała bardzo dokładny obraz zwłok, jakie wypłynęły tuż obok jej łódeczki. To było dwa dni temu. Jak zwykle wstała tuż przed świtem, mimo przeciwskazań starego doktora zrobiła sobie gorącej czarnej kawy do termosu oraz jedną kanapkę z szynką, po czym chwyciła za wędkę i wiaderko na robaki. Łowiła dzień w dzień, bez przerwy od ponad dwudziestu lat. I choć jezioro było coraz brudniejsze, otaczający las jakby rzadszy, a znajdując się nawet pośrodku jeziora Brzeginia nadal można było słyszeć przejeżdżające w dali dostawcze auta, szczęście dopisywało wytrwałej wędkarce. Nigdy nie wracała do domu z pustymi rękoma. Tamtego dnia było jednak inaczej. Jej haczyk bardzo długo ani drgnął. Wreszcie, po niemal trzech godzinach, coś ostro szarpnęło żyłkę. Pomyślała, że to karp. Po długich zmaganiach, kiedy pot obficie zrosił jej poorane poprzecznymi bruzdami czoło, linka nagle pękła. Załamana Jagódka usiadła bezradnie w swojej łódeczce. Pozostało jej tylko wzruszenie ramionami, dopicie kawy, a później odwrót. Była pewna, że to bardzo zły początek dnia, że coś prędzej czy później się wydarzy, bo taka wróżba to zdecydowanie zły omen. Ale nie spodziewała się tak szybkiego zwrotu sytuacji. Kiedy tylko odwróciła wzrok od własnych butów i przeniosła go na burtę, ujrzała unoszące się na wodzie ciało.
                - Wszystko się psuje, kiedy nie ma na tym świecie Rozalii… - Jagoda westchnęła ciężko, porzucając to straszne wspomnienie. Podniosła wzrok na Klarę, na twarzy której jawiła się determinacja. – Ktoś powinien jak najszybciej wziąć sprawy w swoje ręce.
                - I to musi być Antek, widzisz, zgadzasz się ze mną! Próba porozmawiania z moim bratem to dobry początek. A co najważniejsze, to jest bardzo, bardzo, bardzo ważne. Tylko że Antek nie chce nic w tej sprawie zrobić. Próbowałam wszystkiego, ale ona się chyba po prostu boi.
                - A ty byś się nie bała? Wziąć na siebie tak wielką odpowiedzialność?  O której w dodatku nie ma się żadnego pojęcia?
                - Gdybym w ten sposób mogła pomóc wielu ludziom? – Klara przewróciła oczyma. – Ja pewnie nie. Zdaję sobie sprawę, że jestem potworną egoistką. Ale jestem przekonana, że Antonina Sarbiewska to odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu. Tylko trzeba ją kopnąć w ten wielki tłusty zad, by to zrozumiała!
                - Słyszałam! – warknęła Antek. Po chwili pojawiła się w kantorku, cała czerwona ze złości. – Jak mi chcecie obrabiać tyłek, to proszę bardzo, ale zrozumcie, że nie jest tłusty, tylko po prostu wyrazisty.
                - Boże! – Klara wyrzuciła ręce w powietrze. – Znowu to samo! Ty jesteś kompletnie ślepa! Waga pokazuje dziesięć kilo więcej? To nic, na pewno się popsuła! Babcia zostawiła ci w spadku księgę czarów? To nic, na pewno niczego po mnie nie oczekiwała! Brat najlepszej przyjaciółki został zamordowany? Och, kurwa, na pewno przez przypadek! Zresztą nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, znalezienie mordercy go nie wskrzesi! – Dziewczyna zerwała się od maleńkiego stolika tak energicznie, że rozlała swoją herbatę, a taboret, na którym siedziała, przewrócił się z hukiem. W mgnieniu oka Klara zalała się łzami. – Mam cię dość! Już nie chcę od ciebie żadnej pomocy, widać, że każde kiwnięcie palcem zbyt wiele cię kosztuje!
                - Nic nie wskórasz, grając mi na emocjach. – Antek skrzyżowała ręce na piersiach, a Klara przecisnęła się obok niej, po czym skierowała ku wyjściu.
                - Wiem, bo ty jesteś wyprana z wszelkich emocji! – zawołała, stojąc już przy drzwiach. Kilku gości knajpy obróciło się w jej stronę. Reszta patrzyła na skonsternowaną Antoninę. – Nie masz serca! I wcale po tobie nie widać, że ci szkoda, że Paweł nie żyje! I że jutro będzie prawdopodobnie ostatni dzień w naszym życiu, kiedy się widzimy! Nie potrzebuję takiej przyjaciółki, chrzań się!
                Jagódka westchnęła ciężko, podchodząc do Antoniny, która wciąż wpatrywała się w miejsce przy drzwiach, gdzie przed chwilą stała Klara. Kiedy dziewczyna wyszła, trzasnąwszy drzwiami, w lokalu jeszcze długo panowała posępna cisza, a gdy znów wznowiono rozmowy, dotyczyły tej małej, nieszczęsnej sieroty i jej brata, tego nieżyjącego nauczyciela, jak mu tam było, bodajże Klonowic…
                - Powinnaś za nią pobiec i przeprosić – podsunęła dziewczynie.
                - Nie posłucha, jest za bardzo wkurzona – mruknęła Antek.
                - Też bym była. – Po schodach właśnie zeszła Weronika, dołączając w akompaniamencie dwóch czy trzech gwizdów do kobiet. – Gdyby moja przyjaciółka zachowywała się jakby miała serce z kamienia…
                - Nie z kamienia, tylko totalnie bez serca – warknęła Antek. – Jak już podsłuchujesz, to może dokładniej, co?
                - Nie podsłuchiwałam, po prostu było głośno… Wiesz, nie powinnaś urządzać takich scen w pracy... To wpływa na jakość usług.
                - Taaa, ty wiesz wszystko na ten temat! – Antek wykrzywiła piegowatą twarz w grymasie odrazy, po czym sięgnęła pod ladę i wyjęła butelkę Jacka Danielsa. – Jagódka, zapłacę, nie przejmuj się. – Nalała sobie szklankę i wychyliła ją natychmiast.
                - Ty, młoda, po pierwsze, to jesteś w miejscu pracy, a po drugie, to nawet nie masz skończonych osiemnastu… Jagódko, co ty o tym sądzisz?
                - Wszyscy mamy problemy, trzeba sobie z nimi jakoś radzić… - powiedziała kobieta, patrząc na Antka z troską w oczach.
                - No a co z tą całą Klarą? – dopytywała się dalej Weronika. – Co teraz z nią będzie? Bo jej rodzice nie żyją, tak?
                - Zgadza się, mieli wypadek, gdy Klara była bardzo mała. Nawet ich nie pamięta… - wyjaśniła właścicielka.
                - No a Paweł nie żyje, więc… Dom dziecka? Czy jak?
                - Zgłosiła się jakaś ciotka, która mieszka w Wielkiej Brytanii – mruknęła nieco spokojniejsza już Antek. W jej głosie nadal jednak brzmiała wściekłość, której nawet nie starała się kamuflować. – Klara widziała ją może dwa albo trzy razy w życiu. Do ukończenia pełnoletności będzie musiała mieszkać z nią w jakiejś angielskiej dziurze. I pewnie jej się tam spodoba. I nie będzie miała po co tu wracać. Co podać? – spytała nieco zbyt agresywnie klienta, który podszedł do kontuaru.
                - To co zwykle, panienko…
                - Panie Darku, naprawdę, darowałby pan sobie tę panienkę – warknęła, nalewając podpitemu już mężczyźnie piwo.
                - Nie wypada inaczej. Ale mogłaby panienka się trochę rozchmurzyć, jak taka bez uśmiechu, taka brzydka, to i piwo gorzej smakuje…
                - Jasna cholera! – wykrzyknęła Antonina, akurat, kiedy otwierały się znów drzwi, by wpuścić kolejnego gościa. – Ja pierdolę, kurwa mać! Jak się panu nie podoba, panie Darku, to niech pan chleje pod sklepem pana żony! Czy nie ma pan odwagi i lepiej się skuć tutaj, żeby w domu tylko śmierdzieć i spać?! Jak ja jestem brzydka, to pan, kurwa, jaki jest?! Ciuchy dzień w dzień takie same od miesiąca, dziurawe to i brudne, włosy masz pan tłuste jak flaki w oleju, a łapy to nie wiadomo, co tykały! Bierz pan te swoje piwo z wkładką, bo nie ręczę za siebie!
                - Antoś, zwalniam cię z dzisiaj – oświadczyła stanowczo Jagódka, wypychając dziewczynę zza baru.
                - Świetnie! – zawołała, chwyciła butelkę whisky, po czym obeszła kontuar i zajęła jeden ze stolików, wciąż mierząc gniewnym spojrzeniem pana Darka, który pił piwo duszkiem, by jak najszybciej opuścić „Wilczy pazur”.
                - A dla pana? – spytała wesoło Weronika nowego klienta, jak gdyby nigdy nic.
                - To, co zwykle – odpowiedział mężczyzna.
                - Przepraszam, ale jestem nowa i nie kojarzę… - Weronika zamaskowała swoje speszenie zalotnym uśmieszkiem i kilkoma szybkimi, wdzięcznymi mrugnięciami.
                - Grzaniec z anyżkiem i pierogi z wiśniami – powiedziała Jagódka. – To nie twoja wina, że nie wiesz, Weroniczko, tego hultaja już dawno u nas nie było…
                - Dokładnie dziesięć lat, Jagódko. Dzień dobry.
                Starsza kobieta wyszła zza kontuaru, by uściskać mężczyznę, którego żegnała jako osiemnastoletniego chłopaka.
                - I pokój na jedną dobę. Udusisz mnie, Jagódko. Ale ciebie też dobrze widzieć… Jak zwykle kwitnąca.
                - No, nie zapomniałeś, jak się bajeruje kobiety…
                - Czy mogę pana prosić o dowód tożsamości? – spytała Weronika, zaintrygowana nową postacią.
                - Bardzo proszę.
                - Pan… Michał Zimorowic, czy tak? – spytała, lustrując uważnie dowód, aby nie zrobić żadnej pomyłki w spisywaniu do księgi gości danych.
                - Zgadza się. 
_______________________________
Z okazji świąt Bożego Narodzenia życzę Wam wszystkiego najlepszego! W maleńkim gwiazdkowym podarku pragnę przedstawić Wam nowy zalążek powieści. O czym? Na razie nie będę pisać, zastanawia mnie, ile wyciągnęliście z tego fragmentu i jak myślicie, co będzie dalej. Korci mnie jednak, żeby wyjawić genezę niektórych nazwisk. Pomysł na bohaterów zrodził się rok temu, kiedy siedziałam po uszy w literaturze barokowej. Zatem jeśli komuś się skojarzy Zimorowic, Klonowic albo Sarbiewski ze staropolką, to jak najbardziej słusznie. A tajemnicze NŻB? Skrót od roboczego tytułu: "Noce żywych bogów". Pewnie będzie trzeba zmienić, bo zbyt patetyczny w stosunku do treści. ;)