Kolejny eksperyment.
Od pewnego czasu (czy tam lat kilku) próbuję spisać pewną historię, ale za każdym razem sposób ukazania losów bohaterów wydaje mi się zbyt naiwny. To ma być swojego rodzaju opowieść dla nastolatków, ale nie chciałabym narracji przypominającej "kochany pamiętniczku", i tak dalej, sratatata. Jak mi poszło, co sądzicie na ten temat? Chyba straciłam autowyczucie...
I Fenomenalna Zofia Bukowska
cz. 1.
Zawsze
uważałam Zofię Bukowską za dziwną istotę. W pierwszej klasie liceum wyglądała i
zachowywała się, jakby dopiero skończyła podstawówkę. Nigdy po prostu nie
odpowiadała na pytanie zadane jej przez nauczyciela. Najczęściej prowadzący
lekcję musiał powtórzyć pytanie zbolałym tonem, bo Zofia rozmawiała wcześniej z
koleżanką z ławki. Czasem w ogóle ani on, ani klasa nie doczekiwali się
odpowiedzi, bo Bukowska wpatrywała się tępo w boisko do siatkówki za oknem.
Albo czytała rozłożoną na szczupłych kolanach pod ławką książkę. Gdy
siedziałyśmy blisko, zdawało mi się sporadycznie dojrzeć tytuł niezwiązanej z
lekcjami lektury. Dwa razy zdarzył się Bukowski, czemu chyba nie powinnam się
dziwić, potem ostatni tom serii o Harrym Potterze i wydaje mi się, chociaż nie
pamiętam dobrze, że kiedyś z plecaka wypadł jej zbiór opowiadań Poego. To
znaczy takie mam skojarzenie, bo na czarnej okładce opasłego tomu widniało
zdjęcie mrocznego kruka.
Zofia
przez pierwszy rok uczęszczania do naszego liceum, to jest Sacre-Coeur,
przyjaźniła się tylko z Hanią Bednarek. Ich dwie głowy, ruda tej pierwszej i
mysia blond tej drugiej, znajdowały się zawsze blisko siebie na przerwie w
kafeterii. Papużki nierozłączki, myślałam sobie i prychałam w myślach. Co za
idiotyczne zachowanie, myślałam, podczas gdy skrycie im obu zazdrościłam. Nigdy
nie miałam przyjaciół. Najważniejsza była dla mnie rodzina, a nie znajomości ze
szkoły z tymi idiotami. Oni mnie nie nakarmią, gdy będę głodna i nie pomogą mi
w nauce, tylko będą rozpraszać. Tak sobie właśnie wmawiałam, patrząc na
złączone podczas spacerów po korytarzu dłonie Zofii i Hani.
Aż
pewnego dnia przestałam im zazdrościć, a zaczęłam ogromnie współczuć, tak
właściwie nie wiedząc, z jakiego powodu.
Nie
byłam na balu końcowo rocznym, bo uważałam to za głupią Sacre-Coeurańską
tradycję. Bal na końcu każdego roku? A do tego połowinki, studniówka i sto innych
bezsensownych imprez, jak przyjęcia charytatywne, rocznica powstania szkoły,
urodziny dyrektora, dzień sportu? Udział w takich spotkaniach był dla mnie
totalnie wariackim pomysłem. Jak można zresztą było przychodzić wciąż na jakieś
bale, kiedy nauczyciele zasypywali nas pracami domowymi, co dwa tygodnie
robiono trudne testy i zmuszano nas do przerabiania starych maturalnych
egzaminów? Nie mówiąc już o lekturach na polski, których szczerze nie znosiłam.
Zresztą, jak większość uczniów w mojej klasie o profilu biologiczno-chemicznym.
I
właśnie na pierwszej podwójnej chemii po balu końcoworocznym (który wcale nie
odbywał się na koniec roku, tylko na koniec kwietnia, żeby pierwszaki zdążyły
się pobawić jeszcze z trzecioklasistami, kolejny absurd, bo tamci powinni się
skupić na nadchodzących maturach), obok Zofii zostało puste miejsce Hani.
Pustką wiało także z zaczerwienionych oczu Bukowskiej i jej struchlałych
chudych ramionach. Wyglądała jak zgarbiona staruszka o twarzy skrzywdzonego
dziecka.
Nic
nie obchodziły mnie plotki, naprawdę. Ale jako ta, która najczęściej milczy,
rykoszetem zostałam tą, która najwięcej słyszy. Hania to lesbijka, mówiły
dziewczyny w szatni, przebierając się na lekcję wychowania fizycznego. Zofia
nie ma serca, szeptały do siebie, gdy Bukowska wychodziła na biologii do
ubikacji, pewnie popłakać. Wykorzystywała ją i zabawiła się uczuciami biednej
Różyczki, a potem odrzuciła – właśnie to zdawały się mówić spojrzenia naszych
klasowych koleżanek, gdy przy grze w kosza nie podawały Zofii piłki, choć
wszystkie wiedziały, że jest najszybsza i najwyżej skacze. No więc, z braku
laku, podawały do mnie, a ja albo obrywałam w nos, albo myliłam kroki, albo
natychmiast przekazywałam piłkę komu innemu. Przeważnie z przeciwnej drużyny. Hania
jest w szpitalu, słyszałam w kafeterii, w której nie uświadczyłam już Zofii.
(Nie wiedziałam wówczas, że chodzi na dach, gdzie popala. Sama wtedy nie miałam
żadnej styczności z papierosami). Hania nie będzie mogła już nigdy chodzić,
powiedział Marcin, klasowy kujonek, odpowiadając na pytanie matematyka. Hania
do końca roku nie pojawi się w szkole, powiedziała nasza wychowawczyni. I mamy
się tym nie przejmować, bo to nie nasza sprawa.
Pomyślałam
sobie, że to bardzo dobrze, bo to rzeczywiście nie jest moja sprawa i naiwnie
uwierzyłam, że i inni posłuchają tej rady.
Plotki
pod koniec mojej pierwszej klasy przybrały jednak tylko na sile, a do tych
starych, o bezlitosnej Zofii i biednej, pokręconej Hani, dołączyły nowe. Rykoszetem
– bo jak inaczej? – znalazłam się w ich epicentrum. No, prawie.
W
Sacre-Coeur mamy szafki na korytarzach. Nie wiem, po co, bo wszystkie książki i
tak noszę ze sobą do domu. Ale inne dziewczyny korzystają z tego przywileju,
dzięki temu do szkoły mogą przychodzić z cienkimi torebkami od Valentino. Może
wcześniej nie wspomniałam, ale Sacre-Coeur to liceum prywatne. Większość
rodziców płaci za to, by ich dzieci mogły się w nim uczyć. Moja matka nie
płaci. Dostałam się, bo wygrałam olimpiadę gimnazjalną z biologii. Byłam
najlepsza w Polsce. Tylko że odbiegam od tematu. Wciąż chodzi mi o szafki.
Moja, numer 123, była między 122 a 124. Całkiem logiczne, prawda? Jedyne czego
na początku nie rozumiałam, to fakt, dlaczego szafka numer 122 należy do
Tomasza Waśko, a 124 do Felicji Jakobińskiej, o rok starszych uczniów klasy
humanistycznej. Dlaczego nie ma mnie wśród moich pierwszorocznych idiotów,
pomyślałam, kiedy Waśko i Jakobińska po raz pierwszy kłócili się nad moją
głową, gdy we wrześniu starałam się odnaleźć zagubioną kanapkę w ciemnych
metalowych zakamarkach. O dziwo, zamiast dwóch złożonych kromek chleba z sałatą
i majonezem, znalazłam zaschniętą różę, która rozsypała mi się w palcach, gdy
tylko wydobyłam ją na światło dzienne. Wtedy sąsiadka z prawa się rozpłakała,
Tomasz trzasnął z całej siły drzwiami swojej szafki, a ja jęknęłam z bólem. Ci
starsi to też idioci, ale wśród idiotów w moim wieku czułam się jakoś
bezpieczniej. Byli nudni i przewidywalni, a ci z humanistycznej pretendowali do
miana kompletnych wariatów. Z każdą kolejną kłótnią zaczęłam ich nienawidzić
coraz bardziej, a w czerwcu miarka się przebrała.
-
Pedał! – wrzasnął ktoś za moimi plecami, gdy zmierzałam w stronę szafki, by
zamknąć w niej strój gimnastyczny i półtoralitrową butelkę wody mineralnej.
W
jednej chwili szłam, w drugiej leżałam już na twardej posadzce korytarza,
walnąwszy czołem w brzeg otwartych metalowych drzwiczek studwudziestkidwójki.
Co gorsza, nie mogłam się podnieść, bo byłam przygnieciona siedemdziesięcioma
sześcioma kilogramami Tomasza Waśko.
- Sorry – powiedział mi tylko do ucha przez
zaciśnięte zęby, po czym dźwignął się na nogi, nie zawracał sobie głowy
wyciągnięciem do mnie ręki (po prostu chwycił za pasek i postawił na nogi) i
kazał spadać.
I
posłuchałam go, bo po pierwsze: co innego miałam zrobić? A po drugie, Waśko
miał absolutną rację, bo zaraz oberwałabym na dokładkę albo od niego z łokcia,
albo z piąchy od kretyna, który go sprowokował.
-
Nie. Jestem. Pedałem! – wrzeszczał Tomasz, wykonując uniki i waląc przeciwnika
w szczękę.
Widziałam
jego zakrwawioną rękę i przetrącone kości twarzy tego głupiego goryla, który
wciąż się krzywo uśmiechał.
-
Ale twój brat jest! – odkrzyknął, a Waśko wpadł w dziki szał, rzucił się na
niego całym cielskiem, a później kopał, jakby od tego miało zależeć jego życie.
Myślałam,
że będę mogła się poruszyć, że, jako uczestniczka niezliczonej liczby pogadanek
z psychologami i pedagogami, pobiegnę zgodnie z nakazem do nauczyciela i
poproszę o pomoc. Nie potrafiłam. Stałam w miejscu jak słup soli. Nigdy
wcześniej nie widziałam w jednym miejscu tyle krwi, a przecież to był szary
szkolny korytarz, który tak dobrze znałam. Łzy napłynęły mi do oczu, gdy zebrał
się tłum gapiów, bo tak bardzo chciałam, żeby – skoro nie ja – ktoś coś
powiedział i się sprzeciwił tej całej przemocy.
Pierwsza
na miejscu była Felicja. Próbowała rozdzielić chłopaków, ale sama dostała w
żebra. Zaczęła więc wrzeszczeć po pomoc i w końcu pojawili się nauczyciele
dyżurni. Zaciągnęli Waśko i tego drugiego pod gabinet dyrektora. Dawno już było
po dzwonku, a ja wciąż stałam otępiała. I trwałabym tak pewnie do końca świata,
gdyby nie Jakobińska.
-
Masz rozciętą skroń – powiedziała cicho. – Lepiej idź do pielęgniarki.
-
To higienistka – poprawiłam ją machinalnie.
Skinęła
głową, uśmiechnąwszy się krzywo. Wcześniej jakoś nie zauważyłam, ale miała
naprawdę ładny uśmiech. Szczery, ale trochę ironiczny jednocześnie. Dopiero
później się dowiedziałam, że cała Felicja jest uosobieniem paradoksu, a
ambiwalencja to jej drugie imię. Odrzuciła poczochrane, rude włosy za ramiona i
westchnęła ciężko.
-
Wiesz, że masz szafkę po moim chłopaku? – spytała po dłuższej chwili milczenia.
– I że on nie żyje?
-
Wiem. Nie jestem ani głucha, ani głupia. Słyszałam, o czym gadacie z Waśko nad
moją głową. I zrozumiałam. Czy… - Przygryzłam wargę. Nie wiedziałam, co mną
kieruje, ale chciałam dowiedzieć się prawdy. – Czy brat Tomasza jest naprawdę
pedałem?
Myślałam,
że na mnie nawrzeszczy, powie, że pedałem to chyba jestem ja, w dodatku jakimś
upośledzonym umysłowo, bo to nie pedalstwo, a homoseksualizm, a brat Tomasza i
tak wcale nie jest gejem. Ale ona uśmiechnęła się tylko szerzej po swojemu,
spojrzała na mnie z ukosa swoimi szarozielonymi, głębokimi oczami i rzekła:
-
A czy to prawda, że ta mała z twojej klasy chciała popełnić samobójstwo, bo
Bukowska dała jej kosza?
Wrzuciłam
sprzęt do szafki i mocno zatrzasnęłam jej drzwiczki. To samo zrobiła Felicja.
Nie
widziałyśmy się do września następnego roku szkolnego.