Michałowi.
Trzeba
było Euro, żeby wyremontowali nam przystanek przed uczelnią. Poszerzono
chodnik, poustawiano nowe kosze na śmieci, ulokowano kilka ładnych,
żeliwno-drewnianych ławek. Usiadłyśmy z Darią na środkowej i odchyliłyśmy do
tyłu. Gdy nasze plecy wygodnie spotkały się z oparciem, westchnęłyśmy ciężko.
Dokładnie tak się czułyśmy: ciężkie. Na krótkim nosie Darii spoczywały ciemne
okulary, a ja nieustannie mrużyłam oczy, gdy wpatrywałyśmy się w wysoki,
półokrągły budynek poznańskiego Collegium Maius.
-
Chcę – wydukała Daria, a ja zaczęłam szukać po kieszeniach wymiętej paczki
papierosów. – Naprawdę chcę.
-
Ja też – odmruknęłam.
Po
sześciogodzinnej imprezie i dwóch godzinach snu, zwlekłyśmy się z łóżka i
przyjechałyśmy na pieprzone zajęcia, których nie było.
-
Gorzej, że częściej nam się nie chce – powiedziałam dopiero, gdy obie
zaciągnęłyśmy się kilkakrotnie. – A wtedy doktor Te zawsze jest.
-
On i jego pulower – dodała Daria.
-
Ciężko. – Westchnęłam i ucięłam sobie trzyminutową drzemkę. Ze snu wyrwało mnie
jednak mocne szturchnięcie w bok. – Co? – warknęłam, wpatrując się w obity
łokieć przyjaciółki, który jeszcze przed chwilą mościł się między moimi
żebrami.
-
Zobacz. – Wskazała palcami, między którymi trzymała papierosa, na pobliską
latarnię. Widniała na niej niewielka karteczka. Czarno-białe zdjęcie i drobny
tekst. Wada wzroku nie pozwoliła mi na odczytanie niczego poza nagłówkiem: Z A
G I N Ą Ł. – Jak to się dzieje, że ludzie giną? Nie rozumiem tego. To
takie straszne, że nagle są, a potem znikają…
-
Nie wiem. – Wzruszyłam ramionami. – Może są porywani i sprzedawani do
rosyjskich burdeli. Może mordowani i składowani w jakiejś piwnicy. A może mają
wszystkiego dość, rzucają to w cholerę i spieprzają? Gdzieś daleko, byle nie
być wciąż w tym samym miejscu. Ja bym wyjechała na Alaskę. Ale nie teraz. Teraz
chcę się nawpieprzać. Czuję, że nadchodzi wielka gastro.
-
Spaghetti?
-
Mhm.
Na
weekendy zwykłam wracać do domu. W końcu i tak imprezowałam cały tydzień, a
piątek, sobota i niedziela pozwalały mi doładować akumulatory przy domowym
stole, jedząc przygotowany przez mamę rosół i pyszne ciasta. Wyrzucałam sobie
też nieustannie lenistwo, spoglądałam z narastającym bólem na rosnący stos
książek, których nie czytałam, a kara w bibliotece dochodziła do niebotycznego
pułapu. Cholerna polonistyka, myślałam, jednocześnie wiedząc, że moje miejsce
jest właśnie wśród filologów, którzy do snu kładą się z wydaniami Biblioteki
Narodowej, a gdyby ich obudzić w środku nocy, bez zastanowienia wyrecytują
psalm VII Wespazjana Kochowskiego.
Wyciągałam
się właśnie na łóżku, oglądając mecz tenisa, gdy zadzwoniła Daria. Jej ton,
zwykle nieco ochrypnięty, teraz był przesiąknięty absolutną rozpaczą.
-
Michał dostał się na Erasmusa. Wyjeżdża do Francji. We wrześniu.
-
Dobra, na ile? Trzy miesiące?
-
Na rok.
-
…
-
Mamy kwiecień, zdążycie się sobą jeszcze nacieszyć…
-
Ale to już będzie koniec. Przecież on tam pozna jakąś Francuzkę i…
-
Nie pozna! A jak pozna, to przyjedziesz i wystrzelasz je wszystkie!
-
Racja. Racja.
-
Przyjeżdżam wcześniej. W niedzielę. Pogadamy.
-
Dobra. Dobra…
-
Tylko się nie sraj, będzie dobrze!
Stojąc
na nowotomyskim peronie, próbowałam udawać, że jestem niewidzialna. Nie lubiłam
rozmawiać ze starymi znajomymi, zwłaszcza w postaci starych koleżanek z klasy.
Te lubiły opowiadać mi całą drogę, która liczyła dokładnie pięćdziesiąt siedem
minut, o swoim chłopaku, który jest absolutnie wspaniały i że świetnie się z
nim mieszka. O studiach psychologii, na których rysują obrazki i uczą się
fajnych piosenek. O tym, że pewnie niedługo się zaręczą. A ja o czym mówiłam? O
wymagającym Doktorze, przez którego nie śpię po nocach, bo nic innego w moim
życiu się nie działo. Zerwałam ze swoim chłopakiem, ponieważ był dla mnie za
dobry. W Poznaniu dzieliłam pokój z obrzydliwie grubą współlokatorką, która
słuchała k-popu do czwartej nad ranem i przez nią straciłam wszelką sympatię
dla Koreańczyków. Na pierścionki zaręczynowe pewnie będę patrzyła do końca
życia w perspektywie przechodnia, który zagląda przez wystawę do sklepów jubilerskich,
bo jako nauczycielka ojczystego języka nie będę miała żadnych perspektyw na
wejście do środka.
Jedyne,
co mi wyszło ostatnimi czasy, to Daria i Michał. Moja nowa przyjaciółka i stary
kumpel z liceum. Razem. Chociaż na początku było ciężko…
-
Słuchaj, Ross, chyba poznam cię z Michem, z tego co wiem, nie ma żadnej
dziewczyny. Zobaczysz, jest fantastyczny – powiedziałam pewnego razu. Do tej
pory nie wiem, jak na to wpadłam, że Daria i Michał będą do siebie tak świetnie
pasować. – Zadzwonię do niego i zrobimy mały spędzik w pubie.
Ale
Daria, zazwyczaj bardzo ochocza do takich konspiracji, otwarta i odważna, gdy
przyszło co do czego, zachowała się jak kompletna dupa. Trzęsła się jak
galareta, gdy Michu zaproponował jej masaż karku, czerwieniła się, jakby miała
przynajmniej czterdzieści stopni Celsjusza i nigdy wcześniej nie widziałam jej
tak bardzo skrępowanej.
Zawiedzona,
ukartowałam kolejne spotkanie na imprezie w akademiku. Siedzieliśmy z Michem na
schodach, rozmawiając o wszystkim i niczym. Pochwaliliśmy się sobie naszymi
imprezowymi zestawami – w jego przypadku była to ćwiartka gorzkiej miętówki i
puszka energetyku, ja zaś miałam markowy kubek termiczny, w którym zmieszałam
piwo z sokiem malinowym. Daria wyglądała na rozdartą. Co chwilę podchodziła do
nas, ale wokół kręciło się też sporo innych dziewczyn. Kilka z nich nabrałam,
że Michał to mój brat-Żyd. Chyba to nas głównie łączyło.
Duże,
quasi-żydowskie nosy.
Zdenerwowana
tym wielkim niewypałem, wychodząc, powiedziałam Michałowi prosto z mostu:
-
Wyrwij Darię.
Do
trzech razy sztuka, tak? Gdy w końcu zrobiłam u siebie małą posiadówkę z okazji
wyjazdu współlokatorki, a później pojechaliśmy ze znajomymi do klubu, Michał z
Darią już w nim zostali i wyszli dopiero jako para.
To
znaczy według mnie, później Daria miała jeszcze jakieś wątpliwości, a Michał
tak się jej podobał, że gdy w mojej obecności rozmawiała z nim przez Internet,
a ja miałam pecha siedzieć tuż obok, musiała odreagować. Tak, ugryzła mnie
wtedy w głowę, ale nie mam jej tego za złe.
A
teraz Michał miał wyjechać do Francji, zostawić mnie z pogrążoną w
bezgranicznej depresji Darią i brakiem jakiegokolwiek męskiego pierwiastka w
moim życiu.
-
Poproszę go, żeby nie jechał – postanowiła Daria.
-
Nie, nie rób tego – stwierdziłam.
Obiektywnie
rzecz biorąc, powinnam znów wziąć sprawy w swoje ręce. Przestać żyć życiem
moich przyjaciół, a znaleźć sobie chłopaka, wziąć się za naukę i w końcu coś w
życiu osiągnąć. Jestem młoda. Michał też. Musi wyjechać do Francji, taka szansa
może się nie powtórzyć. Jeśli jego i Darii związek wytrzyma, to znaczy, że jest
wiele warty. Jeśli nie, trudno. Świat się nie zawali.
Wakacje.
Wreszcie.
-
Wpadamy za dziesięć minut! – Głos Darii w słuchawce telefonu znów brzmiał
wesoło.
Chodząc
w trójkę po nowotomyskim parku, graliśmy w „kim jestem”. Caryca Katarzyna,
Anders Breivik i rybka Dory z „Gdzie jest Nemo”. Z pewnej perspektywy czasowej
stwierdzam, że godnie się wtedy podsumowaliśmy.
-
Mam pomysł! – zawołałam nagle triumfalnie. – Na opowiadanie. Z okazji wyjazdu
Michała!
Spośród
zielonych oparów wrócił do mnie obraz, gdy wspólnie z Darią siedziałyśmy przed
naszą uczelnią i jedna z nas ujrzała ogłoszenie o zaginionym mężczyźnie.
-
Ty zaginiesz – powiedziałam do Michała. – A my, twoi przyjaciele, wyjedziemy
cię poszukać.
-
Zajebisty pomysł! – Wyraźnie zapalił się do tego pomysłu. – A znajdziecie mnie?
-
No jasne, że tak! Nienawidzę opowiadań bez happy endu! Oczywiście, będziesz
wyglądał zupełnie inaczej, zmienię twoje imię i…
-
Nie – przerwał mi kategorycznie. – Chcę być takim fajnym Michałem, jakim
jestem. Z Panem Jajko.
Pokiwałam
z uśmiechem głową. Na to liczyłam.
Impreza
pożegnalna Michała miała być dwudziestego szóstego sierpnia. Daria chyba po raz
pierwszy tak bardzo starała się, żeby coś wyszło. Zaprosiła mnie już
dwudziestego piątego, żebym pomogła jej z organizacją. Bardzo dobrze się
składało, bo musiałam oddać książki do jednej z poznańskich bibliotek.
Obładowana
ciężkimi tomiszczami, wsiadłam do pociągu. Tym razem w towarzystwie Agnieszki.
Była zdecydowanie najdziwniejszą osobą z licealnej klasy, do jakiej chodziłam
razem z Michałem (był jedynym chłopakiem wśród liczącego czternaście jednostek
żeńskiego stada). Miała wiecznie przetłuszczoną grzywkę, ten sam niezniszczalny
różowo-błękitny sweter i spodnie po starszym bracie. Tak jak ja miała
dwadzieścia lat. I chyba też nie miała się czym pochwalić, choć uważała
inaczej. Miała bardzo brzydki uśmiech, ale stwierdziłam, że jest szczery.
Droga
do Poznania tym razem wydała mi się bardzo krótka. Jak każdy z ostatnich dni,
ale nie nocy. Nie mogłam zasnąć. Rzucałam się w pościeli, która zamieniała się
w duszące mnie boa. Moje myśli rozbijały się gdzieś pomiędzy wrześniową
poprawką a wyjazdem Michała. Mogłam się do niego nie odzywać tygodniami. Nie
musiałam rozmawiać z nim o moich przeżyciach wewnętrznych. A i tak w pewien
pokręcony sposób był mi bardzo bliski. I na pewno będę za nim tęsknić.
Wciąż
pogrążona w rozmyślaniach, opuściłam duszny pociąg i znalazłam się na zalanym
słońcem nowiutkim peronie. Na świeżo wybudowanym dworcu kupiłam mrożoną kawę,
by nieco się ochłodzić, a później ruszyłam do biblioteki.
Zaraz
po zostawieniu niewielkiego bagażu podręcznego, w którym grzechotały tony
kosmetyków, potrzebnych do „zrobienia się” na imprezę, znalazłam się w
wypożyczalni i zagłębiłam między regały. Tutaj czas zwolnił, a ja stałam
się senna. Litery na grzbietach tomów zlewały mi się w oczach i wiedziałam, że
nie będę w stanie choćby wejść do autobusu, jeśli nie zaznam odrobiny snu.
Głupie kawy. Płacisz dychę, a później musisz rozglądać się po bibliotece, czy
przypadkiem nikt nie idzie, żeby schować się za regałem z historią
Rzeczypospolitej Obojga Narodów i zdrzemnąć w embrionalnej pozie.
Pierwszą
myślą po obudzeniu, było zdanie sobie sprawy z własnego polonistycznego
wypaczenia. Z powodu zmęczenia, które nie oszczędziło zwłaszcza oczu, nie
potrafiłabym przeczytać tytułu „Ani z Zielonego Wzgórza”, ale „Panią na
Puławach” odnalazłam od razu, po czym uklękłam u stóp półki, na jakiej się
mieściła, i zasnęłam.
Druga
myśl. Wspomnienie Darii, która kucała na stacji paliw pod stoiskiem z
hot-dogami. „To ja sobie usiądę”. Nigdy nie zapomnę parówek, kręcących się nad
jasną głową przyjaciółki oraz Michała, który wyglądał, jakby w tym samym
momencie chciał śmiać się i płakać, ale nie wychodziło mu ani jedno, ani
drugie.
Po
trzecie: Michał wyjeżdża. Przesrane.
-
Niebywałe – usłyszałam nad głową i ktoś znowu żgnął mnie w ramię rogiem
książki.
Po
czwarte: cholera, nie jestem w swoim łóżku.
Później, to znaczy – gdy podniosłam głowę – był już tylko szok i wstyd.
-
O mój Boże… - zdołałam wydukać, gramoląc się z ziemi.
Przede
mną wcale nie stał bibliotekarz, ale Doktor w swojej własnej, wątłej osobie.
Nie mogłabym go pomylić z nikim innym, zwłaszcza, że jego wielkie, odrobinę za
głęboko osadzone oczy, nieco kartoflowaty nos i charakterystyczny ironiczny
uśmieszek śnił mi się po nocach. Budziłam się z krzykiem i jedną dłonią w pół
drogi do majtek.
-
Rozumiem, że na czas przygotowań do egzaminu, postanowiła pani literalnie
zamieszkać w bibliotece? – spytał sarkastycznie.
-
Nie do końca – przyznałam, odchrząknąwszy i poprawiwszy włosy. Oczywiście, jak
można było podejrzewać, wyglądałam jak niechluj. W końcu dopiero u Darii
miałyśmy urządzić sobie domowy salon kosmetyczny. Dlatego teraz miałam tłuste
włosy, zaczesany do góry w obrzydliwy kok, stare dżinsowe szorty i zwykły biały
podkoszulek, rozciągnięty tak bardzo, że przypominał raczej nocną koszulę. –
Ale wciąż to rozważam – dodałam, gdy Doktor uniósł lewą brew.
-
Ależ proszę tego nie robić. Zepsułoby to pani wakacje…
-
Przecież pan doktor dobrze wie, że moje wakacje trwały dziesięć miesięcy.
Westchnął
cicho, przewracając ciemnymi oczyma. W ręku trzymał rozsypujący się tom,
którego granatowa okładka pozbawiona była tytułu.
-
Mogła tego pani nie mówić, wcale tak nie uważałem, ale teraz będę czujniejszy
przy naszym następnym spotkaniu. Proszę się nie denerwować. Pan Adamowski też
nie zdał.
-
Ta świnia?! – zawołałam. Z trochę za dużym entuzjazmem i na pewno za głośno. –
To znaczy – dodałam szeptem. – Bardzo lubię Adamowskiego, co nie zmienia faktu,
że większej świni w życiu nie poznałam. Spośród facetów.
-
Miło mi.
-
Och. Nie myślałam o panu doktorze. Chyba będę musiała jeszcze raz wszystko
przekalkulować.
Gdy
dotarłam do Darii, padłam na zimne kafle w przedpokoju, sekundę po tym, jak
otworzyła mi drzwi swojego domu. Dokładnie tak samo niecałe pół roku temu leżał
Michał, gdy w dniu moich urodzin wcześniej zaczął mnie podrzucać, składając
życzenia, a ja wrzeszczałam przez śmiech, że ma mnie puścić, bo złamie sobie
kręgosłup.
-
Co się stało?! Co się stało?! DOKTOR?! – wrzeszczała Daria, skacząc wokół mnie.
Zmusiłam
swój zagotowany mózg do wymyślania ciętych ripost, po raz pierwszy nie aż tak
bardzo skompromitowałam się przed Doktorem, nie uciekłam. Miałam wrażenie, że
wszystko się ułoży.
Leżąc
w wannie, podczas gdy Daria siedziała na sedesie i nakładała na twarz zieloną
maseczkę, czytałam już czwartą lekturę.
-
Nie mogę otworzyć oczu! Nie mogę otworzyć oczu! Boże, ślepnę!!!
Nawet
kompletnie oderwana od rzeczywistości i upojona czym się dało, Daria wyglądała
po prostu ślicznie. Nie należała do tych dziewczyn, które za wszelką cenę
starają się być idealne, rezygnują z posiłków na rzecz jednego liścia sałaty
dziennie, spinają się przed innymi, by nie uchodzić za dziecinne i silą się na
mądre rozmowy o dychotomii dobra i zła. Gdy chciała, śmiała się, jeśli czuła
taką potrzebę, płakała, nieważne, czy znajdowała się akurat na środku sali
wykładowej czy w domowym zaciszu. I wyglądała dobrze nawet z buzią umazaną
czekoladą, sukienką, której falbanka jeszcze przed chwilą stała w płomieniach,
bo ktoś nie trafił z petem do popielniczki oraz zaciśniętymi powiekami, spod
których spływały czarne od tuszu łzy.
A
Michał? Pasował do niej pod każdym względem. Przy temperaturze pięciu stopni
powyżej zera zdejmował kurtkę i zostawał w samym krótkim rękawku, jeśli jego
dziewczynie zrobiło się zimno. Przy tym zachowywał jednak niemal zawsze
trzeźwość umysłu, nawet po dwunastu kieliszkach czystej. Czasem chyba chciał
sobie strzelić w łeb, gdy Daria zaczynała chimerować (czasem tak miała nie
wiadomo dlaczego, ale w końcu to jedna z cech płci pięknej), ale był na tyle
dzielny, że nigdy do tego nie doszło. I też był śliczny, z ciemnymi włosami,
długimi kończynami i nawet tym żydowskim nosem.
Teraz
biegał za Darią, wrzeszcząc, żeby przestała biegać, bo przecież ma zamknięte
oczy i może się w każdej chwili przewrócić.
A
ja uśmiechałam się do wszystkich wokół, aż bolały mi policzki. Śmiałam się
radośnie do Waśka, chyba najlepszego przyjaciela Michała. Do Agaty, która
machała chińskim wachlarzykiem, by odgonić od siebie zielone i niebieskie
opary. Pod jej bluzką rysował się pięciomiesięczny już brzuch. W ciągu
ostatniego roku widziałam ją tylko raz, ale teraz udało mi się ją zaprosić do
Poznania, a Waśko zaoferował podwózkę. Wpadł jeszcze Kacper i Magda, ze studiów
Michała. I kilka innych osób, których imiona wciąż mi się mieszały, ale nie
było to istotne.
Będzie
dobrze, powtarzałam sobie.
W
październiku mieliśmy wszyscy rozmawiać z Michałem na Skype. Nie macie pojęcia,
jak trudno było zebrać te wszystkie osoby w jednym miejscu. Mimo najszczerszych
wysiłków – nie udało się. Agata była z niewiadomych przyczyn w szpitalu. Waśko
znalazł nową pracę. Kacper w końcu postanowił się uczyć, ale on na szczęście
wylądował w pokoju Darii, trochę skrępowany, bo przecież nie znaliśmy się
dobrze. Ja wpadłam spóźniona, obładowana książkami, z kilkoma malinkami na
szyi. Magda przyszła na sam koniec, bo miała jakieś zawody sportowe i ledwo się
wyrobiła…
Później
życie tak bardzo nas zassało, nasze własne życie, że trudno było umówić się w
jednym terminie z Michałem. W końcu zarzuciliśmy próby i postanowiliśmy działać
indywidualnie. Najlepszym sposobem dla mnie wydawały się e-maile oraz
informacje od Darii, która była na bieżąco. Od wyjazdu Michała nie zająknęła
się na temat żadnego innego faceta, zainteresowana bardziej moimi sprawami
uczuciowymi. Oczekiwała tylko z niecierpliwością na Boże Narodzenie, bo wtedy
Michał miał wrócić do Polski, a później zabrać ją na Sylwestra w Paryżu.
-
Ross! Masz obsesję!!! – darłam się na Darię, która krążyła po swojej sypialni z
determinacją odmalowaną na chudej twarzy.
Obie
bardzo ostatnimi czasy schudłyśmy. Wciągnęły nas studia, bez dwóch zdań. Nauka
– Darię, a mnie – Doktor… Na jedzenie nie było czasu.
-
Nie mam! A jak jakiś wstrętny bachor zapyta mi się o hołd pruski, a ja nie będę
wiedzieć?! – odkrzyknęła.
-
To głupi piątoklasiści! Nie będą wiedzieli, co to jest hołd pruski! Poza tym
uczysz polskiego, nie historii! I dobrze wiesz, że 1525! Masz spędzić pół
miesiąca w podstawówce, przeważnie i tak nie będziesz prowadzić lekcji tylko
siedzieć z tyłu i dziwić się, że twoja stara polonistka robi tyle błędów w tym,
co mówi!
-
Serio? – Wreszcie się zatrzymała i oparła dłonie na biodrach, wpatrując się we
mnie z uniesionymi brwiami. – A to?
Na
jej łóżku leżał stos książek, które przyniosłam dla siebie z biblioteki.
-
To… No wiesz… Uzupełniające… - wydukałam. – Może przerwa? Pójdziemy coś zjeść?
Daria
roześmiała się głośno, poprawiła związane na czubku głowy włosy i poprosiła
gestem o podanie kolejnej pozycji.
-
Tęsknię za Michałem – mruknęła jakieś pół godziny później.
Obie
spojrzałyśmy na kalendarz, zszokowane. Był już kwiecień! Jeszcze tylko miesiąc!
Byłam
pierwszy raz na poznańskiej Ławicy. Przestraszona ogromem hali i chaotycznie
poruszającymi się ludźmi, złapałam Darię za rękę. Chyba się bałam. Również
spotkania z Michałem. No bo jak to? Po roku zobaczymy się tak jak gdyby nigdy nic?
Przestałam z nim e-mailować, bo nic u mnie się nie działo, a i on nigdy nie był
skory do rozpisywania się. Im bliżej było daty jego powrotu, również Daria
rzadziej wymieniała z nim wiadomości. Oczywiście mi tego nie mówiła, ale
zaobserwowałam już dawno, że odległość potrafi być niszcząca. W końcu na
lotnisko udało nam się zwerbować tylko Kacpra…
Samolot,
którym miał lecieć Michał, wylądował na Ławicy już ponad trzy godziny temu, a
naszego przyjaciela wciąż nie było widać.
-
Dobra, spójrzmy prawdziwe w oczy, jesteśmy ślepi, Michu już dawno pojechał –
mruknęłam, zirytowana pijąc trzecią kawę.
-
Nigdy bym go nie przeoczyła, to mój chłopak! – zawołała Daria, choć w jej
głosie pobrzmiewała niepewność.
-
Dzwonię, ale nie odbiera – mruknął Kacper. – Ale mam jeszcze numer jego ojca!
Od
pana Mołdrzyka dowiedzieliśmy się, że stracił kontakt z synem dwa miesiące
temu. A wrócić do Polski miał czwartego maja, podczas gdy teraz mieliśmy
dwudziesty ósmy.
Najtrudniej
rozmawiało mi się z mamą.
-
Dziecko, jesteś chora. Nie myślisz logicznie – powtarzała mi dziesięć razy
dziennie.
-
Mamo, mam dwadzieścia jeden lat – odpowiadałam uporczywie, pakując walizki.
W
pociągu do Poznania płakałam gorzko, ignorując wszystkie męczące pytania
Agnieszki.
-
Wszystko będzie dobrze – zapewniała mnie, a ja kiwałam głową jak marionetka.
Doktor
czekał na dworcu. Rzuciłam się na niego, nie zwracając na zgorszone spojrzenie
starej koleżanki z liceum.
-
Gdzie teraz? – spytał, biorąc w jedną dłoń moją walizkę, a drugą ściskając moją
drżącą rękę. – Jedziemy po Darię?
-
Nie, Kacper ją zawiezie na lotnisko.
Droga
na Ławicę była długa i milcząca. Patrzyłam na zmieniające się za oknem
krajobrazy. Kolaż starych, osiemnastowiecznych budynków i nowoczesnych
szklanych wieżowców ustąpił wkrótce pasom zieleni, malujących się pod
bezchmurnym niebem. Środek czerwca. Nie minął nawet rok, od kiedy żegnaliśmy
się z Michałem.
-
Ale rozumiesz, prawda? Rozumiesz, że muszę jechać do Montpellier? – spytałam.
Staliśmy
przed terminalem, w jedynym miejscu, gdzie można było palić.
-
Rozumiem. – Przewrócił oczyma. – Nie rób ze mnie wyzbytego z uczuć idioty,
okej?
Szkoda,
że ze mną nie pojechał. Mógł być miłością mojego życia.
Żadne
z nas nie znało francuskiego. Ja potrafiłam mówić tylko po angielsku, tak jak i
Daria, która przebąkiwała jeszcze kilka zdań po hiszpańsku. Kacper natomiast
był świetnym lingwistą, ale jego zdolności obejmowały włoski i bułgarski.
Mieliśmy
więc poważny problem.
Było
bardzo dziwnie, tak mieszkać we trójkę. Co chwilę się kłóciliśmy. Ponieważ
Daria stłukła wszystkie talerze, musieliśmy kupować plastikowe. Pracowaliśmy za
najniższe stawki w podejrzanych miejscach. Ale na końcu dotarliśmy się. My i
Montpellier. Przeczesaliśmy całe miasto i jego okolice. Nie pozostawiliśmy
żadnego słupa bez plakatu ze zdjęciem Michała. Żadnego nieuświadomionego
mieszkańca.
Pomagali
nam inni ludzie, którzy też stracili w podobny sposób swoich bliskich.
Spędziliśmy we Francji dwa lata. Kacper tam został, ja i Daria wróciłyśmy do
kraju. Wciąż nie znalazłyśmy odpowiedzi na jej pytanie, które zadała ponad trzy
lata temu.
-
Cholerne opowiadanie – powiedziałam jej, gdy leciałyśmy samolotem z Paryża do
Poznania. – Pamiętasz?
-
Tak. Ale chcę o nim zapomnieć.
Jeśli
znajdziesz się na koncercie, w muzeum, centrum handlowym… Na lotnisku czy w
pociągu, a może w autobusie… Sam, z przyjacielem, z narzeczoną, albo psem,
którego wyprowadzasz właśnie na spacer. Miej otwarte oczy. Może zobaczysz
wysokiego, dwudziestodwuletniego mężczyznę, o włosach w kolorze gorzkiej
czekolady i tej samej barwy, głęboko osadzonych oczach. Dużym nosie. Wydatnych
ustach. Być może na nadgarstku wciąż będzie miał czarny sznureczek z metalowym
serduszkiem, pośrodku którego wygrawerowane zostało imię Daria. Wiedz, że to
może być nasz Michał. Wesoły, mądry facet, który – bez względu na wszystko, co
stało się od momentu jego wyjazdu – wciąż ma przyjaciół.